Ryta/Rozdział VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Ryta
Podtytuł Powieść sensacyjna
Wydawca Bibljoteka Najciekawszych Powieści
Data wyd. 1930
Druk Zakłady Drukarskie Wacława Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VII.
Otocki błądzi w labiryncie tajemnic.

Otocki obudził się dość późno...
Z trudem zbierał wspomnienia wczorajszego wieczoru. Vera była wyjątkowo zdenerwowana, lękała się czegoś... Czego? Zapewne, przywidzenia...
Lecz najważniejsze. Kocha go i pragnie z nim się połączyć na zawsze. Trapią ją idjotyczne skrupuły. Sądzi, że o ile będzie pozbawiona, otacząjącego „grzesznicę“ dotychczas zbytku, a stanie się żoną skromnego literata, on przestanie ją kochać. Obawia się, że pomiędzy niemi, legnie niczem widmo jej przeszłość... Głupstwa...
Z entuzjazmem prawdziwego nerwowca, Otocki bagatelizował te zastrzeżenia. Nie posiadał się z radości, że jednak ta piękna kobieta, poczuła dlań coś więcej prócz kaprysu, a wszelkie strony ujemne schodziły na plan dalszy. O podstępnem zamienieniu walizek nie pamiętał, a raczej wytłomaczył to po swojemu. Vera była dlań chwilowo ideałem. Nieszczęśliwą istotą, z którą dotychczas los igrał złośliwie i która nie zaznała szczęścia w życiu. Obecnie pragnie się odrodzić — i to odrodzić dla niego. Tu dobrze odgadł Verę i wierzył, że i on całkowicie dla niej poświęcić się potrafi i zapewni biedaczce szczęście...
Wczorajsza rozmowa nie dała właściwie konkretnego rezultatu.. Musi dziś się z nią koniecznie zobaczyć i ostatecznie ją przekonać...
Złota, kochana, jedyna Vera! Ileż skarbów prawdziwej uczciwości i szlachetności kryje ona pod pozorami lekkomyślności i wyuzdania... Jakżeż fałszywie sądzą „grzesznicę“ ludzie, mniemając, że dąży jedynie do zabawy i zbytku, a ceni tylko pieniądze... Czyż nie znudziło ją to wszystko? Czyż nie tęskni ona za rodzinnem ogniskiem i spokojnym bytem, nie pragnie cieszyć się powszechnym szacunkiem?
Och, nie zawiedzie się na nim Vera! Stworzy jej ten byt, o którym tak marzy! Za serce odpłaci sercem!
Nie zwlekając długo, Otocki podbiegł do telefonu. Rozmówi się z kochanką natychmiast.
Ale miast Very posłyszał głos służącej. Wszakże i ta zakomunikowała mu pocieszającą wiadomość. Pani wyszła, lecz prosiła, o ile zadzwoni pan Otocki, aby zechciał ją odwiedzić o piątej po południu. O tej godzinie będzie oczekiwała na niego umyślnie w domu.
Odłożył słuchawkę i odetchnął z ulgą.
Więc będzie oczekiwała, nie ucieka, dziś wszystko się zdecyduje i to tak, jak sobie on ułożył.
Nareszcie!
Uspokojony, jął krzątać się po gabinecie. Absorbowała go tak jednak przyszła rozmowa z kochanką, że nie był w stanie zająć się żadną pracą. Otwierał jakieś książki, przewracał w nich kartki, aby je zamknąć natychmiast i stwierdzić ze zdziwieniem, że pochwycił wcale nie ten tom, jakiego szukał. Usiłował pisać, lecz i te usiłowania spełzły na niczem i ze złością przekreślił parę z mozołem rzuconych na papier wierszy.
Cisnął pióro, powstał z miejsca i pochwyciwszy kapelusz, wybiegł z mieszkanka.
Dochodziła druga. Do piątej daleko.
Aby zabić czas, wstąpił do pierwszej po drodze restauracji, ledwie tknął podane potrawy, później długo wyglądał przez okno na ulicę, paląc papierosa za papierosem i wciąż patrząc na zegarek.
Czas wlókł się, jak na złość, powoli. Ledwie posuwały się wskazówki zegarka. Dopiero trzecia.
Pójdzie w Aleje i usiądzie na ławce. Tam znajdzie się bliżej Very. Może ją spostrzeże, gdy będzie powracała do domu.
Wstał, zapłacił i opuścił restaurację.
Dzień był pogodny, słoneczny. Roje przechodniów zapełniały chodniki, potrącając się nawzajem i spiesząc za swojemi interesami. Sznury samochodów, niby rozhulane potwory, pędziły jeden za drugim, znacząc swą obecność przeraźliwym rykiem sygnałów. Życie wielkiego miasta tętniło w pełni.
Ledwie Otocki uszedł parę kroków, ktoś z tyłu dotknął jego ramienia.
Stał za nim pan Tonio, jak zawsze wytworny, a monokl w lewem oku połyskiwał zwycięsko. W klapie nieposzlakowanego szarego garnituru tkwił goździk, a żółto urękawiczona dłoń, bawiła się laseczką.
— Tysiąc lat cię nie widziałem!... Gdzieś przepadł? — serdecznie witał przyjaciela.
— Tysiąc, jak tysiąc — zaśmiał się Otocki. — Ale, w rzeczy samej nie widzieliśmy się od czasu zebrania u pani Very Gerlicz.
— Co porabiasz?
— Nic! Piszę....
— Hm... smutne zajęcie!... Najprzód człowiek się męczy, żeby napisać, później, aby książkę zareklamować, a wreszcie się męczy, gdy inni głupstwa o jego książce piszą...
— Masz rację!
Pan Tonio, zadowolony z aforyzmu, zmienił temat rozmowy.
— Odwiedzasz panią Verę?
— Rzadko... — skłamał umyślnie, nie chcąc go wtajemniczać w swe przygody.
— Hm... zapewne.... smutna...
— Smutna? — powtórzył zaintrygowany.
— Stratyński ma duże przykrości...
— Jakie...
Z córką coś nie w porządku...
— Więc rozniosło się już po Warszawie o jej wybrykach! — pomyślał, głośno zaś dodał. — Nic nie wiem...
— Bo tuszują sprawę... Ale...
Tu urwał w pół zdania pan Tonio, gdyż przechodząca umalowana niewiasta sypnęła do niego więcej, niźli zabójcze „oko“.
— Tuszują? — nalegał Otocki.
— Pewnie... Choć taka to i córka.
— Co chciałeś wyrazić, mówiąc... taka to i córka...
— Hm...
Umalowana blondyna obejrzała się raz jeszcze. Pan Tonio uważał, że daleko lepiej będzie zawrzeć z nią znajomość, niźli wtajemniczać przyjaciela w sekrety rodu Stratyńskich.
— Daruj, ale cię pożegnam! — zawołał pośpiesznie, ściskając mu rękę. — Sam rozumiesz... Dokończę kiedyindziej... Jutro zatelefonuję do ciebie...
— Słuchaj...
Wytworny pan Tonio nie słuchał. Pobiegł za uwodzicielką i rychło ujrzał Otocki, jak szli już razem, rozmawiając o czemś z ożywieniem.
— Narwaniec! — mruknął przez zęby, zły, że przyjaciel przerwał w najciekawszym momencie opowiadanie.
Istotnie, zapowiadało się interesująco. Więc Tonio wiedział o wszystkiem? A może zakomunikowałby szczegóły, które jemu były nieznane? Warszawa w gruncie jest małem miastem i na dłuższą metę nic nie da się ukryć. Zapewne wcześniej od Otockiego, zauważono zaciekłą walkę, jaką toczyła Stratyńska z Verą. Zauważono dzikie metody, których się w tej walce chwytała. Podstępy, ucieczki, awantury z ojcem. Złośliwe języki odpowiednio komentowały te fakty i prawdopodobnie zastanawiano się, czy ta dziewczyna o niewinnych, chabrowych oczętach jest do cna zepsuta, czy też obłąkana.
Przygoda z nim i z żółtą walizką nie wypłynęła snać jeszcze na światło dzienne, bo nie omieszkałby o tem Tonio nadmienić. Ale brudna fala plotek nie oszczędziła pewnie Stratyńskich, swem błotem obrzucająca i Verę... Brr... O jak to dobrze, że wyrwie on ją z tego środowiska...
Gdy tak rozmyślał, pochyliwszy głowę, nagle tuż zabrzmiał dźwięczny głosik.
— Dzień dobry...
Podniósł oczy i w pierwszej chwili chciał się cofnąć. Przed nim stała panna Ryta. Wprost fizyczne obrzydzenie sprawił mu jej widok. Jeśli poprzednio poczytując ją za szaloną, czuł litość, obecnie budziła w nim tylko wstręt i pogardę.
Z trudem przymusił się, aby ucałować wyciągniętą rączkę, mruknąwszy przy tem coś niezrozumiale.
— Tak ozięble pan mnie wita? Przecież rozstaliśmy się ostatnim razem w jaknajlepszej zgodzie!
— Bo nie wiedziałem tego wszystkiego, co teraz wiem o tobie! — mało nie zawołał głośno.
Ryta tymczasem patrzyła na niego, jak się patrzy na kogoś, na kim bardzo zależy, jak na dobrego przyjaciela. Była ubrana w elegancką jasną sukienkę, a szary zamszowy pantofelek figlarnie uderzał o chodnik. Twarz jej rozjaśniał uśmiech pogodny i wesoły. Gdy się spozierało na nią, czyniła wrażenie dobrej, serdecznej i łagodnej istoty. Niktby nie przypuścił, że kiedykolwiek głębsze namiętności targały sercem dziewczyny i że jest zdolna do uczuć złych i przewrotnych.
— Ależ się maskować potrafi! — zauważył w duchu.
Stratyńska, niezrażona sztywnem, prawie niegrzecznem zachowaniem się Otockiego, zapytywała dalej:
— Co się stało? Nowe plotki?
— Nie... nic...
— Czemuż pan taki skrzywiony?
— Zdaje się pani?
— Zdaje mi się? Hm... Widzę, że pana niezbyt cieszy spotkanie ze mną. Ale trudno... Porywam pana... Musi pan mnie odprowadzić...
— Ja mam panią odprowadzić?
— Koniecznie... Idę na ulicę Szopena... Pogawędzimy po drodze.
— Niemożliwe! Mam pilne sprawy do załatwienia...
— Żadnych wymówek...
— Zapewniam...
— Nic się panu nie stanie, o ile mi parę chwil poświęci!...
Ujęła go pod ramię, pociągając prawie siłą za sobą.
— Literaci — rzekła — są kapryśni, niczem kobiety... Muszę pana rozchmurzyć!
— Kiedy...
Wściekły, szedł obok Ryty, przeklinając w myślach dziewczynę.
Stratyńska wszakże nie na żarty zamierzała rozruszać pisarza. Plotła o tem i o owem, raz po raz wybuchając śmiechem i poufale zaglądając w oczy Otockiemu. A zachowanie się jej było tak miłe i ujmujące, że gdyby nie wiedział, co o pannie sądzić i nie podsłuchał rozmowy Very z prezesem, poczułby się znów rozbrojony. Ale obecnie nie dał dostępu do serca słabości.
— Nie nabierzesz mnie! — zauważył w duchu cynicznie. — Nie otumanisz powtórnie! Mam jej przerwać? Powiedzieć, że dowiedziałem się prawdy? Że nie tajna mi jest historja z żółtą walizką? Że wstrętnie postępowała, szantażując Verę i ojca i że nadal obrzydliwą gra komedję? Poco? Naco? Znów rozpoczną się szlochy, płacze, kłamstwa, wykręty... Niechaj używa i cieszy się, żem się dał obałamucić... Nie dziś, to jutro dowie się, że Vera została moją narzeczoną i przestanie mnie zaszczycać swą przyjaźnią...
To też kroczył obok Ryty w milczeniu, póki nie znaleźli się przed jedną z kamienic przy ulicy Szopena.
— Tu zajść muszę! — wskazała na dom, przystając. — Cóż nie udało mi się zadanie! Był pan kwaśny i pozostał kwaśny...
— Nie zawsze można być w dobrym humorze! — bąknął ogólnikowo.
Nagle zmienił się wyraz twarzy panny. Spadła z niej dotychczasowa sztuczna wesołość i ożywienie. Poważnie zagadnęła:
— Zechce pan odpowiedzieć szczerze?
— Oczywiście...
— Nadal nie ufa mi pan? Sądzi, że wtedy...
Otocki pomyślał, że panienka jest nadto spostrzegawcza i znów chce go wyciągnąć na drażliwą rozmowę. Krótko też uciął:
— Ależ...
Ona tymczasem jakby dobierając słów, powoli wyrzekła z westchnieniem.
— Nie ufa!... Istotnie, jeśli niektóre sprawy raz na zawsze nie zostaną pomiędzy nami wyjaśnione, nigdy nie będziemy dobrymi przyjaciółmi... Czy moja to wina, że nie wolno z panem być szczerą...
O mało nie roześmiał się na głos. Znakomicie! Nie jej wina, że nie może być szczerą! Poczyna tę samą grę, co pierwszego wieczoru! Nie zamierzając jednak wdawać się w dyskusję, znów lakonicznie odparł:
— Należy szanować cudzą tajemnicę!
— Tak! Tajemnicę! — zawołała w odpowiedzi. — Tajemnica, która mnie dręczy i zamyka usta! Boże, toć ja doskonale wyczuwam, że pan mnie nadal podejrzewa, że wówczas ustąpił tylko przez grzeczność, czy litość... Strasznie!... Gdybym mogła natychmiast powiedzieć prawdę... o, jakżeby pan zawstydził się swego postępowania.
— Och, panno Ryto!...
— Zawstydziłby się pan! — powtórzyła gwałtownie, nie zwróciwszy na ironiczny wykrzyknik uwagi. Pomimo, że ostatnio nie powiedziałam prawdy... Kłamałam, bo musiałam kłamać. Musiałam ze względu na... na ojca... zgodzić się, ażeby winy niepopełnione spadły na mój karb...
— Zaręczam! — zaprzeczył nieszczerze — O nic panią nie podejrzewam i nie pojmuję o czem pani mówi!
— Dajmy temu spokój! — łzy zabłysły w oczach dziewczęcia. — Proszę nie udawać! Znakomicie rozumiem pańskie postępowanie... I boli to mnie podwójnie... Pan mną w gruncie pogardza!.. Tak... pogardza... Ale już bliska jest chwila, kiedy spadnie pieczęć milczenia z moich ust... Dziś... najdalej jutro...
— Co, jutro? — zadziwił się.
— Najdalej jutro wszystko wyjaśnię!... Musimy się spotkać... Zawiadomię pana... Do jutra zostanie rozstrzygnięta pewna sprawa ostatecznie i przestanie być tajemnicą. Wtedy pan... Choć właściwie nie mogę mieć żalu do pana... Znamy się krótko, ten przeklęty zbieg okoliczności... Nie dziwię się, że pan mnie nie lubi... To ja tylko jestem taka głupia, że mogę kogoś polubić od pierwszego wejrzenia... Żegnam...
Nie podawszy Otockiemu nawet rączki, odwróciła się szybko i znikła w bramie.
Chwilę stał w osłupieniu.
Cóż znowu ten cały chaos miał znaczyć? Tajemnica? Pieczęć milczenia? Szereg oderwanych, niepowiązanych z sobą zdań? Jego oskarżała o brak zaufania, on ma się zawstydzić, na jej karb spadły winy, popełnione przez inną osobę... Zbieg okoliczności.
No... no....
I te łzy na zawołanie i ten głos, w którym przysiągłbyś dźwięczała prawość i szczerość...
Mimowoli Otocki był pod silnem wrażeniem...
Postarał się otrząsnąć z tego wrażenia. Komedja?
Lecz czyż do tego stopnia można udawać? Można, skoro na tej komedji przyłapuje ją raz po raz.
Ale ta dziewczyna obdarzona jest, zaiste, niezwykłą siłą sugestji. Gdyby nie wiedział, jak się rzeczy mają, znów uwierzyłby jej i mniemał, że to nie ona uwikłała go w historję z walizką, a że jest najniewinniejszą w świecie istotą!
A jak artystycznie daje do zrozumienia, że jej zależy na nim! Czy zależy? Może knuje nadal jaką wyrafinowaną intrygę? Zemsta?
Nagle, myśl jak błyskawica, przebiegła w głowie Otockiego.
Zrozumiał.
Tak! Zależało jej na nim. Chwilowo nie knuła nawet zemsty, lub tę zemstę odkładała na czas dalszy.
Przypomniał sobie rozmowę Very z prezesem. Toć oni zdemaskowali wszystkie „sztuczki“ Ryty. Udowodnił jej chęć szantażu, uczestnictwa w włamaniach. Dziewczyna znajduje się w nad wyraz ciężkiem położeniu. Chcą ją zamknąć w jakimś zakładzie, lub natychmiast wydać za mąż. Za byle kogo, aby tylko się jej pozbyć. Była mowa nawet o Waryńskim. Musiano to dziś zakomunikować Rycie i szuka wyjścia z matni. Oczywiście, niezbyt do smaku jej przypada Waryński. Sądzi więc, że może dzięki czułym słówkom i nowemu wyrafinowanemu kłamstwu — on, Otocki, skusi się na komedję uczucia i zechce zostać jej małżonkiem. A postępuje tak, bo nic nie wie o stosunku z Verą.
Ha... ha... ha... Jasne...
Uśmiechnął się, rad z rozwiązania nowej zagadki.
A gdy cynicznie osądzał dziewczynę, znów żal jakiś ścisnął go niespodziewanie za serce.
— Szkoda, że zepsuta i przewrotna! — pomyślał. — Toć istny szatan w ciele anioła!... Szczęście, że znam jej sprawki, bo zakochałbym się jeszcze w tym demonie perwersji... Tak... Mógłbym się zakochać, gdybym nie znał.. no i nie kochał Very...
— Ach, Vera...
Zerknął na zegarek. Było już dziesięć minut po piątej.
Jak szalony pobiegł w stronę Aleji Róż.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.