Ryta/Rozdział VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Ryta
Podtytuł Powieść sensacyjna
Wydawca Bibljoteka Najciekawszych Powieści
Data wyd. 1930
Druk Zakłady Drukarskie Wacława Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VIII.
TRAGICZNE POPOŁUDNIE VERY.

Vera, właściwie tego dnia, nie opuszczała swego apartamenciku.
Jeżeli poleciła służącej oznajmić pisarzowi, że dopiero o piątej ją w domu zastanie, to tylko chcąc pozostać sama, aby raz jeszcze wszystko dobrze rozważyć.
Właściwie, klamka zapadła.
Po wczorajszej rozmowie z Waryńskim, prezes prędzej, czy później musiał się dowiedzieć o jej stosunku z kochankiem.
Czyż ma żałować tej chwili szczerości!
Bynajmniej, nie żałuje! Uczucie jej dla Otockiego jest dostatecznie silne. To nie kaprys. Ale czy da mu szczęście, czy nie zawiąże mu życia?
Ha! Niechaj się dzieje, co chce!...
Dziś wystawi go na ostatnią próbę... Jeśli tę przetrwa... zdecyduje się ostatecznie... Później nie będzie mógł czynić najlżejszych wymówek.
Natychmiast potem otwarcie zawiadomi prezesa.
Ale czemu od wczoraj dręczy ją nieokreślone przeczucie nieszczęścia? Czemu znaleźć sobie miejsca nie może i wciąż się spodziewa, że ją coś spotka niemiłego i złego.
Ot, nie należy poddawać się nerwom.
Vera zerknęła na zegarek.
Już czwarta. O piątej przychodzi Otocki.
Odgoni przykre myśli. Doprawdy, niezrozumiałe. Skąd grozić ma niebezpieczeństwo? Waryński? Odszedł wściekły. Jest to cham i brutal, ale tchórz. Niewiele sobie robi z tych pogróżek! On jej przeszkodzi wyjść zamąż za Otockiego? Świetnie!... Nie ośmieliłby się nigdy, ani na nią ręki podnieść, ani zawiadomić prezesa. Najwyżej pobiegnie do pisarza i ją oczerni... Chyba jeszcze nie zdążył? Ona go uprzedzi... A co się tyczy Stratyńskiego...
Odetchnęła z ulgą. Sama wyjaśni wszystko i rozetnie splot intryg, oplątanych dokoła jej osoby.
Vera, uspokoiwszy się nieco, usiadła na kanapie w sypialni i wzięła pierwszą z brzegu książkę, usiłując czytać, aby skrócić chwile oczekiwania, zanim nadejdzie kochanek.
— Dr... dr.. dr... — zabrzmiał dzwonek znajdującego się, obok na stoliku, telefonicznego aparatu.
Któż ją niepokoić może? Jeśli jaki nudziarz, rychło z nim się załatwi.
Pochwyciła słuchawkę.
— Hallo...
— To, ja... pani Vero... — zabrzmiał dobrze znany głos...
Ach, Stratyński! Dobrze nawet się składa, że pierwszy się odezwał.
— Poznaję... poznaję... Prezes...
— Chciałem słów parę z panią zamienić...
— Bardzo proszę... Ale czemu przemawiasz tak oficjalnie?
Zazwyczaj mówili sobie po imieniu, poufale, jedynie przy ludziach zachowując konieczne pozory. Uderzyło Verę, że prezes przemawiał jakimś sztywnym, zmienionym głosem i umyślnie podkreślał wciąż słowo „pani“.
— Oficjalnie? — powtórzył Stratyński. — Widocznie mam po temu powody...
— Powody?
— Tak! Zaszły dziś rano wypadki, które całkowicie zmieniają nasz stosunek... Dowiedziałem się rzeczy, które były dla mnie istnym ciosem.. Nie mam siły ujrzeć cię... ujrzeć pani osobiście... Zbyt wielki jest mój żal i rozgoryczenie... Wolałem zatem załatwić niektóre sprawy przez telefon...
Vera drgnęła. Żal i rozgoryczenie? Zaszły wypadki, zmieniające stosunek całkowicie? Nic innego, tylko ten łotr Waryński, znalazłszy dostęp do prezesa, zdążył mu wszystko powtórzyć.
Tem lepiej! Przyśpieszy to tylko rozwiązanie. Bynajmniej nie myśli się zapierać. Wszak sama zamierzyła poruszyć drażliwy temat, tylko za parę godzin, po ostatecznej rozmowie z Otockim.
— Dobrze nie rozumiem, o co panu chodzi! — odrzekła, przybierając zimny ton. — Służę każdem wyjaśnieniem! Jakież panu przyniesiono plotki?
— To nie plotki...
— Więc?
— Twierdzą, że łączy panią bardzo bliski stosunek z Otockim?
— Nie przeczę! — odparła spokojnie.
— Pani nie zaprzecza?
— Oczywiście. I służę dalszą informacją! Pan Otocki pragnie mnie poślubić... a ja...
— A pani?... — w głosie prezesa, zdawało się, zadźwięczał niepokój.
— O ile się nie rozmyśli... — będę jego żoną!...
— Ach, tak!
— Sama nawet pragnęłam dziś w tej sprawie z panem pomówić!...
Stratyński na chwilę zamilkł, jak człowiek, który przygotowawszy się czynić wymówki, nagle zostaje zaskoczony niespodziewaną wieścią. Wnet jednak ogarnął go z powrotem gniew i oburzenie.
— Przyzna pani — jął wyrzucać z siebie słowa gwałtownie — że niezbyt uczciwe było jej postępowanie! Okłamywać mnie, oszukiwać, bawić się w dwulicową grę...
— Przepraszam! — przerwała niemniej ostro. — Nie oszukiwałam pana! Istotnie, chciałam należeć do niego, dopóki na mej drodze nie stanął Otocki! Mojaż to wina, że go kocham! Od tej pory trapiły mnie wątpliwości... Czy mam prawo zań wyjść zamąż, czy nie złamię mu życia... Wreszcie powzięłam postanowienie... i w związku z tem postanowieniem, usłyszałby pan prawdę z moich ust.. Że nie uczyniłam tego wcześniej? Może brak odwagi, może nerwy kobiece... Tu cała moja wina... Ale odkładałam termin mojego z panem ślubu, nie dając nigdy stanowczej odpowiedzi... Więcej powiem... Nawet, gdybym poprzednio zerwała z Otockim, już wówczas zdecydowałam, że nie zostanę pańską żoną.
— No... no... — mruknął.
— Przez uczciwość! Częściowo są więc tylko słuszne te wymówki! Rozumiem pańskie rozgoryczenie! Sprawiłam mu zawód i ból! Wolę jednak zerwać obecnie, niźli oszukiwać! Ale nie chcę, abyśmy się rozstawali źle! Przyśpieszył pan wyjaśnienie, przez to nasza rozmowa stała się brutalniejsza... Pragnęłam sama panu wszystko wytłumaczyć, oszczędzić cierpienia... Trudno... We mnie będzie pan miał stale oddaną przyjaciółkę, bo pamiętam, ile dobrego pan mi uczynił i ile serca okazał. A gdy pan się spokojnie zastanowi, również przyzna słuszność... Sumy zaś, które swego czasu pożyczyłam...
Stratyński nie spodziewał się, że Vera tak jasno postawi sprawę.
Walczyła w nim wrodzona szlachetność z obrażoną miłością własną i zazdrością starszego człowieka. Nie wytrzymał i zawołał, nie pozwalając jej dokończyć zdania:
— Proszę o tem nie wspominać... To sprawy drugorzędne... Gorsze jest... Wystarczyło mi całkowicie pani wyjaśnienie, choć mogło ono nastąpić znacznie wcześniej, gdyby nie okoliczność, że Otocki podobno nie jeden cieszy się jej względami!
— Cóż to znaczy? — zaiskrzyły się oczy Very a rumieniec oblał policzki.
— Tak twierdzą...
— Kto? Proszę powiedzieć natychmiast!
— Nie mam powodu ukrywać! Waryński! By? dziś u mnie i zaznaczył stanowczo, że posiada znaczne prawa...
— Ten łotr, ten łajdak! — gniew Very wybuchł z siłą. — Rozumiem, kto panu plotek naznosił. Wyrzuciłam go wczoraj za drzwi, kiedy zaczął robić jakieś uwagi, dowiedziawszy się, że zamierzam wyjść zamąż za Otockiego...
— Robił uwagi? Musiała go do tego upoważnić zażyła znajomość... zazdrość... Więc i w tem, co mnie powtarzał, jest pewno dużo prawdy.
— Podłość! — wykrzyknęła. — Podłość! — Pod wpływem rozdrażnienia pan w ten sposób przemawia.
— Pani Vero...
— Kiedy...
Vera pojęła, że rozmowa zbacza na bardzo niebezpieczne tory. Powiedzieć prezesowi, że ongi łączył ją bliższy stosunek z Waryńskim i że ten obecnie wyzyskuje przeszłość? Niemożliwe. Toż sama przedstawiła go, jako swego kuzyna, sama podsuwała myśl małżeństwa „buldoga“ ze Stratyńską. Tłumacząc się z jednego zarzutu, oskarżała się o niezbyt uczciwe w innych wypadkach postępowanie. Choć czuła się całkowicie niewinna, musiała dać ogólnikową odpowiedź.
— Prezesie! — rzekła poważnie — może pan wierzyć, lub nie wierzyć! Waryński nie jest moim kochankiem! Opiekowałam się nim, pragnęłam dopomóc, obecnie żywię dlań wstręt... Istotnie, w ostatnich czasach, niespodziewanie jął mi wyznawać swe uczucia i spotkał się z ostrą odprawą... Dlatego jest wściekły, szczególnie, gdy wie, że chcę się połączyć z Otockim i mści się, jak umie... Nie lękam się tej zemsty, niechaj oczernia dalej... Moje sumienie jest czyste...
Stratyński żałował już, że dał folgę uniesieniu.
— Nie będzie się mścił! — zauważył. — Ja również postąpiłem z nim krótko! Dałem mu pewną sumę, aby opuścił Warszawę, w przeciwnym razie zagroziłem, że zawiadomię policję o niektórych sprawkach... Proszę się nie lękać, pani Vero...
— Jaki pan szlachetny! — zawołała, wzruszona że nawet w podobnej sytuacji usiłował oszczędzić jej przykrości.
— Spełniłem tylko mój obowiązek... Nie mogłem dopuścić, aby publicznie obryzgano błotem kobietę, którą kochałem i... Ale, przyznaję, czuję do pani wielki żal, bo...
Głos prezesa się załamał i nie dokończył zdania.
Vera domyśliła się, co zamierzał powiedzieć. I jej to wszystko teraz było ponad wyraz niemiłe.
— Czy będzie mi pan czynił wymówki, czy też nie będzie ich czynił, nie zmieni to postaci rzeczy! Muszę postąpić, jak postanowiłam... Powtarzam, zostanę żoną Otockiego... Wobec pana zaś, prezesie, poczuwam się do wielkiej winy! — wyrwało się jej serdecznie. — Tak, do wielkiej... I może uda mi się w przyszłości ją zmazać...
— Et...
— Czas leczy rany... Spotkamy się później.
— Nie wiem — przerwał — czy jeszcze kiedykolwiek spotkamy się w życiu... Nie wiem... bo przypuszczam, byłoby mi to zbyt przykre... Czasem człowiek nie panuje nad nerwami... Wolałbym nawet rozmówić się z panią telefonicznie, chcąc uniknąć scen gwałtownych... Ale... Co do jednego ma pani tylko słuszność... Jaki cel czynić obecnie wymówki? Nic to nie pomoże... Powiedzieliśmy sobie wszystko, co mieliśmy powiedzieć... i dalsza rozmowa byłaby tylko niepotrzebnem poruszaniem bolesnych tematów...
— Słusznie! — szepnęła.
— Żegnam więc panią, pani Vero, życząc jej wszelkiej pomyślności... Może jej losy potoczą się teraz inaczej... Żegnam...
— Drogi prezesie... — jęła mówić, chcąc zakończyć swe z nim „ostateczne“ pożegnanie jakiemś serdeczniejszem słówkiem — lecz on już odłożył słuchawkę.
Więc klamka zapadła!
Do podobnej rozmowy ze Stratyńskim dojść musiało prędzej, czy później, lecz inaczej wyobrażała sobie tę rozmowę. Sądziła, że wszystko opowie mu pierwsza, wszystko wyzna szczerze, a znając szlachetność prezesa, doprowadzi go do tego, iż ten zgodzi się sam, że nie ma prawa stawać na drodze do szczęścia, nie ma prawa przeszkadzać jej, gdy poznała prawdziwe uczucie. Wtedy, ich stosunek ułożyłby się inaczej, a nawet zrywając z nim, zachowałaby przyjaciela... Tymczasem... Dzięki podłości i kłamstwu Waryńskiego rozstali się źle, przedziela ich fala plotek i cuchnącego błota... Co za łotr ten Waryński! A jak szlachetnie postąpił prezes!
Tu pomyślała, że nie musi być jednak i nadal całkowicie obojętna Stratyńskiemu, skoro ten, rzecz pierwsza, odpowiednio potraktował szubrawca, starając się go unieszkodliwić, a później dopiero zatelefonował do niej.
Ha, trudno! Co się stało, to się nie odstanie! Ale czy dzisiejsza przykrość nie będzie na przyszłość złą wróżbą? Czy ten nieokreślony niepokój, jaki ją trapi od paru dni nie znajdzie swego uzasadnienia? Nie, należy wierzyć, iż nowa odwraca się karta życia... Postanowiła postępować uczciwie, przerodzić się duchowo całkowicie...
Dziś jeszcze ta rozmowa z Otockim... A nuż on po tej rozmowie się cofnie? Niechaj się cofa, pozostanie sama... Lecz próba, którą zamierzyła, będzie próbą jego miłości...
Czemu nie nadchodzi? Dawno minęła piąta!
W tejże chwili zabrzmiał dzwonek w przedpokoju.
Jakby wyczarowany myślami Very, na progu ukazał się kochanek. Przybiegł zaczerwieniony i zdyszany, spóźniwszy się dzięki spotkaniu z Rytą Stratyńską.
— Jesteś! — zawołała, ujrzawszy go. — Tak późno przybywasz...
— Daruj, Vero! — jął pocałunkami okrywać jej ręce. — Zatrzymał mnie flirt z niewiastą...
— Niewiastą?
— Panną Rytą!
— Rytą? Czego chciała?
— At, nic! Musiałem panienkę odprowadzić na ulicę Szopena a naopowiadała mi tyle, że ledwie mogłem się wydostać... Była czuła, słodka... Znów wspominała o tajemnicy...
— Tajemnicy? Ja ci dziś też tajemnicę wyjaśnię...
— Wyjaśnisz? A czyż pozatem, co wiem, jeszcze się coś ukrywa?
— Bardzo wiele! Naprawdę teraz dopiero pojmiesz wszystko! Lecz zacznijmy od początku. Ja natomiast miałam przed chwilą niemiłą rozmowę...
Otocki dopiero zauważył, że Vera jest podniecona, a na policzkach ma wypieki. Oczy „grzesznicy“ zazwyczaj tak żywe, były obecnie zamglone i przesłaniał je widoczny smutek.
— Niemiła rozmowa? — zagadnął. — Z kim?
— Ze Stratyńskim!
— Z prezesem?
— Tak! Wie wszystko! Powiedziałam mu o naszym stosunku, powiedziałam, że pragnę wyjść za ciebie zamąż!
Otocki aż podskoczył z radości. Teraz dopiero z ust kochanki posłyszał odpowiedź, na dręczące go pytania. Vera zdecydowała się ostatecznie — a nawet zerwała z prezesem.
— Kochana, złota Vero! — szybko jął mówić ucieszony. — Ty to nazywasz niemiłą rozmową, ty to nazywasz przykrością... Rozumiem, że niezbyt się ucieszył stary piernik... Ale przecież dojść do tego musiało prędzej czy później... Obecnie wiem, że mnie kochasz...
— Kocham cię! — oświadczyła prosto — i jeśli zechcesz, zostanę twoją żoną... Lecz przedtem...
— Przedtem...
— Usiądź tu koło mnie i wysłuchasz pewnego wyznania... Jeśli nie zrazi cię to wyznanie...
— Mnie miałoby zrazić, Vero!...
Otocki chciał usiąść obok kochanki na otomanie, lecz ta, jakby unikając zbliżenia, zanim wszystko zostanie wyjaśnione, wskazała mu na krzesło obok.
Gdy tam zajął miejsce, poczęła.
— Masz rację! Rozmowa ze Stratyńskim musiała nastąpić prędzej czy później! Ale nie ja pierwsza ją zaczęłam... Stratyńskiemu przyniesiono stek ohydnych plotek...
— Ohydnych plotek? Któż taki?
— Waryński!
— Ten wstrętny „buldog“!... Nicpoń... Cóż powiedział? O naszym stosunku?
— I o naszym... To byłoby pół biedy... Naszego stosunku nie zamierzałam ukrywać... Ale dalej oświadczył on Stratyńskiemu, że nie jesteś jedynym, który się cieszył mojemi względami...
— Psubrat! Kości połamię! — aż porwał się z krzesła w porywie złości.
— W tej sprawie chciałam się z tobą rozmówić!
— Vero, czy nie szkoda czasu? Zgóry cię zapewniam, że nie wierzę w te kłamstwa! Dam naukę łajdakowi...
— Zaczekaj! Załatwił się już z nim Stratyński, zmuszając do opuszczenia Warszawy! Ale w każdem kłamstwie mieści się cząsteczka prawdy...
— Prawdy?
— Pragnę, abyś wiedział o mnie wszystko... Jeżeli zniesiesz tę próbę?... Waryński był moim kochankiem!
Otocki zbladł. Zacisnął dłonie, a paznokcie wpiły się boleśnie, kurczowo, w ciało.
— Żartujesz?
— Bynajmniej, nie żartuję... Zechciej wysłuchać do końca... Postanowiłam powiedzieć ci wszystko, wystawić na rodzaj próby... aby nie pozostało pomiędzy nami najlżejszych niedomówień i żebyś nie miał do mnie żalu, gdyby ci w przyszłości coś złośliwego powtórzono... O ile potem, co usłyszysz, zapragniesz zostać moim mężem, nie będę się nadal opierała...
Zrozumiał teraz, że o rzeczy poważne chodzi. Drżał z wewnętrznego podniecenia. Czyżby Vera dzięki zbytecznym może wyznaniom, własnemi rękami miała rozbić ich szczęście!
— Słucham! — rzekł, głuchym głosem.
Znać było, że słowa przeciskają się jej z wielkim trudem przez gardło i że sili się na spokój.
— Więc Waryński... Oczywiście nie odnosi się to do czasów obecnych... Ale... Wczoraj wspomniałeś, że jest ci obojętne, co robiłam, zanim poznaliśmy się... Sądzisz zapewne, że zawsze byłam damą o nieco dwuznacznej reputacji, „grzesznicą“ spragnioną „kaprysów“ i flirtów, przez której życie przewinął się szereg więcej lub mniej pociągających mężczyzn, ale mężczyzn albo bardzo bogatych, albo zajmujących w społeczeństwie wybitne stanowiska.. Lecz dowiedz się o tem, że przed ślubem z Gerliczem, występowałam w cyrku na Węgrzech...
— Ty... w cyrku? — wybełkotał.
— Tak... a wraz ze mną Waryński... Byłam młoda, sama, niedoświadczona... reszty domyślisz się łatwo... Waryński maltretował mnie, zmuszał, żebym się sprzedawała... i jemu przynosiła pieniądze...
— Łotr!
— Wreszcie zajął się mną Gerlicz... Wyrwał on mnie z tego błota... i odtąd inaczej potoczyły się moje losy...
— A ty?
— Chcesz powiedzieć — nadal znałaś Waryńskiego, a nawet przedstawiłaś, jako swego kuzyna? Masz słuszność! Tu mój największy błąd, ale winno temu dobre serce! Zjawił się do mnie w Paryżu, wynędzniały, biedny, głodny... Ulitowałam się nad nim zaznaczając, że chętnie mu dopomogę, ale pod warunkiem, aby raz na zawsze zapomniał o przeszłości... Jakże obiecywał! Jakże przemawiał pokornie! Królową miałam być dla niego, na którą nie ośmieli się podnieść oczu, której będzie najwierniejszym sługą... Teraz, widzisz, jak się odpłacił... Pobiegł do prezesa...
— Czemu pobiegł?
— Bo dowiedział się o tobie! Sądził, że wyjdę zamąż za Stratyńskiego i nadal moja kieszeń stanie dlań otworem... Gdy te rachuby zawiodły i wyrzuciłam go za drzwi, powodowany zazdrością i wściekłością, zemścił się po swojemu... Rozumiesz?
Otocki kiwnął głową. Doskonale wszystko obecnie rozumiał.
— Więc? — zagadnęła, ze źle tajonym niepokojem, starając się odgadnąć wrażenie, jakie wywarła jej spowiedź.
Milczał.
Miotały nim sprzeczne uczucia.
Właściwie, to wszystko działo się tak dawno. Właściwie Vera jest niewinna. Ulitowała się nad szubrawcem, który ongi wykorzystawszy jej nieświadomość, obecnie odpłacił się podłością. Wstydzi się tego stosunku i pragnie wykreślić ze swej pamięci. Zresztą, wiadome jest Otockiemu, że Vera nie była święta. Czyż w gruncie rzeczy, nie wszystko jedno, kto był jej pierwszym kochankiem?
Ale...
Ale o „tamtych“ nie wiedział nic. Wiedział tylko że szereg mężczyzn odegrał rolę w życiu „grzesznicy“. Lecz nieznanych, których obrazy nie rysowały się żywo w jego wyobraźni. Tymczasem Waryński... Okropne... Wciąż wydawać mu się będzie, że widzi Verę we wstrętnych objęciach „buldoga“, że widzi, jak ten ją pieści, lub nawet brutalnie podnosi na kochankę rękę... Czy nie wspominała, że ją maltretował... Będzież mógł Otocki pocałować teraz bez obrzydzenia Verę? Będzież mógł zbliżyć serdecznie, by nie wyrosła zjawa „tamtego“?...
Vera śledziła tymczasem uważnie grę twarzy pisarza.
— Więc? — padło jej krótkie zapytanie.
Otocki zadawał sobie gwałt, aby choć słów parę z siebie wydusić — a nie mógł. Pojmował, że powinien równie żywo, jak poprzednio, zawołać, że to wszystko nic go nie obchodzi i przeszłość dawno umarła — lecz wykrzyknik ten nie przedostawał się przez ściśnione gardło.
— Milczenie jest czasami najlepszą odpowiedzią! — smutno wyrzekła.
Nie zaprzeczył.
Vera uśmiechnęła się z goryczą. Przez zbytnią szczerość wykopała pomiędzy niemi przepaść, którą ciężko będzie przebyć. Szczerością zabiła szczęście! Och, jakże inną minę miałby Otocki i jakże inaczej zachowałby się, gdyby oświadczyła, że wszystkie opowiadania „buldoga“ są kłamstwem i stekiem brudnych wymysłów, mających szantaż na celu! Nie należy nigdy mówić prawdy. Nie należy... Kochanek nie wytrzymał próby...
— Widzisz, mój drogi... — wyrwała się jej cicha skarga, a łzy mimowolnie napłynęły do oczu — widzisz, jak łatwo prysło twoje uczucie... Prysło gdyż pragnęłam postąpić uczciwie...
Może pod wpływem tych przesyconych cierpieniem słów, otrząsnąłby się Otocki z poprzedniego wrażenia, może przełamałby się i postarał załagodzić naprężoną sytuację, gdyby nie niespodziewana przeszkoda.
W przedpokoju zabrzmiał dzwonek.
Drgnęli oboje, rzekłbyś wyrwani tym dźwiękiem z koszmarnego snu.
— Któż taki?
Kto przybywał? Prezes, czy Waryński, pragnący raz jeszcze poruszać niemiłe sprawy i znęcać się nad Verą? A może jaki natręt, który wybrał się z odwiedzinami w najbardziej niestosownej chwili?
— Powiedz, że mnie w domu niema! — szeptem rozkazała służącej, gdy ta pobiegła do przedpokoju.
Oboje zamarli w oczekiwaniu.
Rozległ się hałas otwieranych drzwi i szmer głosów. Lecz ten, kto do Very niespodziewanie się zjawił, musiał mieć do niej wyjątkowo pilną sprawę, albo był wielce natarczywy, bo mimo protestów subretki nie ustępował i zrozumieć było można, że pragnie znaleźć się wewnątrz mieszkania.
— Cóż to znaczy? — zawołała ze zniecierpliwieniem, zrywając się ze swego miejsca. — Doprawdy, nieprzyzwoite... w podobny sposób kogoś napastować... Zaczekaj... Sama się rozprawię...
Pośpiesznie wyszła do przedpokoju.
Lecz mimo, że Vera z wielką energją zamierzała pozbyć się intruza, nie poszło jej to snać łatwo, bo nadal trwały przy drzwiach pertraktacje, a w pewnym momencie Otocki posłyszał jej głos:
— Skoro pani tak nalega... Proszę wejść... Ale uprzedzam, jestem zajęta... Mogę jej poświęcić zaledwie parę minut...
Więc kobieta. Może krawcowa, lub modystka.
Rozległy się kroki i Vera wraz ze swym gościem znalazła się w sąsiednim salonie. Stamtąd dobiegały odgłosy przyciszonej rozmowy.
Otocki, oczywiście, nie miał najmniejszego zamiaru, aby nadsłuchiwać, o czem rozmawiano. Zbyt zaprzątnięty był myślami własnemi. Czuł, że wyrządził szaloną przykrość Verze i postanawiał w duchu, serdecznem zachowaniem się, tę przykrość wynagrodzić... Choć z drugiej strony wciąż jeszcze widział przed sobą wstrętną, nalaną twarz buldoga...
Wtem...
Wtem, stająca się coraz głośniejszą rozmowa, zmusiła go do przerwania swych rozmyślań, a zwrócenia na nią uwagi.
Sprzeczka? Kłótnia?
Istotnie, to co słyszał, sprawiało wrażenie coraz gwałtowniejszej sprzeczki. Głos Very brzmiał jeszcze zimno — ale tamta druga niewiasta, która przybyła w odwiedziny, przemawiała z gniewem, namiętnie, a chwilami jej głos zamieniał się w krzyk.
O co chodzi?
Drgnął.
Słów nie mógł dokładnie rozróżnić. Ale przecież poznawał znakomicie głos „tamtej“. W żadnym wypadku się nie mylił.
To była Stratyńska!
Tak, najwyraźniej jakieś gwałtowne wymówki czyniła panna Ryta Verze!
Czyżby stanęła w obronie ojca? Czyżby przyszła zarzucić „grzesznicy“ niewłaściwość postępowania, żądać zerwania z nim, z Otockim.
Dziwne!
Skądże się tu wzięła tak nagle. Przecież, gdy się niedawno rozstawali, była w jak najlepszym humorze i nie zdradzała zamiaru odwiedzenia Very?
Nagle Otocki porwał się na nogi.
Posłyszał stłumiony okrzyk:
— Ratunku!
Nie mogło być najlżejszej wątpliwości. O ratunek wzywała „grzesznica“. Cóż się tam dzieje, skoro ona zazwyczaj taka odważna pragnie pomocy?
Nie wahał się długo.
Jednym skokiem dopadł do drzwi, szarpnął za klamkę i znalazł się wewnątrz pokoju.
Oniemiał.
Po środku salonu, naprzeciw siebie stały dwie kobiety — Vera i Ryta.
Lecz jeśli dawno poznał Stratyńską po głosie i był przygotowany na jej widok — wygląd panny wprawił go w osłupienie.
Nie była to ta Ryta, z którą rozmawiał może niespełna godzinę temu. Zamiast uśmiechu na twarzyczce rysowała się nienawiść, a oczy płonęły szaleństwem. Zdawałoby się nie ta sama osoba i gdyby Otocki nie znał dobrze całej sprawy, sądziłby, że ma tylko do czynienia z uderzającem podobieństwem. Nawet wygląd zewnętrzny był inny. Poprzednia elegancka, jasna sukienka nie zdobiła już Stratyńskiej, lecz kostjum poplamiony, a na ramieniu nawet rozdarty, jakby przeciskała się ona przez jaki wąski otwór, lub w pośpiechu zaczepiła o gwóźdź, lub kraty żelazne.
Spoglądał i oczom nie wierzył. Była to, czy nie była Ryta? Równie szybko zdążyła się przebrać i tu przybyć? Nadzwyczajne! Na cóż jej potrzebna ta maskarada? Czemu z taką furją napadła na Verę? Obłąkana?
Ale bieg z niezwykłą szybkością następujących po sobie wypadków, uniemożliwił mu dalsze refleksje.
Vera, ujrzawszy kochanka, odzyskała dawną stanowczość.
— Wyrzuć ją... wyrzuć... — krzyknęła. — Bezczelna dziewczyna... Śmie grozić...
Teraz dopiero spostrzegł Otocki, że w ręku Stratyńskiej połyskiwał browning. Przestraszył się nie na żarty.
— Ależ, panno Ryto... — począł, chcąc załagodzić sytuację. — Co się tu dzieje?
— Ryto... Ryto... — przedrzeźniła, jakby nie rozumiejąc słów, które wymawia. — Co się dzieje? Przyszłam ukarać tę nędznicę... Wymierzyć sobie sprawiedliwość...
Verę również ogarnęła pasja.
— Proszę wyjść w tej chwili!... Ona mi ubliża?... A gdyby nie ja, dawno siedziałaby w domu obłąkanych... Znowu zawiniło moje dobre serce!... Straszy browningiem!... Przychodzi, aby urządzać awantury... I to teraz?... Czyż nie oświadczyłam jej, że zerwałam z prezesem i nie chcę nadal się mieszać do wszystkich tych brudnych historyj? Proszę nareszcie mnie zostawić w spokoju... Nikomu nie staję na drodze!
Wyrazy te bynajmniej uspokajająco nie podziałały na Stratyńską. Twarz jej przybierała coraz bardziej zawzięty wyraz, a trzymany w ręce browning podnosił się wyżej...
Co robić?
Otocki na tyle znał szaloną dziewczynę, że wiedział, iż nie zawaha się spełnić swą groźbę. Pozostawało jedynie przysunąć się do niej i ruchem raptownym wyrwać rewolwer. Lecz miała się ona dobrze na baczności, śledząc go uważnie z pod oka. Postanowił zużyć ostatni argument. Gdyby ten zawiódł — mógł na chwilę uśpić jej czujność.
— Panno Ryto! — rzekł. — Niechaj pani mnie wysłucha!... O ile wiem, żywi pani nieprzyjaźń do pani Very, gdyż ta, wbrew jej woli, miała zostać małżonką prezesa Stratyńskiego... Dziś niema powodu do nienawiści! Pani Vera usunęła się sama... bo jest moją narzeczoną... Tak, powtarzam, moją narzeczoną!...
Stratyńska roześmiała się głośno.
— Narzeczoną! Ha... ha... ha... Więc gdy rozbiła mi życie, gdy odebrała miłość ojca, mnie niemal wypchnąwszy na bruk, mam wszystko darować, ponieważ została pańską narzeczoną? Nigdy! Przenigdy... Nic mi już nie pozostało!... Zabrnęłam tak daleko, że powrót niemożliwy... Mnie nie uśmiechnie się szczęście... ale i ona tego szczęścia nie zazna!... Tem bardziej...
— Ależ, błagam panią...
Proszący prawie ton Otockiego zkolei wyprowadził z równowagi Verę. Doprawdy, nie było się przed kim poniżać!
— Nie tłumacz się! — zawołała z gniewem. — Nie widzisz, że to dzikie zwierzę... Odbierz jej broń...
Jeśli Otocki przemawiał dotychczas równie łagodnie, ten cel wyłącznie miał na widoku. Zbliżywszy się, w czasie rozmowy nieco do Stratyńskiej, teraz nagle rzucił się naprzód. Lecz już było zbyt późno.
— Masz... za dzikie zwierzę! — rozległ się wykrzyknik.
Jednocześnie zabrzmiał strzał.
Usłyszał cichy jęk Very. Później z brzękiem posypało się na podłogę stłuczone szkło.
— Ach, ty zbrodniarko...
Trzymał Stratyńską mocno za rękę, pragnąc przeszkodzić, aby wystrzeliła powtórnie. Chwilę trwało szarpanie się. Ale mimo tych wysiłków, browning wypalił mu tuż nad uchem, po raz drugi, a huk oszołomił Otockiego.
Dziewczyna wykorzystała ten moment.
Wyrwawszy rękę z więżącej ją dotychczas dłoni pisarza, wybiegła do przedpokoju z głośnym okrzykiem:
— A więc... zemsta spełniona!... Teraz rozprawię się z tamtą...
Nie zatrzymywana przez nikogo, otwarła drzwi i znalazła się na ulicy...
Otocki przypadł do Very, która osunęła się na fotel.
— Zraniła cię?
Lecz Vera, choć blada jeszcze, uśmiechnąwszy się w odpowiedzi, powstała ze swego miejsca.
— Tylko przestrzelona sukienka... — rzekła spokojnie. — I ramię lekko draśnięte... Właściwie ucierpiał obraz... W szkło trafiła kula...
— Boże! Jakie szczęście...
— Zdążyłam usunąć się w porę... Skończyło się na strachu jedynie...
— Ależ to bandytka!... Gdybym...
Lecz „grzesznica“ przerwała szybko, a na jej twarzy odbił się niepokój.
— Zaczekaj... Są sprawy ważniejsze... Tu niema chwili do stracenia!... Pobiegła do ojca!... Jeśli nie przeszkodzą, bezwzględnie rozprawi się z Rytą...
— Z kim? Z Rytą? — powtórzył zdumiony.
— Tak... tak...
— Nic nie rozumiem... Toć ona jest...
— Pędź do mieszkania prezesa! — wypychała go prawie nie dając na zapytanie odpowiedzi. — Tam wszystko zrozumiesz... A ja go uprzedzę telefonicznie...
— Vero, choć słówko...
— Nie... nie... O życie chodzi... Nie czas na wyjaśnienia... Za wszelką cenę musisz dogonić tę warjatkę!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.