<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Ryta
Podtytuł Powieść sensacyjna
Wydawca Bibljoteka Najciekawszych Powieści
Data wyd. 1930
Druk Zakłady Drukarskie Wacława Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


ST. A. WOTOWSKI
RYTA
POWIEŚĆ SENSACYJNA
DALSZY CIĄG I ZAKOŃ-
CZENIE »GRZESZNICY«
WARSZAWA
BIBLJOTEKA NAJCIEKAWSZYCH POWIEŚCI.


Zakłady Drukarskie
WACŁAWA PIEKARNIAKA
Warszawa Ordynacka 3, tel. 644-59







ROZDZIAŁ I.
Otocki poczyna być zazdrosny.

Zgodnie z przewidywaniami — uprzedziwszy przedtem o swej wizycie telefonicznie — odwiedziła Otockiego w godzinach popołudniowych Vera.
Wprost doczekać się nie mógł kochanki...
Już nie o piękną grzesznicę chodziło, o jej oszałamiające pieszczoty i pocałunki — ale ona jedna była w stanie wytłomaczyć zagadkową przygodę z panną Stratyńską...
To też ledwie Vera, znalazłszy się w mieszkanku, zajęła miejsce, gorączkowo zawołał.
— Opowiem ci nadzwyczajną historję...
Nikt lepiej od Very nie wiedział, co Otocki ma na myśli i co go tak poruszyło. Udała jednak mocno zadziwioną.
— Cóż się stało?
— Posłyszysz za chwilę coś takiego, co zakrawa na bajkę... Już wczoraj chciałem ci szepnąć podczas zebrania parę słów, ale nie mogłem... Wyobraź sobie...
— Ale cóż się stało? — powtórzyła, a gdyby Otocki mniej był podniecony, zauważyłby lekką ironję w jej głosie.
— Przypominasz sobie moją opowieść o tej nieznajomej?
— Która pozostawiła walizkę?
— Tak!
— Więc o nią chodzi? Bardzo interesujące! Pojawiła się powtórnie...
— Oczywiście...
— Wytłomaczyła wszystko? — Vera świetnie już teraz udawała zaciekawienie.
— Poczekaj! Po kolei powtórzę...
— Słucham?
— Zjawiła się tedy wczoraj około południa... Jakaś blada, wystraszona, nieszczęśliwa... Wydawało się, że nie spała całą noc... Sukienka i płaszczyk powalane...
— Nadzwyczajne!
— Zażądała oddania walizeczki... Przyniosłem więc walizeczkę... Otworzyła ją i wtedy dopiero rozpoczęła się awantura.
— Awantura?
— Tak! Wyciąga ztamtąd jakieś śmiecie... stare gazety, pudełka i poczyna we mnie wmawiać, że znajdowały się tam dokumenty i biżuterja... Rzuca się, niczem furjatka...
— Szantaż? — znów z ust Very padło zapytanie, w którem zadźwięczał źle ukryty śmiech.
— I ja tak z początku sądziłem! Sądziłem, że sprytna awanturnica, opowiedziawszy mi zmyśloną bajeczkę i pozostawiwszy kufereczek z bezwartościowemi przedmiotami, zaraz zażąda znacznego odszkodowania za rzekomo zabrane kosztowności.
— Słusznie...
— Sądząc, iż przestraszę się skandalu i aby uniknąć kompromitacji, zapłacę...
— Zażądała?
— Właśnie, że nie! Zaczęła pleść bez związku, że zwąchałem się z jej wrogami, że ponieważ wiem, iż to ujdzie mi bezkarnie, przywłaszczyłem sobie klejnoty i papiery... Że jestem łotrem nad łotrami i że ona się zemści... Wreszcie, trzasnąwszy drzwiami, uciekła...
— Warjatka?
— Czy jest warjatką, ty najlepiej mi powiesz!
— Ja?
— Bo tu właśnie rozpoczyna się nowa zagadka, a nie kończy...
— Mów wyraźnie!...
— Więc słuchaj! I ja w pierwszej chwili sądziłem, że jest to obłąkana, osoba dotknięta manją prześladowczą... Powoli zacząłem zapominać o całej przygodzie, poprzysięgając sobie nigdy w żadne „ocalanie“ nieznajomych się nie wdawać... Ale nastąpił dalszy ciąg...
— Ciąg dalszy?
— Tak! U ciebie, na zebraniu!
— U mnie? Na zebraniu? — Vera świetnie grała swoją rolę...
— Tam spotkałem nieznajomą!
— W moim domu, nieznajomą?
— Była nią...
— Kto?
— Stratyńska! Panna Ryta Stratyńska!
— Oszalałeś chyba!
Otocki roześmiał się, rad z wywołanego wrażenia. Również w duchu śmiała się Vera, przybrawszy pozornie zdumioną i pełną niedowierzania minę. Wypadało jednak zaprzeczyć.
— Oszalałeś! — zawołała niby to z oburzeniem — Ryta? Pomyłka! Halucynacja...
— Wykluczone, abym się pomylił! Nie uległem halucynacji! Przysięgam, że panna Ryta Stratyńska jest tą samą osobą, która nocowała u mnie, pozostawiła walizkę, twierdząc później, iż zginęły z niej kosztowności....
— Mylisz się! Może niezwykłe podobieństwo?
— Powtarzam, omyłka wykluczona...
— Nie do wiary! Czy usiłowałeś z nią nawiązać rozmowę? — tym razem w oczach Very przemknął błysk niepokoju.
Otocki jednak, o ile był dobrym psychologiem w swych powieściach, o tyle, obecnie tak czuł się podniecony swem opowiadaniem, iż nie miał czasu zwrócić uwagi na ledwie dostrzegalne zmiany w zachowaniu się kochanki.
— Ależ naturalnie! — odrzekł żywo — skorzystałem z dogodnego momentu, podszedłem do niej i zapytałem wprost, czy mnie poznaje...
— I cóż? — w głosie grzesznicy spotęgował się niepokój.
— Oświadczyła stanowczo, że widzi po raz pierwszy w życiu! Kiedym począł nalegać, popatrzyła na mnie, jak na warjata i wzruszywszy ramionami odeszła...
— Ach, tak... — westchnienie ulgi wyrwało się z piersi pięknej grzesznicy — Rzeczywiście, obserwowałam zdaleka, żeście zamienili parę słów i że nie potraktowała cię zbyt grzecznie... Byłam zdumiona...
— Cóż ty o tem wszystkiem sądzisz?
Na twarzy Very odmalowało się świetnie odegrane zakłopotanie.
Wzruszyła ramionami.
— Cóż ja mogę sądzić? Wciąż mi się wydaje, że uległeś przywidzeniu...
— Nie, Vero...
— Skoro twierdzisz tak stanowczo, w głowę zachodzę, co to wszystko znaczy...
Otocki począł nalegać.
— Przecież znasz ją dobrze! — rzekł — Prędzej możesz się domyślić...
Zaprotestowała.
— Znam Rytę bardzo mało... Zaledwie od tygodnia bawi w Warszawie... Widziałam ją przedtem tylko raz, a następnie po raz drugi u mnie na zebraniu... Sam chyba rozumiesz, że Stratyńskiego krępuje dorosła córka i nie narzuca mi jej towarzystwa.
— Rozumiem... Ale czyś nie słyszała? Może naprawdę obłąkana? Co znaczyła wizyta tamtych dwu jegomościów, którzy szukali dziewczyny... Przecież nie był to Stratyński...
— Daję słowo honoru, że są to takie same dla mnie zagadki, jak i dla ciebie... Czy Ryta jest nienormalna? Bo ja wiem... Podobno ma jakieś szusy... Lecz, żeby do tego stopnia...
— Wszystko jednak za tem przemawia!... Walizka napełniona staremi gazetami, opowiadane przez nią fantastyczne bajeczki... Widocznie ulega dziwnym napadom, w czasie których ucieka z domu, nie wie ani co mówi, ani co robi, a potem powraca do przytomności... Tak tylko sobie tę całą historję umiem wytłomaczyć... Bo u ciebie na zebraniu czyniła jaknajlepsze wrażenie... Wytwornej, zrównoważonej, nawet bardzo miłej osóbki... Oczywiście nie chciała się przyznać do znajomości ze mną, gdyż albo nic nie pamięta o całej przygodzie, lub też jeśli nawet pamięta, to mocno jej się wstydzi... Bardzo ciekawy psychologicznie wypadek...
Vera najlepiej wiedziała, co sądzić o tym „ciekawym psychologicznym wypadku“, przytwierdziła jednak z przekonaniem.
— Może masz słuszność...
Ale w głowie Otockiego zrodziło się nagłe podejrzenie.
— Oj, Vero! Czyś ty aby ze mną szczera?
— Czemuż nie miałabym być szczera? — lekko zmięszała się piękna pani.
— Bo... bo... Widzisz, wciąż przypomina mi się tamta rozmowa, którą podsłuchałem... Rozmawialiście ze Stratyńskim o jakiejś dziewczynie, która uciekła... Wytłomaczyłaś mi wczoraj, że o służącą chodziło... A nuż to nie służąca... a Ryta? Toć byliście niezwykle zaniepokojeni?
Vera poczerwieniała, a w głosie jej zadźwięczał gniew.
— Dziwię się doprawdy, że ci się zachciewa bawić w detektywa! Nigdy nie kłamię!... Powiedziałam już raz, że uciekła pokojówka, co mnie dotknęło wielce... A sprawa niema nic wspólnego z Rytą... Również wypadek włamania niema nic wspólnego ze służącą...
— Ależ Vero! — zawołał, widząc, że podrażnił ją nie na żarty — Bynajmniej, nie zamierzałem cię urazić! Ot, wyrwało mi się! Luźne przypuszczenie, że może świadomie ukrywacie wybryki panienki, które są kompromitujące...
— I jabym ci nie powiedziała o tem? Nie powiedziałabym, skoroś mi wyznał o przygodzie z nieznajomą i o walizce! Nie uprzedziłabym, że to Stratyńska nocowała u ciebie! Doprawdy, śmieszny jesteś! Toż poczytywałabym sobie za obowiązek, gdyby mi wiadoma była choć cząsteczka prawdy, ostrzec cię, aby oszczędzić przykrości tobie i jej ojcu...
Zarówno stanowcza forma tego oświadczenia pięknej grzesznicy, jak też argumenty w nim zawarte, zabrzmiały tak przekonywująco, że Otocki pobity jej „logiką“, wykrzyknął:
— Głupiec ze mnie! Raz jeszcze serdecznie przepraszam, jeśli cię uraziłem... Zapewniam, działałem w jaknajlepszej wierze...
Vera poczuła, że bitwa została wygrana. Prawda o „historji z walizką“ nigdy nie wypłynie na wierzch. Umyślnie wtedy, na zebraniu, zetknęła Otockiego z Rytą, aby dać mu możliwe wytłomaczenie całej przygody. Z góry była przekonana, że panna Stratyńska nic mu nie powie, gdyż nic powiedzieć nie może.
Czyż inaczej dopuściłaby do podobnego spotkania? A jakże świetnie jest zabezpieczona na przyszłość. Jeżeliby nawet zgłoszono się do Otockiego z rewelacjami — nie uwierzy. Sam przecież wynalazł ciekawy „psychologiczny wypadek“ — Stratyńska ulega chwilowym napadom obłędu, a później nie pamięta, co opowiadała, lub czyniła...
Gdyby raz jeszcze spotkali się na gruncie towarzyskim, nie jest to groźne. Ryta zachowa się tak samo, jak zachowała się poprzednio...
Zaręczyć może Vera...
Więc wszystko ułożyło się świetnie...
Należy jednak zakończyć nużącą rozmowę.
— Nie gniewam się bynajmniej na ciebie! — rzekła, nawiązując swoje słowa do ostatniego wykrzyknika kochanka — Rozumiem, że intryguje cię przygoda z Rytą... Rozumiem, że mogłeś sądzić, iż świadomie ze Stratyńskim zatajamy istotny stan rzeczy... Przekonałam cię chyba, że przynajmniej z mojej strony nie miałoby to najmniejszego celu, ani sensu... Na prezesie zależy mi nie wiele...
— Vero, jesteś bóstwem...
— Zaczekaj! — odsunęła go lekko, gdyż już usiadł przy niej, usiłując ją objąć. — Jeszcze nie skończyłam... Przygoda z Rytą również i mnie porządnie intryguje... W rzeczy samej szalona?
— Przypuszczam...
— Znam ją krótko... — mówiła z namysłem — Nie mieszkam z niemi... więc nie wiem, co wyrabia... Możliwe, że ojciec ukrywa prawdę i przedemną... Przyda mi się to ostrzeżenie...
— Widzisz...
— Postaram się prezesa delikatnie wybadać... Oczywiście, natychmiast cię powiadomię... Sądzę, nie będzie cię już napastowała panienka...
— Och! Niechaj sobie wynajdzie inną ofiarę dla swych „tajemniczych przygód“...
Roześmieli się oboje...
Otockiemu cała sprawa wydawała się całkowicie jasna. Zresztą, pocóż nadal się nią przejmować. Czy córka prezesa Stratyńskiego jest obłąkana, czy też obłąkaną nie jest, obchodzi go to niewiele. Podobała mu się ona jakiś czas bardzo, dopóki nie poznał Very... I póki nie poznał dobrze jej „charakteru“... Obecnie najważniejsze, że nie przyczepi się do niego powtórnie — a gdyby nawet się przyczepiła — będzie wiedział, jak zareagować i gdzie szukać przeciw niej pomocy.
Również i Vera miała głębokie przeświadczenie, że z powodu „historji“ z walizką — żadna nowa przykrość nie spotka kochanka...
Niestety, najbliższe dni szykowały im wiele niespodzianek.
Lecz obecnie żadna obawa przed niebezpieczeństwem nie mąciła pogodnego nastroju...
Otocki zapomniał już o Rycie — miał tuż obok piękną kobietę — Verę.
I Vera odwiedziła go powtórnie nie tylko poto, aby wyłącznie zaspokoić swą ciekawość — w jaki sposób zachowała się nieznajoma — kiedy w walizce miast dokumentów i biżuterji — odnalazła śmiecie...
I ją ciągnęło do Otockiego — choć od ostatniego z nim widzenia, dużo różnych refleksji nawiedziło piękną główkę...
Nie chciała rozstać się tak rychło ze Stratyńskim, tem bardziej, że kufereczek znalazł się w jej posiadaniu — ale pragnęła zatrzymać kochanka.
— Zapomnijmy o Rycie! Zapomnijmy o zagadkach! — zawołała, wyciągając ku niemu ramiona i podając pierwsza „krwawe“ usta do pocałunku.

Kiedy nieco później, Vera już ubrana, zamierzała opuścić mieszkanko Otockiego, ten lekko zatrzymał ją za ramię. Jak wszystkie natury niezwykle nerwowe i wrażliwe, to co dręczyło go najbardziej wypowiadał z trudem i wyjaśnienie odkładał aż do chwili ostatniej.
— Vero! — szepnął. — Czy wolno zadać pytanie?
— Znowu o Rytę ci chodzi? — roześmiała się w odpowiedzi.
— Ach, zostawmy Rytę w spokoju... Jest coś, co dręczy mnie daleko więcej...
— Mianowicie...
Otocki uczynił pauzę, poczem szybko wyrzucił z siebie.
— Jak ułoży się nasz stosunek?
— Jakże ma się ułożyć? — zapytaniem na zapytanie odparła piękna grzesznica, która w duchu nie była rada, iż poruszył ten temat.
— Zerwiesz ze Stratyńskim?
— Zapewne...
— Kiedy?
— Bo ja wiem... Należy zachować pozory...
Vera znalazła się w dużym kłopocie. Zatrącił właśnie o te same refleksje, które wciąż nawiedzały jej główkę. Jeśli zeszłym razem, pod wpływem duchowej depresji, w obawie mogących nastąpić rewelacji, znudzona tą ciągłą pogonią za majątkiem i stanowiskiem, wspomniała, że obrzydł jej Stratyński, a chętnie złączyłaby się z kimś, do kogo mogłaby się przywiązać — mówiła szczerze. Lecz obecnie nie groziło niebezpieczeństwo — natomiast na myśl przychodziły zastrzeżenia...
Jakaż oczekuje ją przyszłość w związku, czy też małżeństwie z literatem, który ledwie zarabia na siebie. Czy potrafi się ograniczyć, zastosować do skromnych warunków bytu? Ona, która tak kocha zbytek, piękne futra, stroje, klejnoty... Jej osobisty majątek? O tym majątku chętnie lubiła pani Vera z wiadomych sobie powodów opowiadać — w rzeczy samej ograniczał się on — do niewielkiego kapitaliku... Bo choć fortuny już posiadła w swojem życiu — szybko topniały one w drobnych rączkach...
Co robić? Przykro zrywać z Otockim. Podoba się jej naprawdę. Jest nieco chwiejny i zmienny — ale przystojny, subtelny, inteligentny...
Może oczekuje go sława...
Lecz czy nie przerazi się przeszłości? Czy wybaczy? Toż i względem niego postąpiła nieładnie, wykradając walizkę. Na szczęście, nigdy o tem się nie dowie...
A Stratyński?
Ze Stratyńskim byt ma zapewniony. To cicha przystań po burzliwym żywocie. Stratyński nie wypomni grzechów przeszłości... Wie o nich doskonale.
W każdym razie Otockiego nie zamierza tak prędko porzucić. Wypadnie lawirować.
Więc! Otocki, czy Stratyński?
I tak źle i tak niedobrze... Nie potrafi obecnie powziąść decyzji.
Byle tylko się nie poznał na tej podwójnej grze...
— Mój drogi — rzekła, obmyśliwszy sobie odpowiedź, — zrozum, że muszę się zastanowić i jakoś wszystko ułożyć... Bądź spokojny...
Lecz Otocki właśnie nie był „spokojny“.
— Vero! — zawołał namiętnie — Chciałbym wciąż być przy tobie! Chciałbym cię odwiedzać o każdej porze dnia i nocy... Chciałbym, aby wszyscy wiedzieli o mojem szczęściu, a nie korzystać z tego szczęścia, jak złodziej...
— Zaczekaj...
— Nie chcę czekać! Jestem zazdrosny... Zazdrosny, niczem młodzieniaszek... Wciąż wydaje mi się, że cię widzę w objęciach tego starca... Że nie należysz niepodzielnie do mnie...
Grzesznica uśmiechnęła się lekko. Przypomniała się jej scena z „buldogiem“. I tamten był zazdrosny, a ona tak nieznosiła zazdrości. Otockiemu jednak odpowiedziała inaczej.
— Dzieciaku! — wymówiła słodko — Wielki dzieciaku! Zapewniam cię, że mnie ze Stratyńskim nic nie łączy! Możesz polegać na twojej Verze... Ale mamy wspólne interesy... Nie mogę zerwać z nim z dnia na dzień... Sam pojmujesz, że nic złego mi nie uczynił i winnam z nim wyjść przyzwoicie.. Jeszcze tydzień, jeszcze dwa... a wyjaśnię sytuację...
— Vero! Ja się męczę...
— Doprawdy niema o co! Powtarzam, nie bądź śmieszny i cierpliwie poczekaj... Przecież widujemy się ciągłe.
Udzieliwszy podobnie ogólnikowej odpowiedzi, Vera ucałowała kochanka i szybko wybiegła z mieszkania, rzekłbyś unikając dalszej dyskusji na niebezpieczny temat.
Westchnął... Nie tak sobie wyobrażał jej wyjaśnienie.

Opuściwszy mieszkanko Otockiego, Vera chcąc się uspokoić i nieco ułożyć swe myśli, podążyła na piechotę do domu.
Lecz rychło oczekiwało ją nowe spotkanie.
Gdy kierując się w stronę Alei Róż, znalazła się w Alejach Ujazdowskich — spostrzegła, iż naprzeciw niej idzie jakiś starszy pan, w towarzystwie młodej panny.
Był to Stratyński z córką...
Vera niezbyt pragnęła wdawać się w rozmowę z Rytą — ale cofać się było za późno. Zresztą dojrzał ją już prezes i dawał na powitanie przyjazne znaki ręką.
— Na spacer wybrała się nasza śliczna pani! — rzekł, gdy się zrównali. — My również... Nawet zamierzaliśmy do pani wstąpić... Nie wiedziałem tylko, czy nie przeszkodzimy...
— Ależ, bardzo proszę! — bąknęła, zerkając z pod opuszczonych rzęs na Rytę.
Młoda osóbka, dziś ubrana w jasną, ładną sukienkę, uśmiechnęła się przyjaźnie.
— Tak, sama ciągnęłam papę!... Chciałabym się bardzo z panią zaprzyjaźnić.
Vera spoglądała coraz bardziej podejrzliwie. Przyszłą „macochę“ bardzo zastanowiły słowa przyszłej „pasierbicy“.
— To pani mnie lubi, panno Ryto?
— Jakże można nie lubić takiej ślicznej i miłej kobiety, jak pani...
Słowa te zabrzmiały niezwykle szczerze — to też Vera nie mniej „szczerze“ odrzekła.
— Mam nadzieję, że będziemy zawsze w wielkiej zgodzie!
— A czemu nie miałybyśmy być w zgodzie? — ze zdziwieniem zapytała Stratyńska.
— Pragnie pani tego, panno Ryto...
— Z całego serca...
— Naprawdę?...
— Czemu pani wątpi, pani Vero...
— Och, wcale już nie wątpię! — wesoło zabrzmiał głos grzesznicy.
Na scenę tę z rozczuleniem patrzył prezes Stratyński. Istotnie, ładny to był obrazek te dwie kobiety, młode, strojne i wesołe, stojące obok siebie. Vera bezsprzecznie była daleko ładniejsza, ale i Rycie nie brakło uroku. Na pozór wyglądała daleko niewinniej i na daleko mniej przez życie uświadomioną, niźli demoniczna grzesznica.
Obie uśmiechały się przyjaźnie do siebie i wydawało się, że pragną wejść nawzajem w serdeczną zażyłość.
To też westchnienie ulgi, wymknęło się z piersi prezesa.
Ach... Wszystko jeszcze ułoży się dobrze...

Otocki po wyjściu grzesznicy, długo chodził wzdłuż i wszerz gabinetu, bijąc się z myślami własnemi i paląc nieskończoną ilość papierosów, jednego za drugim....
Dokąd go zaprowadzi ten cały stosunek?
Co właściwie zamierza Vera?
Nie dała szczerej odpowiedzi. Jej odpowiedź była bardzo ogólnikowa. On długo nie zniesie podobnej roli. Roli „kochanka od serca“ — gdy panem i władcą pozostaje Stratyński...
Tak, Stratyński...
Wreszcie, zniecierpliwiony, pochwycił za kapelusz i laskę, również postanawiając przechadzką uspokoić podniecone nerwy.
Ściemniło się już dobrze, gdy wychodził z domu. Był ciepły, letni wieczór. Tu i owdzie zapalano latarnie, a chodniki roiły się od barwnego i ożywionego tłumu.
Na chwilę przystanął w zadumie, nie wiedząc dokąd się skierować. Później jął iść, prosto przed siebie.
Gdyby Otocki mniej zatopił się w swe myśli, zapewne uderzyłby go pewien szczegół.
Oto, od dłuższego czasu, na przeciw kamienicy w której zamieszkiwał, krążył jakiś młody, wysoki drab, jakby sprawując czaty.
Czaty te musiały posiadać związek z osobą Otockiego, bo skoro go ujrzał — błysk zadowolenia przemknął w jego oczach — a z ust wypadł cichy syk..
— Jest...
Na syk ten, przechodząca rzekłbyś przypadkiem ulicą kobieta, przybliżyła się do draba. Była otulona w chustkę, zasłaniającą twarz i wyglądem swym przypominała służącą.
— Wyszedł? — szepnęła cicho.
Kiwnął głową.
— Idziemy?
— Co czekać?
— Ty pierwszy... ja za tobą...
— Dobra je...
— Są statki?
— Wyłamiem drzwi w tri miga...
— Świetnie.
— Kikuj w oba na ciecia, jak bendziem na schody liźć...
— Już wypatrzyłam... Wcale go niema w bramie...
— Jazda...
Rozmawiający wślizgnęli się, jak cienie do domu, w którym zamieszkiwał Otocki, nie zauważeni przez nikogo. Najprzód mężczyzna, potem kobieta...
Otocki tymczasem kroczył powoli, zatopiony w swe dumy.
Och, niewesołe były te rozmyślania.
Nie błogosławił już obecnie, a przeklinał chwilę, kiedy poznał Verę... Przychodziły mu na myśl teraz opowiadania o kaprysach i zmienności uczuć pięknej pani. Wspomniał i o malarzu, który będąc porzucony przez „grzesznicę o krwawych ustach“ — zemścił się, malując złośliwie jej portret...
Obiecywała, że zerwie ostatecznie z prezesem?... Lecz Otocki zbyt dobrze znał kobiety, aby nie wyczuć, iż poza tą obietnicą kryje się wahanie. Podobnie wybuchowa i żywiołowa natura, jak Vera, gdyby zamierzyła tak postąpić — zerwałaby natychmiast, nie oglądając się na żadne „względy towarzyskie“...
Więc?
To, co przewidywał od początku! Szał, przelotne upojenie... Pierwsze chwile uniesienia przeszły — pojawiła się refleksja — co za przyszłość oczekuje ją z biednym literatem? Zresztą, czy kiedykolwiek myślała szczerze się z nim złączyć? Wątpliwe! Ileż to najdziwniejszych obietnic składają mężczyźni i kobiety w chwilach miłosnego uniesienia — aby ich nigdy nie dotrzymać...
Ot, pragnie pobawić się nim jeszcze dzień, dwa, trzy, może tydzień... Wszak ostrzegał Tonio, iż rzadko kiedy dłużej trwają te kaprysy, „flirty“. A później odrzuci go najspokojniej precz, jak z tyloma w swoim życiu postąpiła — i powiększy on tylko zbiór „zapomnianych kochanków“.
— Tam do licha! Dlaczegoż Otocki musi każdą miłostkę brać poważnie? Czemu i on nie umie „zabawić się w uczucie“?
Zaszedł do kawiarni sądząc, że ruch i gwar przygłuszy przykre myśli. Daremnie. Nudziła go pusta i czcza paplanina znajomych, wiecznie ta sama młocka plotek i oklepanych frazesów.
Nieokreślony jakiś instynkt, pchał go z powrotem do domu.
— Zabiorę się do pracy... Przy pracy minie zdenerwowanie...
Opuścił kawiarnię i szybkim krokiem podążył na Piękną.
Już dom, w którym zamieszkuje... Rozłoży rękopisy i weźmie się uczciwie do roboty. Dość tych miłostek i przygód, które wytrącają z równowagi duchowej, dość tej psychicznej depresji...
Gdy znalazł się przed domem, otarł się o niego prawie jakiś drab, spojrzał nań przelotnie i pobiegł dalej... Choć drab ten przemknął niezwykle pośpiesznie, podobne spotkanie nie zwróciłoby uwagi Otockiego, gdyby nie nowy szczegół...
Z bramy wyszła również pośpiesznie dziewczyna, otulona w chustkę a ujrzawszy pisarza, cofnęła się jakby mimowolnie. Odruch ten trwał może sekundę, lecz sekunda ta wystarczyła, aby rozpoznał rysy znajome.
— Ryta! — zawołał — Panno Ryto, co pani tu robi?
Ale dziewczyna, nie oglądając się i puściwszy mimo uszów wykrzyknik, była daleko. Czy ją doganiać? Poco? Zapewne się pomylił. Stratyńska biega wieczorem, po ulicach, w chustce? Przywidzenie... Zapewne służąca, podobna trochę do Ryty... Wszędzie wydaje mu się, że widzi jej rysy...
Uśmiechnął się i podążył na górę...
Lecz, gdy otworzył mieszkanie — wnet uśmiech znikł z jego twarzy.
W gabineciku panował nieopisany nieład.
Wszystkie szuflady biurka zostały wyłamane. Powyciągano z tamtąd papiery, które obecnie chaotycznie zaścielały podłogę. Porozrzucano książki z bibljoteki, jakby wśród nich poszukując czegoś. Nie darowano również meblom i obrazom. Z mebli zostały ściągnięte pokrowce, zaś obrazy zdjęto ze ścian...
— Złodzieje...
Zajrzał do sypialni.
Nieproszeni goście nie oszczędzili sypialni — nosiła ona ślady szczegółowo przeprowadzonej rewizji. Z rozbitej szafy wyzierała poprzewracana bielizna, łóżko przedstawiało jedno rumowisko, skłębionych poduszek i materaców.
— Co skradziono?
Szybko pobiegł wzrokiem po urządzeniu i począł sprawdzać. Jakaż ściągnęła tu włamywaczów przynęta? Książki, meble, obrazy? Wątpliwie. Aby je zabrać, trzeba wywieźć sprzęty furgonem. Ale złodzieje prawdziwi, pochwyciliby ubranie, pościel, bieliznę i kosztowniejsze drobiazgi. Te zaś pozostały nietknięte. Czegoś innego więc poszukiwali... przestępcy.
— Ach! — zawołał nagle.
Olśniła go pewna myśl. Przypomniał sobie o spotkaniu w bramie z dziewczyną, otuloną w chustkę, podobną do Ryty. Nie pomylił się! Ta dziewczyna nie była podobna do Ryty — to była Ryta we własnej osobie!
Jeszcze podejrzewa, że przywłaszczył sobie klejnoty i dokumenty, które znajdowały się w walizce? Nowe ogarnęło Stratyńską szaleństwo? Wypatrzywszy, kiedy będzie nieobecny, zakradła się do mieszkania i przeprowadziła rewizję, poszukując rzekomo skradzionej biżuterji, przy pomocy zawodowego złodzieja?
Bo tylko zawodowy złodziej mógł równie sprawnie porozbijać wszystko...
Teraz przypomniał sobie Otocki, że na sekundę przed spotkaniem z Rytą, otarł się o niego jakiś podejrzany drab.
Stratyńska łączy się z przestępcami?
Znów uciekła z domu, nadal sądzi, pod wpływem obłędu, że kufereczek zawierał klejnoty i dokumenty, miast gazet i starych pudełek?
A wczoraj, na zebraniu u Very, tak już wyglądała przytomnie i spokojnie...
Nie... Natychmiast należy powiadomić Verę.
Pochwycił za słuchawkę telefonicznego aparatu, nie zważając na to, że jego telefon mógł grzesznicy wypaść niepożądanie...
— Vero! — zawołał, posłyszawszy jej głos. — Daruj, że cię niepokoję, ale zaszedł wypadek...
— Cóż takiego?
— Dokonano u mnie włamania!
— U pana, włamania?
Otocki zrozumiał, iż Vera nie jest sama, skoro mówi mu: „panie“.
I on zmienił swój ton, na bardziej oficjalny.
— Tak... proszę pani... włamania... A wiesz kto? — dodał ciszej.
— Nie?
— Ryta!
— Niemożebne! Omylił się pan!
— Nie omyliłem się wcale! Wyszedłem na godzinę z domu. Powracam, natykam się w bramie na dziewczynę w chustce. Spoglądam — Ryta... Ale jeszcze miałem wątpliwości... Myślałem, że pod wpływem zdenerwowania, wziąłem jakąś służącą za pannę Stratyńską...
— Zapewne tak i było...
— Tymczasem, wchodzę do mieszkania, wszystko porozrzucane, szafy porozbijane, wyłamano szuflady z biurka... Ale złodzieje nic nie zabrali. Nie tknęli nawet ubrania i bielizny... O cóż innego więc im chodziło. Twierdzę tedy stanowczo, że to Ryta, dobrawszy sobie do pomocy jakiegoś draba, dokonała rewizji.. Zresztą poznałem ją świetnie...
— Powtarzam... Pomyliłeś się...
Głos Very zabrzmiał taką pewnością, że Otocki ze zdumieniem zawołał.
— Czemu nie wierzysz?
— Bo uwierzyć nie mogę!
— Dla czego?
— Panna Ryta Stratyńska znajduje się od godziny u mnie.
— Co? — Otocki miał wrażenie, iż cały pokój wraz z nim zawirował dokoła.
— Panna Ryta — powtórzyła z jeszcze większym naciskiem Vera — była na tyle uprzejma, iż odwiedziła mnie wieczorem... Może pan pragnie z nią parę słów zamienić?
Otocki teraz już tylko niewyraźnie bełkotał w tubę... Posłyszał natomiast, tam w pokoju Very, srebrzysty śmiech i wesoło rzucone zdanie — „Z kim pani tak długo rozmawiała?“.
— Z panem Otockim! — zabrzmiała odpowiedź. — Zatelefonował do mnie w pewnej sprawie.. Może i pani, panno Ryto, zechce naszego autora pozdrowić. Skarży się, że okropnie ozięble ostatnim razem potraktowała go pani...
— Ozięble! Bo..
— Oddaję słuchawkę...
— Pan Otocki? — dobiegł tak dobrze znajomy głos. — Skarży się pan na mnie do pani Very, że byłam dla pana niegrzeczna? Bardzo mi przykro... Ale zadawał pan takie dziwne zapytania... Sądziłam, że szanowny autor... nieco jest podniecony... dobrym trunkiem...
— Kiedy... ja... bo... Jaki... tam trunek... — zamamrotał i zapewne powtórnie musiało się wydać Stratyńskiej, że Otocki jest tęgo pijany.
Wymówiwszy parę banalnych frazesów, z całej siły zmuszając się do uprzejmości, zakończył rozmowę i odłożył słuchawkę.
Wielkie krople potu spływały mu z czoła.
Nie skłamała Vera! Ryta znajdowała się u niej!
Lecz w takim razie, cóż to wszystko znaczyło? Usiadł na krzesełku i pochwycił się oburącz za głowę.
Ryta, ta sama Ryta, która w chustce, przebrana, w towarzystwie jakiegoś draba, dokonała włamania w jego mieszkaniu — w tymże czasie bawiła u Very?
Czy on oszalał? Czy umyślnie robią z niego szaleńca? Vera? Cóżby miała za cel, aby go oszukiwać? Zresztą, przecież rozmawiał z Rytą...
Nic już teraz nie pojmował i czuł, że poczyna mu się mieszać w głowie...



ROZDZIAŁ II.
Splot zagadek.

Następne dwa dni spędził Otocki w podnieceniu niezwykłem...
Nadal nic nie pojmował...
W jaki sposób Ryta mogła się znaleźć w dwóch miejscach naraz? Im bardziej przypominał sobie szczegóły spotkania z nią w bramie, dochodził do wniosku, że się nie pomylił...
Znakomicie poznał dziewczynę. Zapamiętał nawet zły błysk jej oczu, który przez chwilę na nim spoczął...
Cóż więc to wszystko miało znaczyć?
Czyżby umyślnie osłaniała ją Vera. Czyżby Ryta splądrowawszy u niego mieszkanie udała się natychmiast do „grzesznicy“ — a ta zaręczyła, że bawi u niej oddawna?
Niezrozumiałe?
Jaką w takim razie byłaby rola Very w tej całej sprawie? Jaki miałaby cel w tem, aby osłaniać napół obłąkaną Stratyńską?
A jednak... osłania...
Jeżeli domysł jest słuszny — to Vera wie, zapewne daleko więcej o historji z walizką, niźli chce powiedzieć...
Lecz co oznacza tamta przygoda?... Przecież walizka zawierała śmiecie. Tak śmiecie! Toć nikt torby nie ruszył, a on z niej nic nie wyjmował...
Manja chorej umysłowo? A nuż Stratyńska nie jest chorą umysłowo a zachodzi tu jakiś splot tajemnic, którego on rozwiązać nie umie...
Klejnoty podmieniono gdzieindziej?
Poco uciekała z domu?
Niezrozumiałe...
Zaiste, oszaleć można...
Ach, Vera...
Tak, Vera jedna, gdyby zechciała, mogłaby na te mroki rzucić nieco światła...
Tymczasem...
Od ostatniej rozmowy, Vera niby unikała go umyślnie. Przyłapał ją, wprawdzie, nazajutrz w domu telefonicznie, lecz dowiedział się niewiele. Znów posłyszał te same zaprzeczenia i protesty, znów tłumaczyła usilnie, że się pomylił, że Stratyńska stanowczo od godziny znajdowała się u niej i że sprawy z walizką nie udało się jej dotychczas wyświetlić. Dalej nadmieniła, że prezes stwierdza kategorycznie, iż córka jego od powrotu z zagranicy spędzała wszystkie noce w domu i że poczuł się mocno nawet dotknięty podobnem posądzeniem. Wobec tego, wysnuć należy wniosek — zarówno za pierwszym, jak i za drugim razem, Otocki przyjął jakąś awanturnicę, czy też obłąkaną za Stratyńską, został wprowadzony w błąd niezwykłem podobieństwem.
Niechaj z głowy sobie wybije, aby nieznajoma mogła być Rytą...
Pozatem piękna pani dodała, iż wyjątkowo przez te dni jest zajęta, ale wszystkie „sprawy“ układają się dobrze i gdy tylko okoliczności zezwolą sama do Otockiego się odezwie...
Sprawy układają się dobrze...
Mimo zachęcających słów, Otocki poczuł rozczarowanie wielkie. Poprzednie przypuszczenia, uderzyły weń z dużą siłą. Jego Vera, namiętna, żywiołowa Vera przemawia tak oględnie, rozważnie...
Ma go dość i powoli wycofuje się z flirtu, czy też niemiłe jej są obecnie niektóre zapytania?
Nie chce, aby nalegał na zerwanie ze Stratyńskim, może nie chce, aby znów „nudził“ przygodą z Rytą...
Bo, że to była Ryta — przysiąc może!
Tu rozpoczynała się dręcząca, niepokojąca zagadka.
Czemu Vera kłamie? Czemu nie jest szczera? Czemu prowadzi niezrozumiałą grę?
Zarówno, gdy twierdzi, iż pragnie z nim się złączyć, porzuciwszy Stratyńskiego — jakoteż, gdy umyślnie „tuszuje“ wybryki Ryty...
I może postarałby się Otocki — choć z trudem — zapomnieć o „pięknej grzesznicy“ i w niej się „odkochać“, sam rozumiejąc, iż podobny stosunek nic dobrego przynieść nie może — gdyby nie ten drugi wzgląd — tajemniczość, złączona z tą całą przygodą.
W innych warunkach, zdobyłby się na tyle miłości własnej — że nie narzucałby się pierwszy... Lecz teraz, za wszelką cenę pragnął poznać prawdę...
To też, gdy przeszedł dzień i drugi — a Vera nie odzywała się doń ani słówkiem, postanowił rozmówić się z nią osobiście.
Nie przez telefon — odwiedzi kochankę w mieszkaniu...
Jeśli nawet natknie się na prezesa, lub kogoś niepożądanego — zawsze potrafi upozorować swą wizytę... A jedynie w cztery oczy, może uda mu się coś z Very wydobyć...
Nie namyślając się długo, bardzo podniecony, popołudniu podążył w Aleję Róż.
Very w domu nie zastał.
Służąca, z jakimś nieokreślonym uśmiechem oświadczyła mu, że pani wyszła rano, dotychczas jej niema i niewiadomo kiedy powróci.
Zły, wykręcił się na pięcie, zszedł ze schodków i w niepewności przystanął przed bramą.
Naprawdę jest nieobecna, czy też nie chciała go przyjąć?...
Jak wiadomo, Vera mieszkała na parterze. Zajrzał ciekawie w okna, ale opuszczone jedwabne zasłony, znakomicie kryły wnętrze.
Zaczeka i sprawdzi.
Umyślnie odszedł od kamienicy o parę kroków i zapalił papierosa.
Stał tak może z dziesięć minut, może kwadrans, gdy wtem pewien szczegół zwrócił jego uwagę.
Z bramy domu, w którym zamieszkiwała Vera, wynurzył się mężczyzna, rozglądając się niepewnie dokoła. Nie był to prezes Stratyński — ale na jego widok Otocki drgnął.
Drgnął i mało nie krzyknął głośno.
Och, poznaje go doskonale! Był to ten sam nieznajomy, który wówczas zjawił się, poszukując dziewczyny, w towarzystwie rzekomego przodownika. Wysoki, barczysty jegomość, o złej twarzy, podrażnionego buldoga. Czy wychodził od Very?
Choć na potwierdzenie tego przypuszczenia Otocki nie posiadał żadnych dowodów, bowiem ze swego punktu obserwacyjnego — nie mógł ustalić — skąd wyszedł nieznajomy — zbieg okoliczności był, zaiste, nadzwyczajny.
Kamienica, w której zamieszkuje Vera.. Buldog... walizka... Ryta...
Błyskawicznie w myślach skojarzył splot tych wypadków — i nagłe powziął postanowienie...
Zatrzyma nieznajomego — i natrze nań ostro... Zmusi do wyznania prawdy. Toć i ten szukał wówczas, jakoby zabranych kosztowności...
Mężczyzna tymczasem oddalał się powoli, spokojnie paląc cygaro, nie spostrzegłszy Otockiego.
Szybko pogonił za nim.
— Przepraszam! — zawołał.
Waryński — on to był bowiem, przystanął. Poznał również Otockiego, bo cień niezadowolenia przemknął po czerwonej i nalanej twarzy.
— O co panu chodzi? — burknął.
— Nie przypomina sobie pan mnie?
— Nie!
— Bardzo dziwne!
— Nic dziwnego nie widzę. Czem właściwie mogę służyć?
Otocki pojął, że przeciwnik zamierza się zapierać. To też patrząc mu prosto w oczy, wyrzekł stanowczo.
— Skoro panu nie dopisuje pamięć, to odświeżę niedawne wspomnienia! Raczył pan kiedyś złożyć mi wizytę...
— Ja?
— Moje nazwisko brzmi... Otocki.
— Otocki?
— Poszukiwał pan wówczas podobno obłąkanej! Wraz z panem zjawił się jakiś przodownik...
— A... a... — uderzył się Waryński nagle ręką w czoło.
Stary wyga postanowił zmienić taktykę. Zrozumiał, że wykręty nie doprowadzą do celu. Otocki rozzłości się, zawezwie jeszcze policję, a tego należało uniknąć.
— A... a... — powtórzył, przybierając uprzejmy wyraz twarzy... Teraz przypominam sobie znakomicie! Pan Otocki! Istotnie bardzo niemiła historja... Wybierałem się nawet do pana, aby go przeprosić za najście...
— Czy znalazła się... ta osoba?
— Hm... tak... Uciekła zupełnie gdzieindziej. Zbytecznie niepokoiliśmy pana.
— Sama powróciła, czy panowie ją odszukali?
— Nie.. nie sama... Myśmy ją odszukali...
— Gdzie?
— Przypadkiem... na ulicy...
— I walizkę?
— Kosztowności znalazły się przedtem... Posądziliśmy ją niesłusznie...
— Przedtem?
— Pokazało się, że napakowała do kufereczka bezwartościowych przedmiotów...
— Hm...
Otocki zamilkł na chwilę. To co posłyszał z ust „buldoga“ było zgodne z jego osobistemi spostrzeżeniami. Chodziło tylko o ustalenie tożsamości nieznajomej. Jeśli stwierdzi on jeszcze, że jest nią Ryta i zechce dalej odsłonić rąbek tajemnicy, to natrafił na dobry ślad.
— Czy wolno zapytać — począł — kim była ta osoba?
— Chodzi panu o jej nazwisko?
— Tak!
Waryński uczynił smutną minę. Zdołał się on przygotować na indagację i zamierzał obecnie „zmylić“ Otockiego całkowicie.
— Widzi pan — odparł — owa młoda panna jest prawdziwą zakałą rodziny! Lepiej będzie, o ile pan nie dowie się jej nazwiska... Tembardziej, że wywieźliśmy ją natychmiast z Warszawy...
— Wywieźliście z Warszawy? Niemożliwe...
— Niemożliwe? Czemu pan powątpiewa? Jestem opiekunem nieszczęsnej, wiem co mówię... I ja panu z kolei się przestawię! Waryński... Jan Waryński... do usług... Obywatel ziemski... czasowo zamieszkały w „Bristolu“..
Wszystko to pozornie odpowiadało prawdzie. W rzeczy samej Waryński zamieszkiwał w „Bristolu“, w rzeczy samej figurował tam na liście, jako obywatel ziemski...
Chcąc wyjść zwycięsko z nieprzyjemnego badania, inaczej postąpić nie mógł, niż postępował. Na poparcie swych słów, wyciągnął bilet wizytowy z kieszeni.
— Oto mój adres... Gdyby szanowny pan nadal wątpił...
— Ależ, bynajmniej, nie wątpię! — mruknął Otocki, oszołomiony „dowodami“ i niespodziewanie posłyszaną wieścią — tylko...
— Tylko?
— Wydawało mi się, że osobą, z którą uwikłałem się w taką dziwaczną przygodę, była...
— Była?
— Panną Stratyńską! — oświadczył mocno i dobitnie.
Lecz i to nazwisko nie uczyniło na Waryńskim najmniejszego wrażenia.
— Stratyńska! Nie znam!
— Córka tego bogatego prezesa.
— Ach! Prezes Stratyński! — udał, że sobie coś przypomina. — Skąd panu przyszło do głowy? Pomylił się pan...
— Pomyliłem się?
— Przysięgam! Zupełnie o kogo innego chodzi!
Mimo kategorycznego zaprzeczenia, Otocki mimowoli zabawił się w detektywa. Nie wiedział, kiedy wyrwał mu się okrzyk.
— Ale był pan u pani Very?
— Ver...y...
Zapytanie padło tak nagle, że „buldog“ mimo niezwykłej pewności siebie, na sekundę się zmieszał. Wnet jednak grał dalej komedję.
— Jakiej pani Very?
Ów lekki niepokój nie uszedł uwagi Otockiego.
Natarł.
— Pani Vera Gerlicz! Mieszka w tym domu!... — wskazał ręką na znajdującą się po drugiej stronie ulicy kamienicę.
Buldog spojrzał obojętnie na okna mieszkania Very.
— Nie mam pojęcia o kim pan mówi...
— Miałem wrażenie, że z tamtąd pan wyszedł...
— Naprawdę, nie rozumiem pana... Wyszedłem od znajomego.
— Hm... dziwne...
Waryński uznał za stosowne obrazić się.
— Powtarzam — burknął, znów przybierając swój zwykły, szorstki ton — nie rozumiem! Powiedziałem panu, jak się nazywam, gdzie mieszkam, przeprosiłem za niewłaściwe najście... A pan rozpytuje o ludzi, całkowicie mi obcych... To panna Stratyńska, to jakaś — pani Gerlicz...
— A czy wolno wiedzieć z jakiego komisarjatu był ten przodownik? — drugie niespodziewane pytanie zadał Otocki, nie przejmując się zbytnio „oburzeniem“ buldoga...
Cios został wymierzony celnie. Tu znajdował się punkt najniebezpieczniejszy całej sprawy. Lecz Waryński nie darmo był znakomitym życiowym graczem. Wybrnął z honorem.
— Ciekawi pana osoba przodownika? — mówił znów uprzejmie. — Otóż proszę zrozumieć... Nie chcę zdradzać nazwiska.. Biorę winę na siebie... Przodownik pomagał prywatnie, chodziło o drażliwą historję.... Nie mogłem wtajemniczać władz... Jeśli więc czuje się pan nadal dotknięty, służę całkowitą satysfakcją... Ale policjanta zostawmy w spokoju... Pojmuje pan moje stanowisko...
— Najzupełniej! — odparł Otocki, choć teraz dopiero spotęgowały się w nim podejrzenia. Lecz czuł, że nic więcej nie wydusi z „dziedzica“.
Tymczasem Waryński postanowił przerwać drażliwą rozmowę. Wyciągając rękę na pożegnanie, rzekł:
— Sądzę, że to co powiedziałem wystarczy panu, jako wyjaśnienie... Teraz muszę odejść... Śpieszę się bardzo... Gdyby zaś pan zechciał mnie kiedy odwiedzić...
— Nie omieszkam! — oświadczył pisarz, przymuszając się do grzecznego uciśnienia, wyciągniętej dłoni.
Waryński uchylił kapelusza i odszedł.
Próżno było zatrzymać „buldoga“. Zresztą, jakie mógł jeszcze zadać pytanie? Na wszystko tamten odpowiadał pozornie tak logicznie, iż nie było o co się przyczepić.
Dał wizytową kartę z nazwiskiem i adresem... Wytłomaczył nawet dziwną rolę przodownika.
A jednak...
A jednak Otocki znakomicie przypominał sobie ową scenę wtedy w mieszkaniu. Nie wiele brakowało a byliby się rzucili na niego. I dziś... Czemu nieokreślony błysk zmieszania przemknął w oczach dziwnego „opiekuna“, kiedy zagadnął o Verę?
Nie znał jej! Przypadkowo znalazł się w tym domu! Mimo to Otocki miał wrażenie, jakiś głos wewnętrzny szeptał mu wciąż — że Waryński właśnie u niej bawił.
Raz jeszcze spróbuje.
Raźnym krokiem przebył kilkanaście kroków dzielących go od kamienicy i śmiało zadzwonił do drzwi parterowego mieszkania. Od poprzednich odwiedzin upłynęło może pół godziny.
Znów wyjrzała pokojówka i znów z nieokreślonym uśmiechem, oświadczyła:
— Pani niema w domu?
— Chowa się przedemną! — mało nie krzyknął, lecz wnet się opanował i niby obojętnie zagadnął. — Panienko, czy niedawno tu nie przychodził jeden pan?
— Pan?
— Wysoki, barczysty, starszy, o czerwonej, nalanej twarzy?
— Wysoki, czerwony? — niepewnie powtórzyła subretka. — A... był... to jest nikogo nie było...
— Więc był, czy nie był? — twardo powtórzył.
— Nikt nie był! — stanowczo już teraz odrzekła dziewczyna.
— Czemu panienka początkowo mówiła inaczej?
— Pomyliłam się! To nie żaden wysoki pan zachodził, tylko ze sklepu służący przyniósł dla pani paczki.
— Hm... hm... służący...
— Co mam kłamać? A pan to jak ten policjant rozpytuje.
Otocki wzruszył ramionami.
— Wcale nie rozpytuję... Ot, umówiłem się z tym panem tutaj, mieliśmy wspólnie panią odwiedzić...
— Acha! — rzekłbyś błysk ironji przebiegł w jej oczach.
— Skoro go nie było, śmiało mogę odejść.
— A co mam powtórzyć?
— Że dwukrotnie zgłaszałem się w pilnej sprawie... Oto mój bilet... Nazwisko moje — Otocki! Panienka poprosi panią, aby zechciała do mnie zatelefonować, gdy powróci...
— Dobrze!
Jeśli dotychczas nieokreślone podejrzenia dręczyły Otockiego, po rozmowie ze służącą, wzmogły się one jeszcze bardziej.
Nie ulegało najlżejszej wątpliwości. Powiedziała nieprawdę. Czy Vera znajduje się w domu, czy też wyszła — tego Otocki stanowczo stwierdzić nie mógł. Ale natomiast teraz, już wiedział z całą pewnością, że do niej z wizytą wybrał się „buldog“. Może również jej nie zastał. Służąca otrzymała ścisłą instrukcję, ale zaskoczona niespodziewanem zapytaniem, wygadała się niechcący a później zaczęła kręcić.
— Tam do licha! Sprawa staje się coraz bardziej tajemniczą.
Otocki począł łączyć w swej głowie niezrozumiałe fakty. Vera twierdzi, że nie wie o niczem — a rozmawiała z prezesem o ucieczce jakiejś dziewczyny. Vera z wielkiem zdumieniem wysłuchuje opowieści o tajemniczej osóbce, która nocowała w jego mieszkaniu, — a jednocześnie zna jej „opiekuna“. Wpiera, że nie jest nią Stratyńska — a on Stratyńską poznał znakomicie. Wreszcie, gdy dokonano w mieszkaniu „rewizji“ — osłania Rytę — i Ryta natychmiast po włamaniu udaje się do „grzesznicy“ — aby tam sobie stworzyć „alibi“...
Jakąż jest istotna rola Very w tem wszystkiem? Za wszelką cenę pragnie zatuszować wybryki Ryty? Twierdzi, że go kocha, a wciąż nie jest z nim szczera? Et, taka i miłość! Jej służąca daleko większym cieszy się zaufaniem od niego! Bo ta panienka, gdyby zechciała, mogłaby napewno opowiedzieć dużo i o tym Waryńskim i o Rycie...
Szczególnie o Rycie! Bo tu leży najbardziej dręczący punkt zagadki. Otocki ani na chwilę nie wierzył Verze i nie dał się wprowadzić w błąd rzekomym „wyjaśnieniom“. Dziewczyna, którą spotkał w bramie w towarzystwie zawodowego złodzieja — była bezwzględnie Rytą!...
Oszaleć można...
Nie, on musi poznać prawdę...
Trapiony temi niewesołemi rozmyślaniami, szedł wprost przed siebie, nie oglądając się na nikogo, paląc w nerwowem podnieceniu papierosa za papierosem.
Mało obchodził go ruch i gwar uliczny, mało obchodzili go mijający przechodnie. Doszedłby tak do swego mieszkania, kierując się w tamtą stronę machinalnie, gdyby nagle drobna rączka kobieca nie uderzyła go po ramieniu.
Drgnął, przystanął i szeroko otworzył oczy ze zdumienia.
Przed nim stała Ryta. We własnej osobie Ryta Stratyńska.
— Pani? — wybełkotał.
Ona tymczasem uśmiechnęła się wesoło, nieco filuternie, jakby pomiędzy niemi nigdy nic nie zaszło.
— Dziwi to pana, że go zatrzymałam? — wybiegło z jej ust zapytanie.
Otocki, w rzeczy samej, nie wiedział, co mówić.
— Istotnie... — mruknął.
— Czemu?
— Powinna pani pojąć...
— Ja mam pojąć?...
— Chyba....
Teraz z kolei na twarzy Stratyńskiej odbiło się wielkie zdziwienie.
— Panie Otocki! — rzekła. — Jeśli, wbrew wymaganiom dobrego wychowania, pierwsza pozwoliłam sobie zaczepić pana na ulicy, to dla tego, że pragnęłam wyjaśnić pewną sprawę...
— Sądzę, ma pani wiele do wyjaśnienia!... — przerwał.
— Wiele?
— Bardzo dużo!
Skrzywiła się z niezadowoleniem.
— Zechce pan mi nie przerywać — głos jej zadźwięczał ostrzej. — Wciąż przemawia pan do mnie jakiemiś niezrozumiałemi ogólnikami, których nie pojmuję... Wtedy u pani Very na zebraniu, później przez telefon... Jakbyśmy się kiedykolwiek przedtem w życiu zetknęli... Nie rozumiem... Bawię przecież niedawno w Warszawie...
Drwiła z niego, czy też zręcznie grała komedję? Słuchał w milczeniu.
Ona zaś, teraz już wyraźnie podniecona, tłomaczyła dalej:
— Zastanowiło mnie mocno to wszystko! Aczkolwiek pani Vera starała się pańskie słowa w żart obrócić... Ale napomknienie o walizce... I dzisiejsze dziwne powitanie... Dlatego jestem rada, że pana spotykam... Proszę mi wyjaśnić te ciągłe zagadki...
Zaiste, tupet nadzwyczajny. To też Otocki roześmiał się głośno, wzruszył ramionami i rzucił.
— Jak długo będziemy grali komedję?
— Komedję?
— Pewnie! Bo jeśli pani są nie na rękę wspomnienia o niektórych wypadkach również z mojej strony je z pamięci wykreślę, ale pod jednym warunkiem...
— Wspomnienia? Warunki? — twarz Ryty to czerwieniała, to bladła.
— O ile pani zechce — dokończył spokojnie — opowiedzieć szczerze, co znaczyła ta cała historja i czego pani poszukiwała u mnie w domu.
— Historja? Ja u pana w domu?
Otocki porządnie już był zniecierpliwiony. Szorstko zawołał:
— Dość udawania!
— Kiedy... ja.. naprawdę...
— Nigdy pani u mnie nie była?
— Nie!
— Nie nocowała?
— Jak pan śmie!...
— Zostawmy obrazę na później! Nie pozostawiła walizki?
— Jakiej walizki?
— Żółtego, małego kufereczka! Aby potem zgłosić się z wielką awanturą, iż zginęła z niego biżuterja...
— Awantura? Biżuterja? — wzrok Stratyńskiej stał się błędny...
Lecz Otocki nie zwrócił na ten szczegół uwagi.
— Działo się to właśnie tego dnia, kiedy wieczorem spotkaliśmy się na zebraniu u pani Very... Później dokonała pani do spółki z jakimś drabem w mojem mieszkaniu włamania, zapewne przypuszczając, że przywłaszczyłem sobie biżuterję... Niestety! Przysięgam, wcale tam jej nie było...
Powieki Stratyńskiej szybko zaczęły się poruszać, a z pod nich na policzki spłynęły łzy. Otocki jednak nadal pozostał nieubłagany.
— Może zaprzestanie pani nareszcie wykrętów i przestanie wmawiać, żeśmy się nigdy nie spotykali...
Z jej ust wypadł tylko szept.
— Boże!
Machnął niecierpliwie ręką.
— Et! Widzę, że się nie dogadamy... Nie pozostaje mi nic innego, jak pożegnać panią... Proszę być spokojną, nie nadam sprawie rozgłosu...
Skrzywiwszy się pogardliwie i dotknąwszy lekko kapelusza, już miał wykręcić się i odejść, gdy ona pochwyciła go za ramię.
— Panie Otocki!
— Czem jeszcze mogę służyć?
Twarz miała mokrą od łez, a ciche łkania wstrząsały jej piersią. Na niezwykłą scenę poczynali z zaciekawieniem spoglądać przechodnie.
— Skręćmy w boczną ulicę! — mruknął, gdyż spotkał ją na Marszałkowskiej w pobliżu Pięknej. — Nie urządzajmy publicznego przedstawienia!
Posłusznie podążyła w ślad za nim. Kiedy znów mogli swobodnie rozmawiać, uniknąwszy niedyskretnych spojrzeń, dość ostro rzucił:
— Więc przyznaje pani...
Przystanęła znów, załamując z rozpaczą ręce.
— Ależ do czego mam się przyznać? Niech pan zrozumie... Historję, którą pan mi powtórzył, raz już słyszałam z ust pani Very... O tej nieznajomej... walizce... niezwykłem podobieństwie! Opowiedziała mi ją, po pańskiej telefonicznej rozmowie, gdy u pana dokonano włamania... Tylko dla tego zatrzymałam pana, że chcę wytłomaczyć!
— Próżne tłomaczenia!...
— Zaklinam, błagam, proszę... niech pan wierzy... Potworny zbieg okoliczności... To nie ja byłam!.. Co za ohydne posądzenie!... Jestem awanturnicą... złodziejką? Wstyd... hańba... Nie, nie przeżyję tego...
— Niestety...
— Panie! Nigdy nie kłamię! Nie umiałabym skłamać... Przysięgam, na co mam najdroższego... pan się pomylił... Ach, jakże jestem nieszczęśliwa...
Otocki, który dotychczas stał z pochyloną głową, gdyż przykrość sprawiała mu ta scena — drgnął nagle i podniósł na Rytę oczy. Uderzyły go dziwne akcenty szczerości, które po raz pierwszy posłyszał w jej głosie. Pamiętał Rytę dającą kłamliwe odpowiedzi, otaczającą się tajemnicą, złą, wściekłą — ale takiej, jak obecnie nie znał nigdy. Nawet wtedy, podczas pierwszej u niego wizyty, kiedy rozpłakała się, obrażona zbyt natarczywemi zalotami — daleka była od prośby, lub pokory. Grała w niej raczej dotknięta miłość własna — a nie chęć roztkliwienia Otockiego.
Twarz i ruchy nawet nie przypominały dawnej Ryty. Znikł wyraz dumy i zawziętości — a całe obejście cechowała łagodność.
Cóż to ma oznaczać?
Zrozumiał. Zresztą myśl, która, jak błyskawica przemknęła mu przez głowę potwierdzała tylko poprzednie przypuszczenia. Zrozumiał — i teraz dopiero pojął postępowanie Very.
Stratyńska bezwzględnie ulega czasowym napadom obłędu. Nie wie wówczas, co robi. Zmienia się nawet zewnętrznie całkowicie. Wygląda, jak furja. Jest zła, nieznośna, popełnia skandaliczne wybryki, wszystkich oskarża o przestępstwa, lub sama pod wpływem ogarniającego ją szału, gotowa popełnić przestępstwo. Nie odpowiada za swe czyny. Kiedy atak przejdzie, zamienia się w najłagodniejszą, jaknajlepszą istotę...
Z tego zaś, co zbroiła, nic nie pamięta, te fakty jakby nie istnieją dla niej.. są wykreślone z jej życia... Biedna Ryta... Biedna istota, o chabrowych oczętach, patrzących na świat z niewinnością dziecka...
Rodzina oczywiście ukrywa zarówno przed nią, jak i przed wszystkiemi te ekscesy, unikając skandalu. Toż gdyby wybryki Ryty nabrały rozgłosu, nietylko ona, lecz i prezes Stratyński byłby skompromitowany. Wolą wmawiać w ludzi, z któremi Ryta w czasie swych ataków się zetknęła, że się pomylili, ulegli halucynacji, zostali złudzeni niezwykłem podobieństwem... Vera widocznie przyobiecała zachować milczenia i dopomaga w tych manewrach rodzinie...
Lecz czemuż nie miano do niego zaufania?.. Nie zdradziłby się ani słówkiem i uniknął niemiłej sceny... Ach, ta Vera! Każda niewiasta ma już takie usposobienie, że lubi kręcić.
Wie teraz, jak postąpi. Nie uczyni więcej przykrości biedaczce. Uda, że uwierzył i że w błąd wprowadzony został pozornem podobieństwem.
Ale czemu jej nie leczą?... Taka z niej, w chwilach przytomności, miła i dobra panna... Doprawdy, dziwne.
Porządnie nawymyśla Verze.
Gdy patrzy na Rytę żal i litość go chwyta za serce...
Nie, on nadal nie będzie jej przekonywał... Wraz z innemi zagra komedję...
— Panno Ryto... — począł łagodnie — przykro mi...
Trzymając chustkę przy ustach, tłumiła łkania.
— Strasznie mi przykro... — mówił dalej — ale istotnie zaszła pożałowania godna omyłka.
Szeroko rozwarły się chabrowe oczęta, a z piersi wypadł cichy okrzyk ulgi:
— Ach...
— Miała pani całkowitą słuszność!... Przyjąłem kogoś innego za panią!...
— Nareszcie!... — łkania milkły powoli a twarz począł rozjaśniać uśmiech.
— Łudzące podobieństwo! Wtedy na zebraniu przysiągłbym, że pani i tamta osoba, to jedno.... Ale dopiero teraz, kiedy dłużej mogłem panią obserwować, spostrzegłem... tak spostrzegłem... znaczną różnicę... — kłamał.
— Toć musi być różnica...
— W ruchach, mowie, ba nawet w wyrazie twarzy! — tym razem kłamać lżej mu wypadło, gdyż „obecna“ Ryta, niczem w swem zachowaniu się nie przypominała „dawnej“.
— Nie lepiej to było odrazu dobrze się przyjrzeć, miast tyle przykrości narobić! — padła wymówka.
Otocki uśmiechnął się w duchu.
— Właśnie za te przykrości zamierzam panią przeprosić...
— Już nie mam żalu! Ale proszę szczerze powiedzieć....
— Słucham?
— Naprawdę można mnie odróżnić od „tamtej“?
— Naprawdę...
— Nie mówi pan tak tylko przez grzeczność?
— Zaręczam...
— Chwała Bogu! To byłoby okropne!... Mam być podobna do jakiejś złodziejki, awanturnicy? — Ona popełnia łajdactwa, przestępstwa a ja mam zato odpowiadać... Straszne... Rozumie pan?
— Hm... istotnie...
— Prawda?
— Ale może się pani całkowicie uspokoić, panno Ryto — pocieszał ją obecnie — im dłużej panią obserwuję, to widzę, że podobieństwo nie jest znów tak wielkie... To ja dałem się unieść pierwszemu wrażeniu i literackiej fantazji... Raz jeszcze przepraszam... Zresztą, któż śmiałby posądzić pannę Stratyńską o czyny niewłaściwe...
Czuł, że wykręca się niezręcznie, lecz nic innego nie przychodziło mu na myśl. Podchwyciła jego słowa.
— Któż śmiałby posądzać? Pan pierwszy posądzał...
— Kiedy... bo... okoliczności sprawy... — bąkał zmieszany.
— Mniejsza z tem! Opowiadała mi pani Vera, że istotnie okoliczności sprawy były tak tajemnicze, iż mógł pan przypuszczać, że jestem bohaterką niezwykłej historji... Niestety! Z ojcem żyję w jaknajlepszej zgodzie, kochamy się bardzo, nikt mi nie dokucza, wrogów nie posiadam i przed nikim nie mam potrzeby się ukrywać... Również nie zależy mi na żadnych dokumentach, ani porywaniu kosztowności..
Widocznie powtórzono jej wszystko. Otocki ze zdziwieniem stwierdził, iż w pamięci Ryty nie utkwił nawet najdrobniejszy szczegół przygody... Doprawdy dziwna forma obłąkania...
— Panno Ryto! Zbyteczne tłumaczyć! — przerwał.
Ale ona dalej prawiła z zapałem.
— Nie posiadam znajomości wśród złodziejów, apaszy i do cudzych mieszkań się nie włamuję...
— Kiedy...
— Niech pan nie przerywa! Zaraz pan się dowie do czego zmierzam! Panu z trudem wyjaśniłam wszystko; albo pan uwierzył, albo udaje, że wierzy...
— Wierzę...
— Lecz o innych mi chodzi! Jeśli tamta awanturnica bezkarnie grasuje po Warszawie, mogę być lada chwila skompromitowana... Tembardziej, że podobna przygoda wydarza mi się nie po raz pierwszy...
— Nie po raz pierwszy? — powtórzył ze zdumieniem.
— Proszę posłuchać! Wczoraj wracam do domu najspokojniej, przyczepia się do mnie na ulicy jakiś drab, ale taki okropny, napewno bandyta i poczyna we mnie wmawiać, że się znamy doskonale...
— Niemożebne! — zawołał, choć jego posądzenia łączyły się w określony związek.
— Chciałam zawezwać policjanta... ale kiedy zaczął do mnie przemawiać poufale, wymienił moje imię... jął mnie zdrobniale zwać... Rytuchną...... przestraszyłam się i uciekłam... On mi tylko pogroził kułakiem....
— Łajdak! — mruknął oburzony, domyślając się o co chodzi.
— Przypuszczam więc, że i ten drab wziął mnie za „tamtą“... Boże! Co tu robić?.. Boję się, poprostu wyjść na spacer... Czuję, że oszaleję...
Otocki pokiwał głową. Trudno jej przyjdzie oszaleć, skoro już jest szalona. Pojmował bieg wypadków. W czasie „ataków“ Ryta związała się z jakimś łobuzem, dokonała najścia na jego mieszkanie, a teraz ten łobuz jej się czepia, spotkawszy przypadkiem na ulicy i jest oburzony, sądząc, że umyślnie go nie poznaje.
Wzdrygnął się cały. Ordynarny drab i miła, ładna, biedna Ryta. Zbrodnia to ze strony rodziny, iż jej nie leczą i nie umieją zapobiec „atakom“.
— Proszę być dobrej myśli — rzekł — wszystko wyjaśnić się musi...
— Oby, jaknajprędzej! — żywo zawołała. — Chciałam biec do policji, lecz powstrzymali mnie... Vera... i ojciec.... Szczególniej Vera... Twierdziła ona, że nie należy rozmazywać skandalu a jeśli o pana chodzi, to mu nieporozumienie przy pierwszem spotkaniu wytłomaczę...
— I wytłomaczyła mi pani! — bąknął, dziwiąc się coraz więcej, że Vera lekkomyślnie traktuje całą sprawę...
— Na zgodę odprowadzi mnie pan do domu...
— Jaknajchętniej...
W powrotnej drodze Otocki zmienił umyślnie temat rozmowy. A choć z różnych stron starał się indagować Rytę, dawała ona tak sensowne i pełne inteligencji odpowiedzi, że w głowę zachodził, w jak niezwykłej formie czasem przejawiać się może pomięszanie zmysłów.
Kiedy na pożegnanie całował jej rękę, ogarnęło go jakieś serdeczne ciepło i z rozrzewnieniem szepnął:
— Jakże ułożą się, biedactwo, twoje losy...
Ona, gdy odszedł, obejrzała się za nim a dziwny błysk zamigotał w jej oczach. Błysk tak dziwny, że zdumiałby się Otocki, gdyby go spostrzegł.
Z ust Ryty również wybiegł cichy szept — ale niezrozumiały, zagadkowy:
— Mam wrażenie, że spisałam się dobrze... A trudno mi było grać komedję... Długoż jeszcze przyjdzie kłamać, udawać?



ROZDZIAŁ III.
Postanowienie Otockiego.

Otocki powrócił niezwykle wzburzony do domu.
Dręczyło go wspomnienie o chabrowych oczętach. Biedna Ryta...
Parokrotnie chwytał za telefoniczną słuchawkę, pragnąc rozmówić się z Verą...
Lecz wciąż padała ta sama odpowiedź — pani w domu niema...
Dopiero około dziewiątej wieczór udało mu się „grzesznicę“ przyłapać.
— Cóż ci się stało? — posłyszał niby uprzejmy głos, w który drgał jednak cień niezadowolenia — poszukujesz mnie tak gwałtownie?
— Istotnie...
— Pilna sprawa?
— Sądzę, że bardzo wiele mamy sobie do powiedzenia...
— No... tak....
— Ty zaś nie raczysz się wcale odezwać...
— Byłam niezwykle zajęta... Dużo przykrości...
— Ryta? — wypadło mu z ust, niecierpliwe zapytanie.
— Częściowo i Ryta...
Otocki nie mógł pohamować się dłużej.
— Słuchaj! — zawołał — Spotkałem ją...
— I cóż? Rozmawialiście z sobą? — zagadnęła jakby z niepokojem.
— Oczywiście! Zaczepiła mnie pierwsza, starając się wytłomaczyć tę całą historję...
— Ach... tłomaczyła się.
— Ze łzami w oczach! Wyobraź sobie, ona nic nie pamięta o wybrykach, popełnionych w czasie „ataków“. Jest przekonana, bo powtórzyłaś Rycie wszystko, iż to jakiś sobowtór, miast niej występował...
— A może to w rzeczy samej była nie ona?
— Vero, wiesz najlepiej, jak się sprawa przedstawia.
— Ja wiem? — silne zdenerwowanie zadźwięczało w głosie pięknej pani.
— Nie udawaj! Panna Stratyńska dostaje czasami napadów obłędu. Wtedy popełnia szereg wybryków... Gdy atak minie, owe chwile zostają wykreślone z jej pamięci... Jakgdyby nigdy nie istniały...
Chwila milczenia, poczem szept:
— Może masz i rację!
— Słuchaj! Właśnie mam żal o to do ciebie, żeś nie była ze mną szczera... Doskonale jest ci znany istotny stan rzeczy...
— Hm... Bo ja wiem...
— Dlatego osłaniasz pannę Stratyńską i ukrywasz przed nią prawdę... Teraz zrozumiałem, w jaki sposób mogła ona dokonać włamania u mnie, a jednocześnie prawie, znaleźć się u ciebie... Atak przeszedł, zjawiła się w twojem mieszkaniu, a ty, nie chcąc jej skompromitować, wolałaś wmawiać, że zostałem wprowadzony w błąd niezwykłem podobieństwem... Zarówno za pierwszym, jak i za drugim razem... Czy nie tak było?
Znów odniósł wrażenie, że Vera namyśla się, nie wiedząc, jak odpowiedzieć.
— Nie tak było? — dalej nacierał.
— Hm... tak...
— Dobrze zgadłem?
— Tak...
— Więc czemu odrazu nie mogłaś powiedzieć...
— Widzisz... — głos Very z początku niepewny, nabierał coraz większej stanowczości. — Widzisz... dałam słowo ojcu... prezesowi Stratyńskiemu — toć skandal... Nocuje u ciebie, później... nachodzi mieszkanie... Nieszczęśliwe biedactwo... A zauważyłeś chyba, jaka w stanie normalnym miła i dobra z niej dziewczyna.
— Nietylko zauważyłem, ale postarałem się oszczędzić przykrości.
— Przykrości?
— Udałem, że wierzę, iż to nie ona była ową tajemniczą nieznajomą... Że pomyliłem się stanowczo i że, gdy przyjrzeć się z bliska, zachodzą znaczne w wyglądzie różnice... Istotnie, Ryta, kiedy nie podlega atakom, mało przypomina Rytę warjatkę...
— Przekonałeś się?
— Najzupełniej! To też uspokoiwszy całkowicie panienkę, odprowadziłem do domu i rozstaliśmy się, jak najlepsi przyjaciele...
— Świetnie!
— Pocóż były te przedemną sekrety?
— Stratyński prosił wyraźnie, aby ukryć prawdę nawet przed tobą! Nie mogłam odmówić.. Teraz żałuję... Ale i tak wszystko zakończyło się pomyślnie...
— Pomyślnie? Czemuż wy jej nie leczycie?... Nastąpi nowy atak... i znów kompromitacja...
— Ach, nie! Ataki powtarzają się nie tak często!... Zresztą bądź spokojny! Ojciec otoczył ją należytą opieką...
Otocki pomyślał, że dość słaba jest ta opieka, skoro pannę przed paru godzinami spotkał na mieście i że Vera zbyt lekkomyślnie zapatruje się na te ataki, bo w przeciągu paru dni, sam był świadkiem dwóch „napadów“ obłędu. Lekko zaprotestował:
— Sądzę, należałoby ją gdzie wywieźć... Umieścić w domu zdrowia...
— Rychło to nastąpi...
— Oby jaknajprędzej! — dodał, przypominając sobie wstrętny obraz — Ryty w chustce, o wykrzywionej złością twarzy a przy niej zawodowego złodzieja.
Lecz Vera widocznie miała już dość rozmowy na temat Stratyńskiej. Krótko zapytała.
— Czy tylko tyle chciałeś mi powiedzieć?
Zdecydował się wyrzucić z siebie, co mu najbardziej leżało na sercu.
— Jeszcze nie wszystko, Vero! Są sprawy, które mnie bliżej obchodzą, niżeli losy Stratyńskiej...
— Mianowicie? — udała, że nie pojmuje.
— Chciałem pomówić z tobą o naszym stosunku.
— O naszym stosunku? Czyż zaszło coś nowego?
— Mam wrażenie, zmieniłaś się bardzo!
— Zmieniłam się?
— Unikasz mnie...
— Ja cię unikam?
— Od dwóch dni nie raczyłaś się wcale odezwać! Nie lubię się narzucać!.. Powiedz szczerze...
— Cóż mam powiedzieć?
— Krótko trwają twoje kaprysy, Vero!
— Ach, śmieszny jesteś! Wprost nie mam chwili czasu...
— Ani chwili?... Długo będziesz wciąż zajęta?
— Jeszcze parę dni...
— Nie spotkasz się ze mną?
— Powtarzam. Jutro, pojutrze... zawiadomię...
— Niezbyt pocieszająca odpowiedź...
— Nie bądź dzieckiem...
Otocki zbyt posiadał wiele doświadczenia, aby podobne odpowiedzi nie stały się dlań całkowicie jasne. Kiedy kobieta zaznacza, że odezwie się dopiero za parę dni, daje do zrozumienia, iż sprzykrzył się jej kochanek. Ścisnęło go coś za serce, ale jednocześnie zagrała obrażona duma.
— Ha, trudno Vero... — szepnął — więcej nie będę cię nudził...
Vera chciała mu osłodzić pigułkę.
— Nudził! Myślisz, że nie stęskniłam się za tobą...
— Stęskniłaś się! Et...
— Naprawdę!
— To spotkajmy się wieczorem?
— Nie mogę.
— Nie możesz?
— Ktoś przyjdzie do mnie...
— Kto?
— Stratyński...
— Ach! — mruknął z ironją — szczęśliwy narzeczony...
— Nie drwij!
— Prędko się z nim rozstaniesz? — dalej złośliwie zapytywał.
— Prędzej niż sądzisz!
— No.. no.
— Zapewniam...
— Brawo!...
Vera postanowiła przerwać rozmowę, zbaczającą na niepożądane tory.
— Olku! — rzekła ogólnikowo. — Powtarzam, wszystko wyjaśni się w najbliższej przyszłości... Zatelefonuję...
Lecz jego porwał nagły gniew.
— Jeśli ci na mnie zależy, spotkamy się dziś jeszcze...
— Nie mogę..
— Nie możesz? Nic cię nie obchodzi moja prośba...
— Ależ bardzo...
— A jednak nie chcesz jej spełnić?
— Powtarzam, nie mogę...
Powoli, pragnąc ją dotknąć, wycedził:
— Miał rację... ten malarz... Ty grzesznico o krwawych ustach...
— Ach! — padł bolesny okrzyk w odpowiedzi i Vera odłożyła słuchawkę...
Więc tak!
Zdecydowana kłótnia! Może wogóle zerwanie na zawsze.

Otocki rzucił się w fotel i przez długą chwilę pozostał w zadumie. Później jął palić nerwowo papierosa za papierosem.
Stało się to, co oddawna przewidywał.
Kapryśna pani, gdy szał minął, konsekwentnie dążyła do zakończenia znajomości — a on tylko swem odezwaniem się, przyśpieszył ten koniec.
Ha, trudno...
Może i lepiej... Toć jaka z nią przyszłość...
Lecz mimo, że Otocki starał się pocieszyć samego siebie przeróżnemi logicznemi wywodami, pomimo, że doskonale zrozumiał, że w żadnym razie nie jest odpowiednim dla Very małżonkiem, ani też na dłuższą metę kochankiem — rozum mówił, co innego — a zmysły, co innego.
Z prawdziwą niekonsekwencją męską, im bardziej starał się wybić sobie z głowy „grzesznicę“ — tem bardziej ją pożądał...
Aż zaklął ze złości...
Gdy tak siedział zadumany w fotelu, wydało mu się, iż jest ona tuż, że opiera się o niego, że czuje nawet oszałamiający aromat perfum i woń rozkosznego ciała.
Halucynacja na tyle była silna, że wzdrygnął się cały.
— Brr...
Och, gdyby pochwycić teraz Verę w swoje objęcia, gdyby móc upić się pocałunkami, oszaleć pod wpływem jej pieszczot... Nigdy jeszcze Vera nie wydawała mu się tak godną pożądania, nigdy jeszcze tak nie rwał się do niej...
Nie serce to było i nie uczucie — a zmysły i raz jeszcze zmysły...
Zagryzł wargi...
Powziął postanowienie...
Niech się dzieje, co chce — on do niej pójdzie. Niespodzianie, po północy. Pójdzie — i przekona się. Bo nagle przed oczyma wyobraźni zarysował się obraz starca Stratyńskiego, trzymającego w objęciach Verę.
Chce mieć pewność...
Chytrze, jak detektyw zakradnie się i podejrzy... Nie trudne zadanie, bowiem kochanka mieszka na parterze. Jeśli okiennice nie są zamknięte... projekt uda mu się znakomicie...
Sprawdzi o której godzinie opuści ją Stratyński — i o ile naprawdę ich łączy tylko oficjalny, „narzeczeński“ stosunek — po odejściu prezesa, za wszelką cenę do Very się dostanie i w objęcia pochwyci grzesznicę...
Rozgniewa się ona zapewne bardzo. Lecz postara się ją udobruchać. Jeśli zaś to się nie uda, będzie wiedział, że „miłość“ kapryśnej bogdanki, uleciała bezpowrotnie...
Chaotyczne myśli, wirowały w głowie Otockiego.
Mniemał, ze zwykłą lekkomyślnością, iż w ten sposób rychlej odzyska „łaski“ grzesznicy, nie przewidując na jakie nieobliczalne skutki narazić go mógł zamiar śmiały.
Ale w skroniach pulsowała krew. W gardle zaschło od jakiegoś nieokreślonego pożądania. Ręce zaś wyciągały się same do wizji obnażonej i zalotnie, kusząco uśmiechniętej Very...
Długo, niecierpliwie mierzył krokami gabinet zanim wybiła północ.
Wtedy pochwycił za kapelusz i palto. Postawiwszy kołnierz, trawiony nerwowym drżeniem, pobiegł w stronę Alei Róż...
Przystanął przed kamienicą kochanki — i aż syknął radośnie...
W oknach światło...
Lepiej jeszcze...
Właściwie światło dobiega z sypialni Very... Tam okna są zamknięte a sztory zapuszczone.. Lecz okno sąsiedniego saloniku jest otwarte. Vera, widocznie nie znajduje się sama w domu. Bawi u niej prezes. Dlatego też nie obawia się ponownej wizyty włamywaczów i pozostawiła je uchylone...
Ach, gdybyż się prześlizgnąć...
Otocki rozejrzał się dokoła a widząc, że o tej późnej godzinie, Aleja Róż jest wymarła i pusta, jednym susem przesadził sztachety niewielkiego klombu, oddzielającego kamienicę od chodnika i znalazł się przy oknie...
Czy go nikt nie spostrzegł? Na szczęście — nie!
Musi dobrze uważać. A nuż pojawi się posterunkowy i jak przestępcę pochwyci za kołnierz.
Chwilowo niema obawy...
Wsunął nieco głowę do pokoju, wspiąwszy się na palce. Posłyszał zdala niewyraźną rozmowę. Głos męski i kobiecy. Stratyński i Vera. Wydawało mu się, że Vera tłomaczy coś z ożywieniem, że z ust jej padają gniewne okrzyki.
Czyżby się kłócili? Naprawdę zamierza rozstać się z prezesem?
Ach, coby dał zato, żeby znaleźć się tam wewnątrz...
Spróbować?
Chwilę stał w niepewności.
Wskoczyć?
Jakaś siła nieprzeparta ciągnęła go naprzód...
Zadanie nie takie trudne, lecz jeśli narobi hałasu, wyprawa zakończyć się może skandalem.
Otocki był wygimnastykowany — postanowił zaryzykować.
Postara się wślizgnąć, niczem kot.
Rozejrzał się dokoła powtórnie — nikogo. Zresztą kamienica, w której mieszka Vera, tonie całkowicie w mroku.
Więc...
Zdjął palto, kapelusz, położył na oknie. Powoli, ostrożnie uniósł się na rękach do góry i niezadługo już siedział na parapecie.
Uf! Tylko cichutko się wykręcić i opuścić nogi a znajdzie się wewnątrz pokoju.
Już jest... Poszło wcale gładko. Nie zdradził go żaden szelest. Doprawdy, urodził się na włamywacza.
Niespokojnie sądował wzrokiem ciemności.
Drzwi sypialni Very są leciutko uchylone. Z za nich dobiega światło i słychać szmer prowadzonej rozmowy. Słów jednak nie sposób posłyszeć. Będzie musiał przebyć salonik i podejść bliżej...
Zdjął palto i kapelusz z okna i położył je na krzesełku. Nikt nic teraz podejrzanego nie spostrzeże od zewnątrz.
Byle nie skrzypnęła podłoga. Na szczęście, gruby, perski dywan tłumi odgłos kroków... Jeszcze chwila i znalazł się przy drzwiach.
Znakomicie! Przez szparę widać wszystko.. Vera i Stratyński...
Co oni tam robią?
Czyżby? Nagła zazdrość targnęła sercem Otockiego, ale wnet się uspokoił.
Obraz, jaki się przedstawił jego oczom daleki był od sceny erotycznej.
Vera leżała, wprawdzie, na szezlągu, założywszy ręce pod głowę, lecz widać było, że nie kokietuje prezesa. Zaprzątała ją snać bardzo rozmowa, bo na policzki wystąpiły rumieńce, a z ust raz po raz wybiegał gniewny okrzyk.
Stratyński, zamyślony, siedział w fotelu opodal. Gryzł wygasłe cygaro, a na twarzy przebijał się niepokój.
Otocki zamarł w oczekiwaniu. Obchodziło go mało, czy pięknie czyni, wdzierając się w cudze tajemnice. Słuchał z zapartym oddechem.
— Cóż z tego będzie? — pochwycił podniecone zapytanie Very.
— Musi się znaleźć! — niepewnie wymówił prezes.
— Kiedy?
— Bo ja wiem...
— Przeklęta dziewczyna...
O kim oni rozmawiali? O Rycie? Czy o tamtej służącej?
— Istotnie przeklęta dziewczyna — powtórzył Stratyński — nieznośny charakter wzięła po matce..
— Ale zawsze to twoja córka...
Drgnął. Więc chodziło o Rytę. Znów znikła?
— Ciągłe bziki, szusy — dalej mówił prezes — ucieczki, awantury... Na pół obłąkana...
— Nie taka ona obłąkana, jak sądzisz...
— Tylko?
— Wie dobrze, do czego dąży!
— Naturalnie! — zawołał z podnieceniem. — Ale to żądanie szalonej...
— Oczywiście...
— Pragnie mi dyktować warunki! Znakomite! Twierdzi, że nie dopuści do naszego ślubu, o ile...
Otocki szeroko rozwarł oczy. Ta Ryta, która w stanie przytomnym, nibyto w takiej przyjaźni żyła z Verą, pragnęła przeszkodzić ojcu w powtórnem małżeństwie?
— Albo się zgodzę, albo wywoła skandal... — dokończył prezes.
— Ile chce?
— Połowę majątku?
Ładnych rzeczy dowiadywał się o Rycie.
— Skandal? — wykrzyknęła Vera — jakiż może uczynić skandal? Sytuacja przed paru dniami była groźna, kiedy uciekła, zabierając dokumenty i kosztowności.
— Twoja w tem zasługa, żeśmy je odzyskali! — zauważył Stratyński. — Zamieniłaś sprytnie walizeczki, napotkawszy ją przypadkiem w cukierni... — dodał, — gdyż w taki sposób wytłomaczyła narzeczonemu Vera odzyskanie zguby, nie mogąc wyznać prawdy.
Otocki teraz zagryzł usta do krwi, aby nie krzyknąć głośno. Zasłona spadła mu z oczu. Pojął nakoniec to, co dlań najbardziej było niezrozumiałe. Ponowne poszukiwanie przez Rytę w jego mieszkaniu torebki.
Ale w takim razie cały misternie ułożony wywód o napadach obłąkania sypał się w gruzy. Ryta nie jest obłąkaną. Raczej awanturnicą, szantażującą ojca. Ale Vera! Co za podłość! Nareszcie zrozumiał czemu zaszczyciła go swemi odwiedzinami i swą łaską. Fakty łączyły się w jeden logiczny splot. Ów „buldog“, ów Waryński doniósł Verze, o swej wizycie u Otockiego i zaznaczył, że tam znajduje się walizka. Vera, wykorzystując znajomość z Lalą Turowską, postarała się go spotkać i reszta wiadoma... Skorzystawszy z uśpienia zamieniła walizki. Nie w cukierni to nastąpiło, jak kłamie Stratyńskiemu, a u niego w mieszkaniu... Brr... Wstrętne...
Pojmuje teraz, czemu Ryta zrobiła mu piekielną awanturę. Pojmuje czemu dokonała włamania, pragnąc odebrać papiery i klejnoty... A potem, jak obie udają, jak kręcą... Jak grają komedję... Vera osłania Rytę — Ryta wychwala Verę!... Piękne towarzystwo...
Nie żałuje, że tu się zakradł... Dowiedział się prawdy!
— Cóż nam z jej strony teraz grozi? — znów wymówiła piękna grzesznica. — Bez pieniędzy, bez dowodów nie rozpocznie walki...
— Ale zawsze kompromitacja!... Moja córka błąka się po mieście, niczem ulicznica!... Podobno utrzymuje znajomości z szumowinami... Włamanie u Otockiego...
Więc i o tem wiedział Stratyński?
— A ja sądzę — odrzekła twardo — nie ustępować! Skoro zobaczy, że groźbą nic nie poradzi, to się uspokoi...
— A jeśli się całkiem zmarnuje?
— Nie wielka szkoda! — tak cicho mruknęła, iż tego wykrzyknika nie dosłyszał prezes. Był on czem innem zaaferowany.
— Dobrze masz schowane dokumenty?
— Oczywiście!
— Bo pierwszym razem, kiedy zabrała klejnoty i papiery po matce, to głupstwo... Ale gdyby się dostała do twoich...
— Nie bój się!! Drugi raz nie dokona włamania.
Więc to Ryta wówczas włamała się do Very? To była tajemnica tamtej historji, dotychczas niejasnej i dziwnej.
Ale cóż to są za dokumenty, których się tak obawia „grzesznica“?
Rychło otrzymał odpowiedź.
— Gdzie trzymasz papiery — padło zapytanie?
— Tu w szafie! — wskazała ręką na duży machoniowy mebel. W kasetce...
— Ach, Vero! — westchnął prezes — czemuż ich nie zniszczysz, lub nie oddasz... Toć na nich krew...
— Bo ja wiem! — mruknęła. — Wypadnie, odesłać rodzinie... Brzydzę się temi pieniędzmi...
— Boże! Co za straszne wspomnienia.. — szepnął.
Jeśli poprzednio posłyszana przez Otockiego wiadomość o istotnym celu odwiedzin Very w jego mieszkaniu i zamianie kuferków, wywarła olbrzymie wrażenie — zapowiedź nowych rewelacji wstrząsnęła nim jeszcze bardziej.
A więc Verę ze Stratyńskim łączyła groźna tajemnica...
Sami wspominali, że jakieś papiery są zbrukane krwią... Sekret ten znała Ryta i dlatego tak pragnęła je zdobyć za wszelką cenę, aby móc niemi szantażować ojca?
Niewątpliwe...
— Vero, co za okropne wspomnienia — powtórzył Stratyński. — Ów wieczór...
Nie odparła nic, opuściwszy tylko niżej na piersi głowę, zatopiona w niewesołe rozmyślania.
— Byłaś wówczas — mówił dalej — zaręczona w Paryżu z tym francuskim bankierem Laroche‘m. Ja jeszcze w twojem życiu nie znaczyłem nic, ale już podkochiwałem się w tobie bardzo... Ty również spoglądałaś na mnie łaskawem okiem, uważając za miłego towarzysza, bo Laroche choć niemłody, był arbitralny, gwałtowny i nieznośnie zazdrosny... Widywaliśmy się często... Począł o to robić awantury... Pamiętasz...
— Pamiętam... — szepnęła.
— Aż wreszcie ten wieczór... Przypadkowo zastał mnie u ciebie... Bóg świadkiem, nie miał o co czynić ci wymówek, bośmy się zachowywali nienagannie.. Lecz zauważyłem, że siedzi wściekły. Starałem się go udobruchać... Daremnie... Wstałem, aby nie zaostrzać niemiłej sytuacji i pożegnawszy was, wyszedłem... Ledwie raczył wyciągnąć rękę... A później...
— Później... — z jej ust wyrwał się jakby jęk bólu.
— Później, opuściwszy twój pokój — mieszkałaś w hotelu, przystanąłem na korytarzu. Na myśl mi przyszły twoje opowiadania o zazdrości Laroche‘a, o gwałtownych awanturach, jakie ci czynił... Jakiemś złem przeczuciem odbiły się w mej pamięci, groźne błyski w oczach Laroche‘a, które spostrzegłem, opuszczając pokój...
— Całe szczęście, bo dziś nie żyłabym może! — znów szepnęła.
— Przystanąłem i przyznaję się, zacząłem nadsłuchiwać. Nie wiele początkowo mogłem pochwycić z waszej rozmowy, bo drzwi numeru były podwójne, ale leciutko udało mi się je uchylić...
— Tak...
— Uchyliłem i posłyszałem gniewne wykrzykniki Laroche‘a! Wpierał w ciebie koniecznie, że pomiędzy nami istnieje bliższy stosunek, żądał abyśmy przestali się widywać...
— Ale jak gwałtownie...
— Ty z początku starałaś się go uspokoić... W żart obracałaś przykre i uszczypliwe docinki... Twój spokój podniecał go coraz bardziej...
— Drażnił...
— Od wymówek przeszedł do wymysłów.. Już pragnąłem wtargnąć się do pokoju, lecz jeszcze się powstrzymałem... Ale kiedy...
— Cham... — mruknęła gniewnie.
— Ale kiedy — ciągnął dalej Stratyński swą opowieść — przypadł do ciebie i począł cię szarpać, a ty zawołałaś o ratunek, wpadłem niczem bomba do pokoju... W pierwszej chwili oniemiał na mój widok... Wnet jednak rozwścieczony, sięgnął do kieszeni po rewolwer.
— Brr — dreszcz wstrząsnął ciałem Very.
— Musiałem się bronić.. Rzuciłem się na niego, usiłując browning mu wyrwać... Poczęliśmy się szarpać... Jakimś cudem udało mi się go pochwycić za rękę... i..
— Och! — jęknęła.
— Browning wypalił sam a kula trafiła Laroche‘a w piersi... Runął na podłogę.. rana była niezwykle ciężka...
— Boże! — przyłożyła chusteczkę do oczów.
— Z trudem udało się nam ranę jako tako opatrzeć i przewieźć go do jego mieszkania... Unikaliśmy skandalu i w hotelu nikt się nie dowiedział, co właściwie zaszło u ciebie... Tylko służba, ale tych milczenie opłaciliśmy grubo.
— Straszne chwile... — wyszeptała, przypominając sobie, jak wraz ze Stratyńskim i pokojówką wiodła rannego po schodach do samochodu...
— Laroche zmarł po paru dniach...
— Niestety! — dwie duże łzy spłynęły po policzkach Very, które osuszyła batystową chusteczką.
— Ale przed śmiercią doszedł do opamiętania i zrozumiał, jak bezsensowną była jego zazdrość... Zresztą pielęgnowaliśmy go cały czas...
— Och, robiłam, co mogłam!
— A gdy zrozumiał, sam napisał list, pragnąć nam oszczędzić wszelkich przykrości, iż postrzelił się przypadkowo... Ten list tobie doręczył... A w tydzień po śmierci zawiadomił cię notarjusz, iż Laroche zapisał znaczną sumę...
— Nie tknęłam jej! — wymówiła cicho.
Istotnie mimo ciągłych finansowych kłopotów, nie ruszyła tych pieniędzy, uważając że są splamione krwią, jednak i nie zrzekła się spadku, jako ostatniej deski ratunku, w razie zerwania ze Stratyńskim. Odnośny dowód na zdeponowaną sumę w banku, znajdował się wśród papierów, których tak poszukiwała Ryta.
— Myśmy nie winni tej śmierci! — westchnął prezes.
— Wiem, żeśmy niewinni — odparła powoli — lecz zawsze...
Zapanowała cisza.
Otocki pojmował już wszystko. Pochwycił tajemnicę, wiążącą Verę z „narzeczonym“. Ale czegoż się tak obawiali. Był to, w rzeczy samej tragiczny nieszczęśliwy wypadek, za który nie spada na nich odpowiedzialność. Więc Vera dla tego „trzyma się“ prezesa, choć go nie kocha? Łączy ich ta śmierć, której są mimowoli sprawcami. Vera nie chce skorzystać z zapisanego jej spadku, a obawia się, utraciwszy Stratyńskiego pozostać bez pieniędzy... Jasne, proste... Lecz Ryta?
Szczęście sprzyjało Otockiemu, wnet posłyszał resztę.
— Niewinniśmy! — powtórzył prezes. — Ale widzisz, jak ona wykorzystuje tę sprawę...
— Pocoś mówił!
— Toć moja córka!...
— No i ja nigdy wówczas nie przypuszczałam, że ma podobny charakter...
Stratyński boleśnie pokiwał głową.
— Taka w Paryżu wydawała się dobra, przywiązana. Co tu się dziwić... Powróciłem, po wypadku z Laroche‘m do domu, jęła rozpytywać, opowiedziałem wszystko.. Czyż domyśliłbym się kiedy, że zechce szantażować.
— A jednak...
— Teraz twierdzi, że postrzeliliśmy Laroche‘a, chcąc zdobyć pieniądze, a później wymogliśmy na nim tę kartkę.... Mnie były potrzebne jego pieniądze?
— Podła dziewczyna!
— Na szczęście nie ma dowodów. Gołosłowne twierdzenia! Pochwyciwszy jednak to i owo z naszych rozmów i dowiedziawszy się, że mam i kopję testamentu i kartkę i listy, w których Laroche, poprzednio pod wpływem zazdrości pisywał, iż staniesz się przyczyną jego śmierci — wykombinowała plan...
— Zapominasz jeszcze o tych paru bilecikach, które u ciebie pochwyciła...
— A w których ty znów, zdenerwowana po jego śmierci, oświadczyłaś, iż my za nią ponosimy odpowiedzialność...
— Nic więcej nie potrzeba dla władz, aby nas postawić w stan oskarżenia...
— Moja córka... i taka przewrotna...
Oczy Very zabłysły gniewnie.
— A jak się układa... Jak potrafi miłe prawić słówka... Toć i ja „nabierałam się“ na tę przyjaźń, dopóki kiedyś nie przyłapałam grzebiącej w szufladzie w mem biurku.
— Ohydne! — wymówił Stratyński z wielkim bólem. — Na honor, czyniłem wszystko aby stała się inną.
— Ja również! Tymczasem mało nas nie zgubiła. Dobrawszy się do twojej kasy i wyciągnąwszy z tamtąd biżuterję, dokumenty, listy... uciekła... Uważając jednak, że to za mało, dokonała włamania, aby resztę wyciągnąć z mojej skrytki... Sparaliżowałam ten plan... A potem cudem udało się kufereczek odzyskać... Listy natychmiast podarłam...
— Nareszcie...
— Kartkę zachować musimy, ale nam jej nie ukradnie... A zapis zwrócę rodzinie...
— Kiedy Vero?...
— Jaknajprędzej...
Wiadomość ta widoczną przyjemność uczyniła Stratyńskiemu.
— Zwróć... zwróć! — zawołał. — Nigdy niczego ci nie zabraknie... Przyśpiesz datę naszego ślubu....
Vera udała, iż nie słyszy prośby. Zwróciła rozmowę znów na temat córki Stratyńskiego.
— Co myślisz z nią począć?
— Chyba zastosuję się do twojej rady! — odparł. — Zaczekam! Przypuszczam, sama zmięknie...
— Daj jej trochę pieniędzy, wypraw zagranicę... Z równie przewrotną istotą lada dzień skandalem skończyć się musi... Albo znajdź męża, wyposaż porządnie...
— Napewno nie będę żałował pieniędzy...
— Tylko kto ją zechce, gdy pozna charakter...
— Et! Świetnie umie się maskować...
Zaległa cisza.
Więc ta Ryta, słodka chwilami Ryta, była nie obłąkaną, a do cna zepsutą dziewczyną, świetną komedjantką? Otocki wtedy poznał jej prawdziwy charakter, gdy napadła nań o walizkę i kosztowności?
Ileż perfidji mieści się w Rycie. Szantażuje ojca i Verę, nie chce dopuścić do ich ślubu, bo uważa, że Vera zadużo ze Stratyńskiego pieniędzy wyciągnie... Żąda połowy majątku, a gdy ojciec się nie zgadza, grozi rozgłaszaniem tajemnicy, kradnie papiery, popełnia włamania...
Okropne... okropne... Wprost wierzyć trudno, aby młoda panna, z najlepszego domu popełniała czyny równie ohydne... A on tak litował się nad nią... Nic dziwnego, że prezes i Vera tuszują jej sprawki... Toć Stratyńska...
Tymczasem piękna „grzesznica“ widocznie miała już dość wizyty „narzeczonego“, bo wcale niedwuznacznie, rzekła:
— Porządnie jestem zmęczona! Chciałabym się znaleźć w łóżku...
— Rozumiem! — rzekł, powstając z miejsca — nie będę cię dłużej nużył rozmową...
— Idź! — odparła, nie zatrzymując go dłużej — jutro omówimy resztę...
— Dobranoc...
Powstał z miejsca i podszedł do niej. Mimo zapowiedzi, że zamierza ją natychmiast opuścić, podniósł jej rękę do ust i długo jął całował. Posuwał się ustami od dłoni po obnażonem ramieniu, a dotychczas zafrasowana twarz, przybierała lubieżny wyraz.
— Moje ty złotko jedyne... — wyrwał mu się z ust bełkot — moja ty królowo...
Z początku nie broniła staremu tej niewinnej pieszczoty, lecz gdy Stratyński, pochyliwszy się chciał się wpić w szyję, wstrząsnął nią lekko dreszczyk obrzydzenia i usunąwszy się nieco, wymówiła.
— Wiesz... nie lubię... Nie dziś...
— Kiedy? — zacharczał prawie, ze źle tłumioną namiętnością.
— Później! — dała nieokreśloną odpowiedź i poderwawszy się z kozetki, powstała na nogi, snać pragnąc przerwać zaloty.
— Vero!... Vero... — westchnął, przybierając poprzednią poprawną pozę — jakaś ty niedobra dla mnie...
— Niedobra?
— O tak... Dręczysz ciągle...
— Przyśpieszymy datę ślubu! — kuszący śmiech zadźwięczał wesoło w pokoju.
— Wciąż obiecujesz... a odkładasz... — mruknął.
Nic nie odrzekła na tę wymówkę, tylko dalej uśmiechając się zagadkowo, podeszła do drzwi prowadzących do przedpokoju.
Była to wyraźna wskazówka.
— Dobranoc! — powtórzył i wślad za nią skierował się w stronę wyjścia.
Otocki odetchnął. Choć zły był porządnie na Verę za sprawkę z walizką — bądź co bądź nie wiedział, jak się zachować, gdyby nastąpiło to, co mogło nastąpić:
Czy powstrzymałby falę ogarniającej go zazdrości i potrafiłby spokojnie opuścić mieszkanie...
Lecz na szczęście...
Nie kłamała Vera. Istotnie tylko „narzeczeński“ stosunek łączył ją ze Stratyńskim. Lecz czemuż jest tak obojętna dla Otockiego?
Jeśli Vera ma go dość — nic to nie zmienia samej postaci rzeczy.
Więc...
Wyjść teraz do Very i powiedzieć wprost, co myśli o jej postępowaniu, lub też, korzystając, iż odprowadza prezesa, wyślizgnąć się niespostrzeżenie z mieszkania.
Kusiła go rozmowa z „grzesznicą“, a wstyd było trochę, iż w podstępny sposób podsłuchał jej tajemnice...
Chwilę stał w niepewności..
Wahał się tak, kiedy dobiegło go głośne trzaśnięcie drzwiami w przedpokoju i kroki Very, powracającej do sypialni.
Weszła, rozejrzała się dokoła machinalnie, poczem zrzuciła szlafrok i przystanęła przed lustrem.
Kobieta, gdy jest nawet sama, lubi napawać się swą urodą.
Vera przeglądając się w zwierciadle, przeciągała się rozkosznie a blado różowa jedwabna koszulka, ledwie osłaniała klasyczne kształty.
Otocki dłużej nie mógł powstrzymać swej niecierpliwości. Niech się dzieje, co chce, porozmawia z „grzesznicą“.
Gniew, wywołany obłudą jej postępowania, stopniał nieco na widok tej wspaniałej kobiety.
Wejść?
Jakgdyby go jakaś siła niewidzialna wyrzuciła naprzód.
Sam nie wiedział kiedy znalazł się w jej pokoju.
— Vero!
Krótki okrzyk. Odwróciwszy się od lustra, szeroko rozwartemi z przestrachu oczami, patrzyła na Otockiego.
— Ty?
— Słuchaj...
— Jak śmiałeś? Skąd się tu znalazłeś? — lęk zamienił się w oburzenie, a krew nagłą czerwienią zabarwiła jej policzki.
— Vero, przyznaję się.. wskoczyłem przez okno.
— Niczem złodziej...
— Byłem zazdrosny... Unikałaś mnie... Pragnąłem za wszelką cenę cię ujrzeć.
— I podsłuchałeś całą rozmowę?
Otocki skinął głową.
Zacięła usta. Znać było, iż walczy w niej gniew za niedyskretne wtargnięcie do domu z obawą, iż nazbyt wiele przejrzał tajemnic.
— Więc wiesz?
— Wiem — odparł, nie mogąc pohamować się dłużej — że udawałaś miłość, czy też szał, pragnąc zamienić walizki...
— Nie udawałam...
— Hm... Dziwne... Gwałtowne uczucie ostygło, kiedyś spełniła swe zadanie!... Czy to był ładny postępek, Vero?...
— Jaki? — udała, iż nie rozumie.
— Owa historja! No i później... — mówił teraz w podnieceniu. — Prosiłaś panią Lalę Turowską, aby zapoznała ciebie ze mną, dowiedziawszy się od... tego... Waryńskiego, że Ryta nocowała u mnie i zapewne pozostawiła kufereczek...
— Jaka Ryta?
— Udajesz, że nie rozumiesz... Córka Stratyńskiego...
— A... prawda... Stratyńska... — wycedziła przez perłowe ząbki, poczem jakgdyby dopiero przypomniawszy sobie, że w zbyt negliżowym stroju przyjmuje kochanka, podeszła do kozetki i wdziała z powrotem poprzednio zrzucony szlafroczek.
Na jej twarzy nie znać już było żadnego zmięszania, raczej widniało mocne postanowienie.
— Stratyńska... — powtórzyła.
— Tak! — zawołał, zapalając się coraz bardziej — Celowo zapoznałaś się ze mną! A zapoznawszy się udawałaś miłość, namiętność, uczucie, maniłaś obietnicą dłuższego stosunku, ba, nawet małżeńskiego związku, aby skorzystawszy z mego uśpienia, wykraść walizeczkę...
— Istotnie wykorzystałam twoje uśpienie! — szepnęła, nie uważając za stosowne dodawać, iż wywołała je sama opiumowanemi papierosami.
— Skoroś dopięła celu, raz jeszcze pojawiłaś się dla przyzwoitości, chcąc mi wytłomaczyć, że osóbką, która pozostawiła żółtą torebkę, nie była Ryta... Później nastąpiło całkowite „ochłodzenie“ znajomości... a gdyśmy rozmawiali telefonicznie, słyszałem jedynie wykręty... Niedawno jeszcze potwierdziłaś moje przypuszczenia, że Stratyńska jest obłąkana, wiedząc w rzeczy samej doskonale, że to awanturnica, szantażystka, która i na twoją zgubę czyha...
— O... — mruknęła — wiele dałaby za to, aby mnie zgubić!
— Widzisz więc sama, Vero! Czy ładnie postępowałaś ze mną? Bardzo nieładnie! Ciągłe kłamstwa, oszukiwania, wykręty... Darowałbym ci jeszcze, gdybym wiedział, że to był kaprys mimolotny. Szał nagle przychodzi i nagle znika! Ale w podobnie podstępny sposób symulować dla kogoś uczucie, aby go podejść, narazić na przykrości... Toć dziesięć razy gorszą awanturę mogła mi urządzić Stratyńska... U mnie naprawdę zginęły jej klejnoty! A kto jej zabrał? Pani Vera!...
— Nie zapominaj tylko o jednem — odrzekła, siadając spokojnie na otomanie — Stratyńska ukradła klejnoty ojcu! Wraz z niemi ukradła listy! Moje listy! Rozumiesz! Zabrałam jedynie to, co należało do mnie i do prezesa, nie chcąc sprawie nadawać rozgłosu...
— Zdradziecko...
— Zrozum... Musiałam to załatwić po cichu... Toć gdybyś nie posłyszał mojej rozmowy z prezesem, a przeczytał te listy, sam przypuszczałbyś, że jestem najgorszą zbrodniarką, że na mojem sumieniu leży śmierć człowieka... A może, gdybym ci opowiedziała wszystko szczerze, prosząc o wydanie walizki, nie zechciałbyś tego uczynić bez porozumienia ze Stratyńską. Tem bardziej, po przygodzie z rzekomym przodownikiem. A ona potrafiłaby już wypadki przedstawić w złem świetle...
— Nie uwierzyłbym!...
— Albo uwierzyłbyś!... Nie zapominaj, jak litowałeś się nad nią z początku, że to taka biedna i opuszczona istota! Znam jej przewrotność! Naplotłaby ci Bóg wie co!... A macocha... A ojciec... Chcą mnie wyrzucić na bruk... Prześladują... Zamordowali człowieka, teraz czyhają na moją zgubę! Zamieniłbyś się jeszcze w jej obrońcę...
— Nigdy!... Złodziejka... Włamywaczka...
— Wtedy nie wiedziałeś jeszcze! Wierzaj mi, nie mogłam inaczej postąpić, niźli postąpiłam...
Choć Otocki musiał przyznać w duchu rację niektórym argumentom, nie zupełnie zgadzał się z dalszemi wywodami.
Kobieta, która się oddaje mężczyźnie li tylko, aby uśpić jego czujność i odnieść korzyść, w postaci wykradzenia walizki, zaiste nie wiele się różni od sprzedajnej dziewczyny.
Ogarnął go nagły wstręt do kochanki.
— To ohydne! — zawołał.
Policzki Very znów zabarwił rumieniec. Znać było, iż przykrość sprawiły jej te słowa.
— Nie mów tak... — wybiegł cichy szept.
— Jakżeż nie mam się w ten sposób wyrażać! — wyrzucał z siebie gorączkowo. — Zachowałaś się wstrętnie... Niczem ulicznica.. Podle... Brzydzę się tobą...
— Olku...
Lecz nawet pełne błagalnej prośby spojrzenie, nie zdołało rozgniewanego pisarza udobruchać.
— Podle! — powtórzył. — I choć nie bardzo ładnie, żem zakradł się do twego mieszkania i podsłuchał rozmowę, nie czynię sobie wymówek... Rad jestem, żem poznał prawdę... A teraz, skoro ci wszystko wypowiedziałem, co mi leżało na sercu, pozwól, że cię pożegnam!... Sądzę, na zawsze!...
Odwrócił się, nie wyciągnąwszy nawet do Very ręki, kierując się w stronę drzwi.
Raptem ona zawołała gwałtownie.
— Zostań! —
Przystanął, zdziwiony tym okrzykiem.
— Poco?
— Chcę, abyś został! — oczy grzesznicy zabłysły, a na twarzy zarysował się dawny, władczy, namiętny wyraz.
— Poco? — powtórzył. — Wszak nie posiadam drugiej walizki z dokumentami?
Nie zwróciła uwagi na ten ironiczny docinek. Porwawszy się z kozetki, na której dotychczas siedziała, wsparłszy głowę na rękach — podbiegła ku niemu i mimo, iż odsuwał ją lekko — oplotła ciepłemi ramionami jego szyję.
— Nie takam ja zła, jak sądzisz! — wyszeptała.
— Nie takaś zła? Może zaprzeczysz temu, com powiedział...
— Ani myślę...
— Więc...
Ostatnie „więc“ wyrzucił Otocki już znacznie łagodniej. Magja ciepłych ramion, oplatających szyję poczynała działać. Lecz pani Vera nie tylko przy pomocy gry na zmysłach pragnęła przekonać kochanka.
— Słuchaj Olku! — rzekła, pociągnąwszy Otockiego w stronę kozetki i siadając tam wraz z nim — Pomówimy poważnie.
— Dawno cię o to prosiłem...
— Kiedy?...
— Co, kiedy....
— Przez te parę dni, namyślałam się... Sama nie wiem, co postanowić... Byłeś świadkiem mojej ze Stratyńskim rozmowy.
— Byłem! Ale cóż to ma do rzeczy?
— Bardzo wiele! Słyszałeś, jakie dawałam nieokreślone odpowiedzi.... Podobasz mi się, naprawdę, Olku...
— Przestań, Vero, żartować...
— I tylko dla tego zgodziłam się wówczas przyjść do ciebie i...
— Nie wierzę!...
— Jakiż cel miałabym dzisiaj kłamać?
Istotnie ten argument zabrzmiał niezwykle mocno. Jakiż cel miałaby pani Vera przekonywać obecnie kochanka, że jej na nim zależy? Posiadł niektóre tajemnice? Te tajemnice, w rzeczy samej nie były takie straszne. Dowiedział się, że podmieniła walizki? Ostatecznie, w niezbyt szlachetny sposób, ale odzyskiwała swoją własność. Nie istniał dziś żaden wzgląd, któryby ją zmuszał do symulowania uczucia.
Mimo pewnego jeszcze podrażnienia — spojrzał na Verę niemal przyjaźnie. Miłość własna otrzymała zadośćuczynienie w przyznaniu się „grzesznicy“, że w „przygodzie“ nie tylko o podstęp chodziło.
— A jednak... — jeszcze powątpiewał.
Ona poczęła mówić gorąco.
— Zrozum! W twoich przypuszczeniach jest wiele słuszności, ale pod niektóremi względami jesteś niesprawiedliwy. Istotnie, przybyłam do Lali Turowskiej wyłącznie po to, aby cię poznać i wyciągnąć na słówka...
— Widzisz...
— Zaczekaj! Kiedy cię zobaczyłam, uczyniłeś na mnie duże wrażenie... Nie bądź zarozumiały! Nie abyś miał być tak wyjątkowo urodziwy i każda kobieta na sam twój widok szalała... Z innych względów wprost oczu nie mogłam oderwać od ciebie... Wciąż rzucałam spojrzenia ukradkiem... Przypomniałeś mi kogoś, kogo znałam przed laty i z kim mnie łączyło silne uczucie... Kim był ten człowiek... mniejsza o to... Obecnie nie żyje... Mówiłam ci, zdaje się, raz już o tem...
Nuty niekłamanego wzruszenia dźwięczały w głosie pięknej kobiety. Otocki skinął głową. O owem podobieństwie wspominała istotnie, podczas pierwszej wizyty w jego mieszkaniu.
— Oto, cały sekret — wyrzekła po chwili milczenia, otarłszy chusteczką łzę, która zabłysła w jej oku — Oto cała tajemnica! Temu podobieństwu zawdzięczasz, że zainteresowałam się tobą i że zostałam twoją kochanką. Pragnęłam choć na moment wskrzesić przeszłość... Potrafiłabym, inaczej również odzyskać kufereczek.
Bynajmniej nie kłamała Vera. Toć równie dobrze mogła uśpić Otockiego narkotyzowanemi papierosami i uniknąwszy sceny miłosnej, — zręcznie wynieść żółtą walizeczkę, nie narażając się na żadne podejrzenia.
Widząc, że nie przerywa jej ani słówkiem tych wyznań — dalej jęła tłomaczyć:
— Z chwilą, gdy pomiędzy nami to się stało, co się stało... poczęłam głębiej się zastanawiać... Nie chodziło o ciebie, a o mnie...
— Kaprys minął? — przerwał złośliwie.
— Nie ironizuj, Olku! Rozważałam, czy potrafię zapewnić ci szczęście...
— Szczęście?
— Oczywiście! Uważaj dobrze... Nie chcę cierpieć!
— Ty, Vero, masz cierpieć?
— Tak! Gdybyśmy się znali dłużej, przywiązałabym się do ciebie mocno. Niegdyś cieszyły mnie pieniądze, dziś budzą one we mnie wstręt... Słyszałeś moją rozmowę ze Stratyńskim... Słyszałeś, jak mało mi na tem zależy, aby rychło zostać żoną tego bogatego dziada... Słyszałeś, iż pragnę się zrzec zapisu Laroche‘a.. Od paru dni nastąpił we mnie jakiś przełom... Przódy zastanawiałam się, czy umiem zastosować się do skromnych warunków bytu, czy czułabym się dobrze, jako żona biednego literata... Dziś mogę powiedzieć stanowczo... tak! Nie straszy mnie skromny byt... Ale...
— Ale? — powtórzył.
— Jakbyś ty się zachował... Właściwie nie posiadam nic... Czy rychło nie obrzydnie ci Vera, którąś znał otoczoną przepychem, a ubraną w tualety od pierwszorzędnego paryskiego krawca, gdy nie będzie jej już zdobił ten luksus, gdy zamieni się w zwykłą gosposię...
— Jak możesz tak mówić!
— Wiem, co mówię! Wy panowie literaci, tylko w powieściach wynajdujecie duszę w niewieście, w życiu musi ona działać na wyobraźnię, lub na zmysły... Żona rychło schodzi na drugi plan.
— Przestań, Vero! — zawołał z niekłamanem oburzeniem.
— Pozatem jest i sprawa druga! — odrzekła, nie zwracając na jego wykrzyknik uwagi.
— Jaka?
— Moja przeszłość!
— Cóż przeszłość ma do naszej miłości?
— Bardzo wiele! Przez niejedno przebyłam w życiu i niejedną mogliby ci przynieść o mnie plotkę... Przysięgam, nie popełniłam nigdy podłości, lecz życie moje nie było żywotem arcy cnotliwej kobiety... Nie zniosłabym wymówek.
— Vero! Pocóż o tem wspominasz! Czyż sądzisz, żem taki naiwny i nie domyślam się wielu rzeczy... Ale, zapewniam... co było, dla mnie nie istnieje.. Jabym się ośmielił ci czynić wymówki?
— Tak rezonujesz dziś, pod wpływem namiętności... Lecz za rok... dwa...
— Słowo honoru!
— Nie dawaj słowa honoru! — odparła, nie zważając na jego gwałtowny protest — Oto, teraz rozumiesz, czemu się wahałam, czemu cię unikałam przez te dni.. O ilebyśmy się częściej widywali, przyzwyczailibyśmy się nawzajem do siebie i trudniej nam byłoby zerwać...
— Pocóż zrywać?
— Dla naszego dobra, Olku! Powtarzam, nie chcę być nieszczęśliwa...
— Raz jeszcze ci tłomaczę, że wszystkie twoje zastrzeżenia są śmieszne... Kochałbym zawsze moją złotą Veruchnę, nosiłbym na rękach... dałbym się za nią posiekać na kawałki, nie uczyniłbym najmniejszej przykrości! Zerwiemy? I cóż? Wyjdziesz za mąż za Stratyńskiego? Czy on da ci szczęście?...
— A kto ci powiedział, że wyjdę za niego za mąż?
— Jakto? Cóż uczynisz?
— Sama nie wiem jeszcze...
Wielki ból i smutek zadźwięczał w głosie pięknej kobiety.
— Vero! — zawołał gwałtownie — pocóż dręczysz mnie i siebie...
Lecz ona zerwawszy się z otomany i nie dając na ten wykrzyknik odpowiedzi, roześmiała się nagle.
— Szalejmy! — wykrzyknęła — szalejmy, póki czas...
— Ależ Vero! — zauważył, odsuwając się od niej nieco — Wolałbym z twoich ust posłyszeć poważniejszą na poruszone przez nas dziś sprawy, odpowiedź...
— Odpowiedź?
— Wszak nasza rozmowa nie dała wyniku... Wciąż wysuwasz śmieszne argumenty.
— Dzieciaku! Cóż ja dziś odpowiedzieć mogę? Na co mam się zdecydować? Sama nie wiem!... Czegoś się lękam!... Trapią mnie złe przeczucia!...
Znać było, że mówi w niezwykłem podnieceniu.
— Vero? Obawiasz się kogo? Czy masz jeszcze jakieś tajemnice, prócz tych, które poznałem...
— Nie... nie nic!... Lecz te zawiłe sprawy!... Zaczekajmy! Chcę być twoją... a boję się... Zaczekajmy! Życie rozwiązuje czasem najzawilsze sprawy!
— Długoż mam czekać?
— Nie wiem!... Dzień... dwa... Dopóki się nie uspokoję! Olku! — tu w jej wyrazistych oczach zarysowała się obawa. — Przeczuwam rychłą śmierć... Nie nacieszysz się twoją Verą...
— Nic nie rozumiem? Jesteś chora? Grozi ci niebezpieczeństwo?...
— Żadne...
— Skoro żadne nie grozi, czemuż smutne przeczucia?
Lecz Vera znów nie dała odpowiedzi. Przypadłszy do kochanka, otoczyła go mocno ramionami, a czerwone usta szeptały namiętnie:
— Obecnej chwili nikt nam nie odbierze!... Pragnę cię, pożądam... Zapomnijmy o wszystkiem... Jesteś moim, Olku...
— Słu... — coś jeszcze chciał odrzec.
Lecz krwawe wargi już wpiły się w jego usta, zmuszając do milczenia.
Nie bronił się dalej... Długi pocałunek rozbijał poprzednie refleksje, odbierał panowanie nad sobą, przyprawiał o szał...
Chwilę trwali, zwarci w niemym uścisku.
— Nie oddam cię nikomu i niczemu, Vero!... — wybełkotał wreszcie.
Ona usunęła się na otomanę, blada, z napół przymkniętemi oczami.
Z ramion jej spadł, ledwie osłaniający ciało szlafrok...
Leżała, niby uśpiona, a kusząca...
Otocki pochylił się nad kochanką...

Kiedy Otocki opuszczał w parę godzin później mieszkanie Very, przemknąwszy, jak cień, obok zaspanego dozorcy — tak był zatopiony w myśli własnej, iż nie zauważył pewnego, bardzo znamiennego szczegółu.
Mianowicie z mroku wyłonił się mężczyzna i spojrzał wślad za nim z nienawistnym wyrazem.
Potem, zacisnąwszy dłonie, wykonał ruch, jakgdyby zamierzał dogonić go i nań się rzucić — lecz wnet pohamował się i cofnął.
Próżno było żądać od pisarza, aby zauważył tę milczącą scenę. Szedł z pochyloną głową, wciąż pod wrażeniem pieszczot Very, trapiony dumami, co w rzeczy samej miało oznaczać jej postępowanie...
Szał, który działa, jak haszysz? Szał, dający mimolotne zapomnienie? Czyż jeszcze tai coś przed nim, czy też uległa niezwykłemu zdenerwowaniu? Przeczucie śmierci? Z jakiej racji?
Czuł, że nie potrafi rozstać się z Verą, a jej zastrzeżenia, co do dalszego współżycia uważał za śmieszne i błahe...
Och, byle przywiązać Verę do siebie, reszta ułoży się jakoś...
Tymczasem...
Tymczasem mężczyzna, śledzący Otockiego, przystanął w niepewności...
Zadziwiłby się bardzo kochanek Very, gdyby rozpoznał bliżej rysy tajemniczego jegomościa. Był nim nikt inny, tylko Waryński. Zazwyczaj i tak złą twarz, wykrzywiał obecnie grymas wściekłości.
— Kości chłystkowi należałoby połamać! — zabrzmiał wśród nocnej ciszy złowrogi szept — Przódy rozprawię się z nią...
Śmiało podszedł do okna parterowego mieszkania i zastukał. W sypialni grzesznicy jeszcze płonęło światło.
Wyjrzała zadziwiona, sądząc, że to Otocki może wraca.
— Kto tam?
— To ja, Vero! — burknął. — Muszę cię widzieć natychmiast!
— Natychmiast? O tej porze?
— Tak!
— Zwarjowałeś!
— Sprawa nie cierpiąca zwłoki! Pożałowałabyś bardzo, o ilebyś natychmiast mnie nie przyjęła!
Pogróżka zabrzmiała w głosie mężczyzny. Vera domyśliła się o co chodzi i nie przelękła się pogróżki. Postanowiła jednak sytuację wyjaśnić.
— Wejdź! — rzekła krótko.
Po chwili mężczyzna znajdował się wewnątrz mieszkania.
— Czego chcesz? — gniewnie błysnęły jej oczy — Może oduczysz się wreszcie nachodzić mnie po nocy!
— Ale i ciebie od różnych sprawek oduczę! — rzucił brutalnie.
Verę nie łatwo było zastraszyć.
— Bądź łaskaw odzywać się przyzwoicie, albo wogóle nie będę z tobą mówiła...
Waryński dławił się z wściekłości.
— Ty... ty... śmiesz!... Otocki wyszedł od ciebie.
— A wyszedł...
— Jest twoim kochankiem?
— Jest!
Twarz mężczyzny z purpurowej stała się fioletowa.
— Przy... z... najesz się?...
— Wcale się nie zapieram! Kocham Otockiego...
— Kochasz Otockiego?
Zdawało się, że jeszcze sekunda, a rzuci się na Verę. Ta mierzyła go wzrokiem, niczem pogromca dziką bestję.
— Dowiedziałeś się, co chciałeś wiedzieć! — oświadczyła spokojnie. — A groźnej miny nie rób! Wiesz dobrze, że mnie nie nastraszysz!... Postępuję, jak mi się podoba i wybieram, kogo zechcę... Chyba mi wolno...
— Nie tak bardzo...
— Niby czemu?
— A ja...
Roześmiała się na głos.
— Ty? Dlatego pozwoliłam ci wejść do mnie, aby raz nakoniec tę sprawę przeciąć i oduczyć cię od szpiegowania pod mojemi oknami. Powtarzam i zapamiętaj to sobie... Co było, nigdy nie wróci!...
Mężczyzna zagryzł usta z bezsilnej złości.
— Vero nie przeciągaj struny! Nie pomiataj mną...
— Bynajmniej, nie pomiatam! Ale może nareszcie zechcesz mi wytłomaczyć, jakie ty masz prawa do mnie...
— Przeszłość!
— Przeszłość? Et, chyba odwdzięczyłam ci się dostatecznie...
— Tak sądzisz?
— Sądzę, że jeśli miałam względem ciebie pewne zobowiązania, zrewanżowałam się stokrotnie...
— Zrewanżowałaś się?
— Najzupełniej.
— No... no....
Ton Waryńskiego podrażnił „grzesznicę“.
— Zgoda! — zawołała — Wskrześmy stare dzieje... Obrachunek od początku... Rzeczywiście, występowałam przed dziesięciu laty na Węgrzech, jako woltyżerka w cyrku, ty również tam byłeś artystą... ujeżdżałeś konie... Robiliśmy wspólnie „numer“, przenosząc się z miasta do miasta i rychło stałeś się moim kochankiem...
— Bo byłem ci potrzebny!
— Ty, potrzebny? Przypomnij sobie dobrze.... Kto kazał mi się poznawać z bogatemi adoratorami, kto kazał mi ich „naciągać“ na znaczniejsze sumy, a potem sobie pieniądze oddawać...
— Myślałem o przyszłości!
— Ładna przyszłość! Wykorzystywałeś mnie najzwyczajniej, odgrywając niecną rolę... Byłam młoda, głupia, niedoświadczona, bez rodziny... Łączyło nas niby wspólne pochodzenie, boś ty był polakiem, ja na pół polką... Kiedy trochę zmądrzałam, otworzyły mi się oczy i zapragnęłam się z pod twojej opieki wyzwolić...
— Bo znalazłaś zamożnego starca!
— Znalazłam człowieka, który chciał mnie wyrwać z bagna... Znalazłam człowieka, który nie zawahał się dać mi swoje nazwisko... Działo się to w Budapeszcie... Był nim magnat, baron Gerlicz... Otrzymałeś, zdaje się wówczas porządne odszkodowanie...
— Hm... no... tak — bąknął, nieco zmięszany.
— Nie widzieliśmy się później przez szereg lat...
— Wczasie których dobrze używałaś życia! — odciął się ironicznie.
Vera zaczerwieniła się lekko.
— To niema nic do rzeczy...
Jak w kalejdoskopie, przed oczami wyobraźni przemknęły jej dalsze losy.
Niezbyt szczęśliwe małżeństwo z Gerliczem. Ach, ta różnica wieku! Wieczne sceny i kłótnie. Dalej poznanie się gdzieś w nadmorskiej miejscowości we Francji z młodym poetą — tym, który był tak podobny do Otockiego. Pierwsza miłość w życiu Very. Niestety, tak krótka... Miłość, zatruta ciągłem śledzeniem przez starego męża i chorobą kochanka... Wreszcie śmierć poety...
Łza zabłysła w jej oku... A później... Później wstydzi się sama przed sobą tego okresu życia... Jakby pragnąc zapomnieć o tej śmierci — szaleje... Niby mści się na starym mężu za nieszczęście, które ją spotkało, mści się zato, iż jest przykuta do starca. Gerlicz jednak kochał Verę po swojemu. Jej wybryki ciężko odbiły się na jego zdrowiu i zmarł kiedyś na udar sercowy, po gwałtownej scenie, nie pozostawiwszy testamentu. Wówczas te plotki, ta brudna fala plotek... Rodzina rzuca się na spadek, oskarża Verę o śmierć męża, wyrzuca prawie na bruk, ledwie zgadzając się przyznać niewielką sumkę...
Potem...
Potem Vera jedzie do Paryża... Przywykła do zbytku i od zbytku ciężko jej się odzwyczaić. Jest piękna, wie o tem. Otacza ją rój wielbicieli. Dzięki nazwisku — baronowej Gerlicz — jakie nosi, może zachować pozory. W jej apartamenciku zbiera się śmietanka towarzyska, a ludzie najwybitniejsi składają hołdy. Ten tryb życia wiele kosztuje. Stale musi należeć do kogoś, stale musi od kogoś brać pieniądze... Stara się jednak nie myśleć o niczem. Nie pragnie z nikim się związać na dłużej... Toć na tyle „kaprysów“ sobie pozwolić może...
Aż ta historja najprzód z malarzem, a później z Laroche‘m. Malarz pierwszy rozbił jej „prestige“ towarzyski, odsłaniając z poza wykwintnej baronowej — zwykłą awanturnicę...
Śmierć Laroche‘a, mimo zatuszowania prawdziwych okoliczności sprawy, rzuciła jej imię na pastwę wszystkich języków... Tu i ówdzie panie, które, znęcone nazwiskiem, urodą i miłem obejściem się Very, przyjmowały ją chętnie — poczęły wyraźnie przed nią zamykać swe drzwi.
Jaki ratunek?
Tylko małżeństwo. Ale któż zechce się ożenić ze skompromitowaną Verą. Tu znalazł się Stratyński, ostatnia deska zbawienia. A Verze zależało bardzo aby w powszechnej opinji nie spaść do roli kurtyzany.
Wyjechali do Polski, chcąc uciszyć złośliwe plotki — i jest „narzeczoną“ prezesa... Zdawałoby się że wszystko się układa jaknajlepiej, kiedy nastąpiło niespodziewane spotkanie z Otockim.. Co innego miała na widoku, a zastawiając sieci na pisarza, sama w nie wpadła.
Ach, to podobieństwo... I nagle wówczas zdjęło Verę obrzydzenie... Znów stary mąż... Znów ta sama komedja od początku, jeno w innej postaci...
Oto te wszystkie obrazy przemknęły w wyobraźni, gdy po dłuższej pauzie, wyrzekła:
— To niema nic do rzeczy!
— Niema? — mruknął — Hm... dziwne...
Znów drgnęła z oburzenia.
— Dość tego! — zawołała groźnie. — Dalej mam przypominać, com zrobiła dla ciebie! Kiedy rok temu wynędzniały, zgłosiłeś się do mnie w Paryżu, zaopiekowałam się tobą... Niezbyt pięknie musiałeś postępować w życiu, skoro nawet zmieniłeś nazwisko... Wszak nie nazywasz się Waryński... a Kasprzyk... i masz sfałszowane papiery... Nie moja to sprawa i ja cię nie zadenuncjuję przed policją...
— Przybrałem pseudonim...
— Pseudonim? Mniejsza z tem! Zaopiekowałam się tobą, obsprawiłam od stóp do głów, utrzymywałam i utrzymuję przez pamięć na przeszłość... Aby ci ułatwić zadanie, przedstawiałam cię wszędzie jako dalekiego kuzyna i w oczach Stratyńskiego za mojego krewniaka uchodzisz... Tylko dlatego zapatruje się przychylnie na naszą znajomość i darzy cię zaufaniem. Pragnęłam ci nawet stworzyć dobrobyt.
— Żeniąc ze Stratyńską?
— Pewnie! Warjatka, narwana, przewrotna... ale ty z twoim charakterem dałbyś sobie z nią radę, wywiózłszy gdzie zagranicę... Zresztą otrzymałbyś spory posag, a tobie o pieniądze chodzi...
— Kiedy mnie nie chce...
— Nic na to nie poradzę! Otóż sam przyznaj, że uczyniłam dla ciebie wszystko, co mogłam... Ty zaś, mimo, iż zaznaczyłam odrazu wtedy w Paryżu, abyś raz na zawsze zapomniał o łączącym nas ongi stosunku, wciąż pozwalasz sobie na wymówki... Zrazu działałeś nieśmiało, dziś jednak wcale wyraźnie... Pragnę położyć temu kres.
— Kocham cię, Vero...
— Et, przestałbyś pleść głupstwa!... Twoja miłość!
Pogarda zadźwięczała w głosie pięknej kobiety — a jej frazes podziałał na Waryńskiego, niczem chlaśnięcie spicrutą.
— Słuchaj! — warknął, w nowym przypływie gniewu — potrafię się zemścić!...
— Proszę! W jaki sposób?...
— Rozgłoszę sprawę Laroche‘a!...
Ale Vera przez ostatnie dni przemyślała wiele. Obecnie nie straszyły jej „rewelacje“.
— Możesz spokojnie! Nie zależy mi już tak bardzo na opinji... Inaczej zamierzam ułożyć życie...
„Buldog“ zdumiał się. Argument, którym stale szachował ją dotychczas, spalił na panewce. Wnet jednak zaatakował dalej.
— Opowiem wszystko Stratyńskiemu!
— Stratyńskiemu?
— Tak!
Spodziewał się ujrzeć lęk na twarzy Very — miast lęku, wykwitł uśmiech.
— Bardzo proszę! — odparła spokojnie.
Jeśli poprzednio wielce zadziwił się Waryński, gdy jego próba zastraszenia byłej kochanki rewelacjami w sprawie Laroche‘a spełzła na niczem — obecnie ogarnęło go zdumienie.
— Nie obawiasz się gniewu prezesa?
— Nie!
— Gdy się dowie, że Otocki jest twoim amantem?
— Niech się dowie!
— Rozstanie się natychmiast z tobą... Wszak szalenie zazdrosny...
— Trudno...
— Nie uczynisz świetnej partji... Zmarnujesz przyszłość...
— Skoro nie może być inaczej...
— Jakto?
— Sama zamierzam zerwać ze Stratyńskim!
— Oszalałaś!
Patrzył na Verę szeroko rozwartemi oczami, sądząc, że w rzeczy samej uległa atakowi obłędu. Z takim trudem wypracowany i wykonany plan rozbijała dobrowolnie?
— Oszalałaś! — powtórzył. — I to wszystko przez tego chłystka Otockiego...
— Może...
Z głodu z nim umrzesz... Cóż ci da taki gryzipiórek?
Vera wyprostowała się dumnie i jakoś radośnie rzuciła mężczyźnie.
— Kocham go!
— Ty go kochasz...
W jego tonie zadrgało nietylko przerażenie, iż dzięki miłostce Very i zerwaniu ze Stratyńskim, zasadniczo może się zmienić sytuacja materjalna, ale zadźwięczała również podrażniona ambicja... Jeszcze próbował tłomaczyć.
— Zrozum... Zastanów się... Opamiętaj... Potrafisz obyć się bez zbytku?... Żyć w biedzie?...
Odparła znów żywo, snać powziąwszy mocne postanowienie.
— Już się zastanowiłam... Nie obawiam się nędzy... Z nim nawet w niedostatku będę szczęśliwa...
— Vero!
— To moje niezłomne postanowienie! O ile nie odtrąci mnie Otocki, zostanę jego żoną...
Waryński zrozumiał, iż wszelka dyskusja na ten temat nie doprowadziłaby do rezultatu i że nic nie jest w stanie zachwiać decyzją Very. Znał ją aż nadto dobrze. Ale teraz ogarnął go niepohamowany gniew. Gniew i zazdrość. Wszystko gotowa poświęcić dla jakiegoś tam pisarczyka — a on, jej pierwszy kochanek, nic nie znaczy?
— Vero! Idziesz niebezpieczną drogą! — wycedził.
— Nie rozumiem! — odrzekła, sądząc, iż nadal zechce tłomaczyć, aby nie popełniała „szaleństwa“. Lecz słowa, które padły z ust mężczyzny, nosiły charakter pogróżki.
— Ja się na to nigdy nie zgodzę!
— Ty?
— Tak, ja... Jeślim milczał, patrząc na twoją znajomość ze Stratyńskim, to tylko dlatego, że chciałem, abyś uczyniła świetną karjerę... Stratyński jest stary... Myślałem, że po jego śmierci złączymy się na zawsze... Z Otockim, co innego...
Ale i Verę porwała pasja..
— Ty... ty, którego wyciągnęłam z błota, którego uratowałam od głodowej śmierci.. śmiesz snuć jakieś projekty, co do mojej osoby, śmiesz się nie zgadzać? A cóż ty masz do mówienia? Kto cię upoważnił? Czyż obiecywałam, że wyjdę za ciebie za mąż? Martwi cię, że Otocki biedny i nie wiele zeń będziesz miał pożytku...
— Przestań...
— Pasożyt jesteś... nicpoń...
— Vero, strzeż się!
— Ja się mam strzec? Kogo? Wynoś się za drzwi!
Mężczyzna znów zacisnął pięście.
— Wyjdź! Bo zawołam służącą! — powtórzyła.
Waryński żuł w bezsilnej złości wyrazy. Nie śmiał na Verę podnieść ręki.
— Wyjdziesz?
— Wyjdę — wycharczał. — Ale sobie zapamiętaj...
— Nowa pogróżka?
— Nie będziesz należała do Otockiego!
— Wyjdź...
— Ja cię nie oddam nikomu... Moją pozostaniesz... Albo się rozmyślisz... albo niedługo pożyjesz na świecie...
Twarz Waryńskiego, gdy wymawiał te słowa, w rzeczy samej była straszna. Znać było, że nie na żarty grozi. Ulękłaby go się każda inna kobieta, ale nie Vera.
Podszedłszy do „buldoga“ blisko, spojrzała mu prosto w oczy, rzucając jedno słowo.
— Precz!
Chwila milczenia. W pokoju rozbrzmiewał tylko ciężki oddech mężczyzny.
Wreszcie zdołał się opanować. Rzuciwszy Verze nienawistne spojrzenie, skierował się ku drzwiom.
— Posłyszysz o mnie jeszcze! — burknął w progu — radzę się namyślić...
W odpowiedzi wzruszyła tylko ramionami.
Waryński wyszedł. A kiedy znalazł się na ulicy, przystanął i spojrzał w okna Very.
Opuszczona w kieszeń marynarki ręka, zacisnęła browning.
— Przyda się! — wycedził przez zęby.



ROZDZIAŁ IV.
Apasz i jego kochanka.

Było około południa...
W ostatnim pokoiku mieszkania Jengutowej przy ulicy Czerniakowskiej, znajdowały się dwie osoby...
Stratyńska i Józek.
Wiedli oni jakąś tajemniczą naradę, nie dopuściwszy nawet do niej gospodyni, która krzątała się w kuchence.
Duży czarny plaster, zdobiący policzek draba, przywodził na pamięć początek „miłosnej przygody“. Nie miał on jednak już o to do kochanki żalu. Raczej zaprzątały go inne troski.
Oczy Stratyńskiej błyszczały nienaturalnie.
Znów nie poznałby w niej nikt wytwornej i eleganckiej panienki z zebrania u Very, lub owej Ryty, która tak uprzejmie rozmawiała z Otockim.
Znikł łagodny i uprzejmy wyraz. Znać było, że jest niezwykle podniecona, a głęboka zmarszczka dokoła ust świadczyła o trapiących ją złych, a mściwych myślach. Ubrana była skromnie, nie chcąc widocznie swym zewnętrznym wyglądem w tej dzielnicy zwracać uwagi.
Choć bliski stosunek łączył od paru dni dziewczynę z apaszem, w zachowaniu się ich nie dopatrzyłbyś się cech czułości, a rozmowa, jaką prowadzili, nie poruszała miłosnych tematów.
— Nie wiela z twoich „jenteresów“ pożytku! — pierwszy mruknął apasz.
— Nie moja wina! — odparła.
— Nie twoja?
— Pewnie! Prześladuje nas od pewnego czasu dziwny pech!
— Nima fartu? — skrzywił się złośliwie.
— Oczywiście! Nie udała nam się pierwsza wyprawa w Aleji Róż...
— Były kulki...
— Szczęśliwie zdołaliśmy uciec! Również włamanie do mieszkania Otockiego nie dało wyników.
— Do cholery z takom robotom!
— Nic nie uzyskaliśmy, wciąż narażając się na niebezpieczeństwo...
Zniechęcenie zadźwięczało w głosie dziewczyny. Chwilę namyślała się nad czemś, poczem cicho szepnęła:
— Co dalej?
— Co dalej? — podchwycił. — Kombinuj se tera, bo ja cięgiem nie bede lazł na darmoche... Trza forsy...
— Raz jeszcze zajrzeć do Otockiego?
— Przetrząślim wszystkie kąty... Klawo zamelinował frajer facjende.
— Masz rację! Wyniósł kosztowności i nie trzyma ich w domu... Łajdak!...
— No...
— Próbować powtórnie u Very?
— Niby Aleja Róż?... Idź głupia!.. Cwana z niej baba i dobrze chałupy pilnuje... Znów nas kulkami odgoni...
— A może?...
— Przestań, panna, kręcić głowę.. Ja tam na te „roboty“ nie pójdę...
— Nie pójdziesz!...
Beznadziejnie zabrzmiał wykrzyknik Stratyńskiej.
Pochyliła głowę...
Tyle zachodów, tyle poniżeń na nic.. Przez chwilę zdawało jej się, że osiągnie zwycięstwo i może osiągnęłaby je, gdyby nie „zdrada“ Otockiego. Ukradł kosztowności, dające niezależność, ukradł papiery, któremi mogła zaszachować Verę... O jakże nienawidzi tego podstępnego łotra...
Istotnie! Co obecnie postanowić, co uczynić? Walczyć? Towarzysz odmawia pomocy. Zresztą, rozumuje słusznie. Tamci są uprzedzeni, pilnują się dobrze i walka nie da żadnych pomyślnych wyników.
— Brr...
Dreszcz wstrząsnął ciałem dziewczyny. Nie pomogły największe ofiary, nie pomogło ostateczne pohańbienie... Jest kochanką ohydnego draba, stoczyła się w błoto, niczem ulicznica.. Stoczyła się, bez żadnej korzyści...
Czyż istotnie jest szalona, czy tylko ludzie wmawiają w nią szaleństwo? Och, ona wiedziała, co czyni, ale przegrała grę... Przegrała ostatecznie?... Ma w pełni zatriumfować ta przeklęta Vera, która odebrała jej serce ojca, wypchnęła niemal z domu, wyzuwa z majątku...
Nie! Do triumfu daleko! Jeśli nie może przeprowadzić sprawy tak, jakby sobie życzyła, skompromituje, ośmieszy zarówno ojca, jak i Verę....
Zemści się.. Zemści... Nic już nie pozostało, prócz zemsty.. Ale do niej będzie należało ostatnie słowo...
— Józek! — wyrwał się z piersi żywy okrzyk — wiem, co zrobię...
— Css... — syknął przez zęby z pewną ironją... — Ano gadaj, Ryta, ino bez bujania...
Od paru dni stracił zaufanie do kochanki. O ile początkowo pokładał na znajomości z nią wielkie nadzieje i chętnie szedł na „wyprawy“, o tyle obecnie, gdy te „wyprawy“ zakończyły się nieszczęśliwie, spoglądał na Stratyńską dość sceptycznie. Nie podejrzewał ją wprawdzie o złe chęci, lub usiłowanie wprowadzenia go w błąd. Z papierów, znajdujących się w woreczku dziewczyny, zdążył ukradkiem ustalić, iż jest ona w rzeczy samej tą osobą, za którą się podaje — córką bogatego prezesa. Pojmował również, że wszystkie jej wybryki są wyłącznie skierowane przeciw rodzinie i że chce ona za wszelką cenę rodzinie dokuczyć, zdobywając jakieś dokumenty, na których tamtym porządnie zależeć musi.
Ale rzecz jedną przejrzał rychlej od innych. Dawno w myślach określił Stratyńską, jako „kołowatą“ — czyli pozbawioną rozumu. I z tego powodu jej „planów“ się lękał. Panna z przyzwoitego domu, miast siedzieć spokojnie u siebie i opływać w dostatki, błąka się, niczem dziewka? Panna przyzwoita zostaje jego kochanką i marzy o „robotach“ złodziejskich? Życiowe doświadczenie — to niezawodne doświadczenie dziecka z nad Wisły — mówiło mu, że coś tu jest nie w porządku i że z podobną towarzyszką należy mieć się na baczności.
Lecz puścić ją tak? Nic nie zarobić? Nie otrzymać nawet odszkodowania za „nadgryziony“ policzek?
Nie, równie naiwnie nie zamierzał postąpić! Ale na cóż dalej ryzykować i pchać się w głupie „roboty“ skoro pozostaje droga pewna. Pójdzie do ojca, prezesa Stratyńskiego, wyzna wszystko, wyzna, że córkę uważa za obłąkaną. Wystąpi, jako przyjaciel, pragnący powszechnie poważanemu bogaczowi oszczędzić kompromitacji. Prezes uwierzyć musi, bo Józek ma świadków i grubo opłaci jego milczenie...
Oto dlaczego z ust apasza wypadł ironiczny syk i oto dlaczego jaknajprędzej z domu pragnął wyprawić kochankę, gdyż nudziła go ona tylko i do spełnienia szlachetnych planów jej obecność była mu niepotrzebna. Dziś bowiem jeszcze chciał odwiedzić prezesa.
Ale to, co posłyszał nagle z ust Stratyńskiej, ni to skrzyżowało, ni to dopomagało zamiarom.
— Słuchaj! — zawołała — Wiem, co zrobię! Przedstawię cię ojcu!
— Co... o?... — o mało nie spadł z krzesła.
— Tak... przedstawię...
— Warjatka!
— Niech pęknie ze złości!
Patrzył na nią szeroko rozwartemi ze zdumienia oczami. Ona teraz prawie krzyczała w nagłym przystępie szaleństwa:
— Przedstawię!... Powiem, żeś mój kochanek!... Powiem, że chcę wyjść za ciebie za mąż!... Niech wiedzą wszyscy!... Niech wie cała Warszawa...
— Nie trajluj...
— Wcale nie kłamię! Postanowiłam... Vera będzie skompromitowana!... I ojciec... Córka żyje ze złodziejem!... Ha! ha! ha!... Będą się musieli zgodzić na moje warunki!... Dostanę dużo pieniędzy!... I ty dostaniesz pieniądze...
Józkowi nie trzeba było długo tłomaczyć. W lot pochwycił sytuację. Tylko zachodziła jedna obawa.
— Te, Ryta! — rzekł z namysłem, drapiąc się palcem za uchem. — A jak stary się rozgniewa i po gliniaków pośle?
— Nigdy!
— A jak?
— Bądź spokojny! Nie wezwie policji. Wstydziłby się rozgłaszać sprawę... Postara się ją zatuszować...
Apasz niedowierzająco pokręcił głową. Niezbyt mu trafiały do przekonania argumenty kochanki.
— Hm... — mruknął.
Ona tymczasem już z góry dumna była ze zwycięstwa.
— Tak!... tak... — padały nowe, zawzięte okrzyki. — Ciekawam, jaką minę zrobi Vera?... Odechce jej się może „karjery“, odczepi się od ojca... Czemuż wcześniej nie wpadłam na tę myśl!...
Józek powstał z miejsca i parę razy przeszedł się po izdebce.
— Zara idziem? — zapytał.
Stratyńska zastanowiła się na chwilę.
— Nie, nie zaraz!! — odrzekła. — Muszę wszystko należycie przygotować, żeby bomba jaknajefektowniej pękła... Od paru dni nie rozmawiam z papą... Teraz odszukam go umyślnie.. a później cię zawiadomię, co postanowiłam...
— Zawiadomisz?
— Pewnie! Oczekuj dziś, jutro najdalej, odemnie wieści... Nie stracisz na tej historji...
Wzruszył ramionami. Chciał coś złośliwego burknąć, że ten nowy warjacki plan dziewczyny może się zakończyć równem niepowodzeniem, jak i poprzednie. Powstrzymał się jednak. Zawsze miał dość czasu, aby począć działać na własną rękę.
— Ano, kombinuj se, ino mądrze!.. — zauważył sentencjonalnie.
Ale ją ogarnął taki żar walki i tak ucieszyło tylko co powzięte postanowienie, że nie zwracając na jego słowa żadnej uwagi i ledwie na pożegnanie podawszy mu rękę, pospiesznie wybiegła z izdebki, wołając:
— Nasza będzie wygrana!
Popatrzył na nią zdumionym wzrokiem.
— Cholerna warjatka! — syknął przez zęby.
Widocznie jednak chciał się przekonać dokąd pobiegła Stratyńska. Bo nasadził głęboko na czoło cyklistówkę, nie mniej szybko, niźli ona zbiegł ze schodów i przystanął przed bramą.

Kiedy Stratyńska znalazła się na Placu Trzech Krzyży, idąc rzeźko i nie unikając wzroku przechodniów, co zazwyczaj czyniła w czasie swych tajemniczych wycieczek, nagle jeden z mężczyzn, których mijała, ujrzawszy ją, uchylił z szacunkiem kapelusza, uśmiechając się przyjaźnie.
Fala krwi zabarwiła purpurą policzki dziewczyny. Nie opuściła wzroku, lecz i nie odwzajemniła ukłonu.
Toć kłaniał jej się najgorszy wróg, najzawziętszy prześladowca, sługa oddany Very...
Był to Waryński.
„Buldog“, po pamiętnej rozmowie z „grzesznicą“, wyszedłszy od niej nad ranem, gdy powrócił do domu, próżno usiłował zasnąć.
Sen nie kleił powiek. Długie godziny przewracał się z boku na bok, trawiony gniewem i żądza zemsty. Wreszcie — biła już jedenasta — porwał się na nogi, ubrał i uciekł do Łazienek. Sądził, iż świeże powietrze rychlej uspokoi rozszalałe nerwy. Daremnie! Błąkał się po ogrodzie, aż wreszcie bardziej jeszcze podniecony, niźli poprzednio, powracał do domu, sam nie wiedząc, co postanowić.
Wtem, spojrzał i drgnął...
Niemożebne! Ta, którą poszukiwał, do której dostęp był taki trudny, idzie przed nim, nie ukrywając się bynajmniej, zadowolona, wesoła...
Wiedział, że Stratyńska go niecierpi... Wiedział, że ze wstrętem odepchnęła propozycję ojca, zostania jego żoną... Wiedział, że domyśla się udziału „buldoga“ w historji z walizką... Ale wiedział również, że nienawidzi Very i że ta nienawiść pogodzić ich może.
— Czemu nie zaryzykować?
Jeśli w swych wyprawach łączy się nawet z apaszami, czemuż z nim nie miałaby się połączyć, aby zgnębić wspólnych wrogów?
Powodowany temi myślami uchylił kapelusza. Nie zraziło go bynajmniej, że panna nie odwzajemniła ukłonu. Nie mogło być inaczej, po paru ich ostatnich rozmowach.
Mimo to jednak, ze zwykłym sobie tupetem, zbliżył się do niej, postanowiwszy swój zamiar spełnić do końca.
— Witam, panią! — rzekł, zrównawszy się ze Stratyńską — pragnąłbym parę słów zamienić...
— Proszę odejść! — odparła krótko, skrzywiwszy się pogardliwie i nie zwalniając kroku...
— Kiedy...
— Powiedziałam, proszę odejść!...
— Nie wie, pani, o co mi chodzi...
— Nie jestem ciekawa...
— Sądzę jednak...
Przystanęła na chwilę, a oczy jej zabłysły groźnie.
— Mam pana zwymyślać przy ludziach?... Chce pan głośnej awantury? Powinniście już byli poznać mój charakter.
— Ależ, droga pani! — począł tłomaczyć szybko, obawiając się, iż zanim jej wszystko powtórzy, ona wywoła skandal. — Od czasu gdyśmy się po raz ostatni widzieli, zaszły ogromne zmiany... Wtedy krzyżowały się nasze zamiary, dziś stać się możemy sprzymierzeńcami.
Spojrzała nieufnie, acz z ciekawością.
— Zmiany?... Sprzymierzeńcami?
— Tak!
— Ja z panem! Niemożebne...
— Zapewniam!
— Nowy podstęp?
— Żaden podstęp! Nienawidzę, Verę...
— Pan, nienawidzi... tę... Verę...
— Z całej duszy!... Zaczyna panią to zastanawiać, choć jeszcze niezbyt mi ufa! Proszę więc wysłuchać mnie spokojnie! Wiele ciekawych rzeczy dowie się pani odemnie... Vera postąpiła ze mną podle...
Tyle gniewu zabrzmiało w ostatnich słowach „buldoga“, a wyraz takiej zawziętości zarysował się na jego twarzy, że Stratyńska nadal nie mogła wątpić.
Czyżby, w rzeczy samej, z tej strony nadejść miała nieoczekiwana pomoc?
W każdym razie należy wybadać „buldoga“.
— Hm! — zauważyła. — Widzę i panu dopiekła piękna „grzesznica“... Skoro pan tak nalega, chętnie wysłucham zwierzeń...
— Wstąpmy do cukierni! — zaproponował, na ulicy niezbyt rozmawia się wygodnie.
— Do cukierni? Zgoda...
Skręcili w boczną uliczkę i wybrawszy zaciszną cukierenkę, w głębi sali zajęli miejsca.
Gdy oddalił się kelner, przyniósłszy ciastka i nieodzowne „pół czarnej“, pierwsza zaczęła Stratyńska, mocno zaintrygowana.
— Więc?
Waryński, który nerwowo żuł w ustach papierosa, gwałtownie wyrzucił.
— Vera, to najprzewrotniejsza kobieta...
— Jakto? — zapytała. — Wszak pańska kuzynka...
— Kuzynka?
— Podobno siostra cioteczna...
— Nigdy nią nie była!...
— Przecież...
Pochylił się przez stół i zasyczał.
— Kłamstwo... Wszystko kłamstwo... Vera to moja kochanka...
Wielkie zadowolenie odbiło się na twarzy Stratyńskiej.
— Domyślałam się tego! — żywy okrzyk wypadł z jej ust.
— Domyślała się pani? Pani jest bardzo spostrzegawcza! Uchodziliśmy za skuzynowanych, aby nie wzbudzać zazdrości prezesa... W rzeczy samej łączył nas bliski stosunek — tu Waryński mijał się z prawdą — i mieliśmy wspólnie dalej ułożyć życie...
— Czyli — zauważyła złośliwie — chciała szanowna para nabrać papę, a potem dobrze naładowawszy sobie kieszenie, uciec?
„Buldog” zaczerwienił się mocno.
— No, nie tak zupełnie, jak pani to sobie wyobraża! — mruknął. — Zresztą to niema nic do rzeczy...
Aczkolwiek właśnie ów stosunek Very i jej towarzysza do prezesa, miał „bardzo wiele do rzeczy“ — postanowiła nie nalegać, aby mu nie przeszkodzić w dalszych zwierzeniach.
— Hm... — bąknęła — tedy...
— Liczyłem na przywiązanie Very! — zapalił się na nowo, w swem rozgoryczeniu, nie spostrzegając, że szczere wyznanie o jego zamiarach, co do byłej kochanki, daje Stratyńskiej broń do ręki — Liczyłem, na jej uczucie! Byłem wierny, jak pies! Dla niej dałbym się w kawałki porąbać...
— A nawet chciał się pan ożenić ze mną! — znów mimowolnie wypadło z ust dziewczyny.
— No... tak... Bo... Kiedy... myślałem, że dla naszego szczęścia!... — powtórnie zmięszał się gwałtownie.
Stratyńska roześmiała się na głos.
— Nie poruszajmy drażliwych tematów! — rzekła. — Nie doprowadziłoby do niczego... Zapomnijmy o tem, co było... Obiecuję nadal nie przerywać a stare dzieje puścić w niepamięć.
Waryński odetchnął z ulgą.
— Tak będzie najlepiej!
Skinęła głową.
— Zapewne! Więc cóż takiego uczyniła panu Vera, że wszystkie stare plany runęły w gruzy?
Rzucił z pasją papierosa na popielniczkę.
— Kocha się!
— Kocha się? Nadzwyczajne...
— A mnie znać nie chce!
— Jak nazwisko szczęśliwego wybrańca?
— Otocki! — warknął.
— Otocki? — powtórzyła. — Vera zna Otockiego?
Jeśli dotychczas tylko była bardzo zaintrygowana, co jej „buldog“ opowie, to obecnie posłyszana wieść zdumiała ją niezmiernie. Jakby zasłona spadła z oczu. Poczynała wszystko pojmować.
— Więc Vera zna Otockiego! — powtórzyła z goryczą — Ach, rozumiem...
— Rozumie, pani? — Przytaknął — Rozumie pani wszystko?
— Walizka?
— Z walizką to inna historja... — niechcący wymknęła mu się prawda.
— Historja? — badała, drżąc ze wzruszenia, że wnet posłyszy, w jaki sposób rozbito jej tak świetnie opracowane plany.
— Kiedy pani pozostawiła kufereczek u Otockiego, nie znał on jeszcze Very... Ta, zawarła umyślnie z nim znajomość, wiedząc, że żółta torba znajduje się u niego w mieszkaniu...
— Acha...
— Przyszła doń z wizytą... Co między niemi było, niewiadomo... Sądzę — dodał, w nowym porywie uniesienia — że wówczas została kochanką Otockiego. Ona twierdzi, że uśpiła go narkotyzowanemi papierosami... Dość, że gdy zasnął... udało się Verze podmienić torebki...
— Podmienić?
— Tak! Zamiast „prawdziwej“ włożyła do szafy, drugą taką samą, umyślnie przyniesioną, a która była napełniona staremi gazetami...
— Otocki nie wiedział?
— Nic, a nic...
— Boże! Co za przewrotność! — zawołała — Co za podłość! Teraz jasne jest zachowanie się Otockiego... Był niewinny...
— Myślał, że ma z awanturnicą doczynienia, kiedy pani poczęła mu robić wymówki o zaginioną biżuterję...
Nie odrzekła ani słówka, tylko wsparła główkę na rączce i tak w zamyśleniu pozostała przez długą chwilę.
Nareszcie, zgłębiła tajemnicę! Vera i wciąż Vera! Czyż nigdy nie usunie tej nienawistnej kobiety ze swej drogi? Wszystko przez tą djabelską „grzesznicę“. I poniżenie i hańba. Gdyby nie historja z walizką i z Otockim, nie stałaby się kochanką rzezimieszka... Inaczej ułożyłoby się jej życie. A później...
Próżno tylko narażali się na niebezpieczeństwo, rewidując mieszkanie pisarza... O jak śmiać się z nich później ona musiała...
Coraz większy gniew wzbierał w piersi dziewczyny przeciw Verze.
Zagryzła usta.
Waryński tymczasem opowiadał:
— Otóż tak wygląda prawda!... Vera poznała Otockiego, chcąc wydostać podstępnie walizkę, co się całkowicie udało. Jednak na tem nie zakończyła się znajomość! Rozmiłowała się w gryzipiórku.
Stratyńska powoli podniosła oczy, wymówiwszy cicho:
— Nie obawia się, że o wszystkiem ojciec się dowie?
— Sama chce zerwać z prezesem...
Dziwny cień przebiegł po jej twarzy.
— Chce zerwać!
— Niewątpliwie! Również i mnie prawie wyrzuciła za drzwi...
— A cóż Otocki? Czy wie wszystko o Verze?
— Sądzę, wszystko...
— I o zamianie walizek?
— Zapewne!
— I o jej przeszłości?
— Vera znajduje się obecnie w takim stanie ducha, że mogła mu uczynić szczerą spowiedź...
— Hm... i o panu?...
— Wątpię...
Znów zmarszczka głęboka zarysowała się na czole Stratyńskiej. Posłyszane rewelacje zmieniły całkowicie dotychczasowy stan rzeczy. Najzaciętszy wróg sam usuwał się z placu boju.
— Ojciec nie wie jeszcze o niczem? — raptem zapytała.
— Nie...
— A Otockiego mogą zrazić różne... hm... „fakty“ z jej przeszłości?
Waryński kiwnął głową. Ona tymczasem wodziła paluszkiem po marmurowym blacie stolika.
— Co pan zamierza?
— Zemścić się! — krzyknął tak głośno, że aż ze zdumieniem spojrzał nań, stojący dotychczas ospale w kącie sali kelner. — Zemścić się za wszelką cenę! Odpłacić Verze za podłość! Niedopuścić do małżeństwa z Otockim!
— Hm...
Właściwie ostatnie życzenie „buldoga“, było Stratyńskiej całkowicie obojętne. O Otockiego wcale nie była zazdrosna i nie żywiła dlań głębszego uczucia, chyba pewną wdzięczność, w czasie pierwszego spotkania. Później, posądziwszy go o przywłaszczenie klejnotów — jęła nienawidzić z całego serca. Obecnie, gdy przekonała się o niewinności pisarza, stawał się on mało znaczącym pionkiem, w grze, choć mógł dopomóc do ostatecznego „pognębienia“ Very...
Gdyż...
Z właściwym sobie sprytem, jęła dziewczyna kojarzyć fakty w pewien logiczny porządek.
Vera chce wszystko sama opowiedzieć prezesowi — należy ją uprzedzić, odpowiednio oświetlając wydarzenia. Vera nie lęka się gniewu ojca — należy jego gniew i zazdrość tak podsycić, aby stały się straszne. Verę nie tylko raz na zawsze trzeba usunąć z drogi, lecz i poniżyć, okryć pogardą...
A nuż się rozmyśli i zerwie z Otockim, a Waryński cofnie kompromitujące zeznania? Tu niema chwili do stracenia...
Tak, natychmiast pójdzie z „buldogiem“ do ojca, póki ten nie ostygł i nie uspokoił się... Osmaruje „grzesznicę“. Wtedy urwą się subsydja z kieszeni prezesa i pozostanie bez środków do życia. Później postara się spotkać z Otockim. Gdy ten się dowie o stosunku, łączącym bogdankę z Waryńskim, zapewne również nadal nie zechce stawać w jej obronie.
Trium całkowity! A wtedy ona znów odzyska serce ojca, przekona go, że walkę, którą prowadziła, wiodła jedynie dla jego dobra. Znów zajmie stanowisko, jakie jej słusznie się należy, będzie z powrotem Stratyńską, a nie awanturnicą, szukającą wśród szumowin pomocy, w nierównym pojedynku ze znienawidzoną kobietą.
Od paru dni, bodaj po raz pierwszy uśmiech rozjaśnił zasępioną twarzyczkę dziewczyny, a pełnego radosnych nadziei nastroju nie zasmuciło nawet przykre wspomnienie — Józek...
Rychło postarała się je odgonić... Cóż Józek... cóż ten apasz w jej życiu znaczy?... Zły sen chyba!... Wszystko ułożyć się może... Coprawda, w napadach szaleństwa, za wiele wyznała mu o sobie. Wyznała kim jest, jej adres łatwo odszuka... Ale od czegóż pieniądze... Da parę tysięcy i drab będzie milczał niczem grób... Och, niech tylko pogodzi się z ojcem, a kasa dla niej stanie otworem... Sama odwiedzi Józka, dyskrecję opłaci po królewsku, a chęci szantażu sparaliżuje — pogróżką policji... Ona nie przestraszy się byle czego!...
— Zadowolona pani z wieści posłyszanych odemnie — przerwał Waryński te refleksje, widząc, że na twarzy dziewczyny wykwitł uśmiech — Uśmiecha się pani!... Wierzę!... Usunie to wiele przeszkód z jej drogi!... Ale, sądzę, że przez wdzięczność za „rewelacje“, zechce pani być moim sprzymierzeńcem i dopomoże w zemście...
— Chętnie!...
— Czy pani ma już jaki plan?
— Mniej więcej...
„Buldog“ aż podskoczył na swem krześle.
— Słucham? — oświadczył krótko, zapalając nerwowo nowego papierosa.
Stratyńska pochyliła się ku niemu i jęła szeptać cicho, lecz dobitnie, jakby pragnąc, aby zapamiętał jej „wykład“:
— Jeśli Vera pierwsza zawiadomi ojca o zerwaniu, będzie źle... Ojciec jest szlachetny, odczuje to bardzo, ale zrozumie pobudki które nią kierowały... Natomiast, o ile my uprzedzimy papę, że zdradziła go ohydnie... inna sprawa...
— Acha! — mruknął, poczynając pojmować.
— Rozgniewa się strasznie... a w gniewie bywa nieobliczalny!... Zazdrość starszego mężczyzny!... Wtedy pomiędzy nim a Verą, mowy być nie może o żadnem pogodzeniu.. Bo liczyć musimy się z faktem, że Vera ma kaprysy, nagle znudzi się jej Otocki, lub też on się cofnie... i pogodzi się z papą... O ile tak postąpimy, jak zamierzamy... zerwanie nastąpi bezpowrotnie...
— Świetnie! — zawołał.
— Później gotowam wraz z panem udać się do Otockiego i mu oczy otworzyć... No, zły plan?...
— Pani jest genjalna! — odparł, skinąwszy głową z uznaniem.
Właściwie powinien był rzec — genjalnie przewrotna! Nie odczuwał jednak całej perfidji zamiarów dziewczyny. Nie odczuwał, że kłócąc ostatecznie Verę z prezesem, podrywał jej materjalny byt, a przez to częściowo i swój własny.
Chodziło mu o jedno. Gdy Vera pozostanie całkowicie osamotniona, gdy opuści ją zarówno Stratyński, jak i Otocki, wtedy, nie mając nikogo, będzie musiała do niego powrócić. Tak sądził, w swem zaślepieniu... bo mimo całej nienawiści i chęci zemsty nadal pożądał... tylko Very...
To też projekt Stratyńskiej wydał mu się znakomity.
Lepszy daleko, niźli załatwienie sprawy za pomocą browninga. Bo „buldog“ choć wyglądał bardzo srogo, w gruncie, lękał się krwawego czynu...
— Kiedyż zamierza pani rozmówić się z prezesem? — zapytał, pragnąc, aby to jaknajrychlej nastąpiło.
Spojrzała na wiszący nad kontuarem ścienny zegar.
— Druga... Ojciec jeszcze jest w domu... Pójdziemy natychmiast...
— I ja mam iść?
— Koniecznie!... — odparła, powstając od stolika — Zadziwi się trochę, gdy nas razem zobaczy... ale to nie szkodzi!
Waryński nie protestował. Zapłacił i wyszedł z cukierni wślad za nieobliczalną dziewczyną.



ROZDZIAŁ V.
PREZES STRATYŃSKI.

Prezes Stratyński siedział w swoim gabinecie za wielkiem mahoniowem biurkiem.
Przed nim leżała cała plika papierów, jakieś pisma urzędowe, listy, oczekujące podpisu.
Ale ta pilna korespondencja nie interesowała w tej chwili prezesa. Podparłszy czoło ręką, w zamyśleniu spozierał przed siebie, a palce machinalnie bawiły się ołówkiem.
Ach, wciąż przykrości, same przykrości...
Przedewszystkiem Vera... Co właściwie ma oznaczać jej postępowanie? Te ciągłe zwłoki, niechęć wyznaczenia terminu ślubu... O tem, że go nie kocha — wie dobrze... Ale czyż tylokrotnie nie zapewniała Stratyńskiego, że po doznanych przykrościach i różnych zawodach, miłość nie gra żadnej w jej życiu roli. Czy nie zapewniała, że szuka męża, przyjaciela, opiekuna a nie kochanka? Więc dlaczego zwłóczy, dlaczego nie chce, aby ich stosunek przybrał określone kształty. Istnieje jaka przeszkoda? Kto inny pociąga Verę i pod jego wpływem unika ostatecznej odpowiedzi?
Nieznośna zazdrość targnęła sercem prezesa?
Kto inny? Jął w myślach przebiegać znajomych „narzeczonej“ i nad nikim nie mógł zatrzymać się dłużej. Wszystkie wolne chwile przepędza wraz z nim, żyje w odosobnieniu, nie przyjmuje wizyt mężczyzn. Tylko Waryński? Ale to posądzenie śmieszne. Waryński przecież jest kuzynem Very, pozatem brzydki, nudny, mało pociągający? Prawdziwy „buldog“. Zresztą sama go chciała żenić z jego córką...
Tedy nie kaprys sercowy Very staje na przeszkodzie. Różne zachodzić muszą tu względy.
Może Vera nie chce wchodzić do rodziny, w takich, jak obecnie warunkach. Zraziła ją zaciekła nienawiść przyszłej „pasierbicy“, jej ucieczki z domu, jej walka, prowadzona z całą bezwzględnością, byle tylko nie dopuścić do zamierzonego małżeństwa. Choć wie, że to napół szalona dziewczyna, ulękła się tego nieokiełznanego charakteru, ulękła się jego córki, która nie cofała się nawet przed włamaniem i przed łączeniem się przeciw niej ze światem przestępczym! Bo i to jest znane prezesowi...
Jego córka! Ach, ileż dałby za to, żeby ona stała się inna! Czyż nie uczynił wszystkiego dla dziewczyny, co było w ludzkiej mocy, chcąc jej zabezpieczyć szczęście i dobrobyt! Choćby przez pamięć na matkę, na tę matkę, którą skrzywdził niesłusznie, a którą to krzywdę daremnie usiłował naprawić... Tymczasem... Wysiłki pozostały próżne, aczkolwiek zdawało się przez chwilę... A teraz... Nie pozostaje nic innego, niźli osadzić ją w domu obłąkanych... Boże, jaka hańba, jaki wstyd, po tylu wysiłkach!... Chyba ukorzy się jeszcze... Lecz, jeśli nawet się ukorzy, czy ta skrucha potrwa długo?... O... słuszna spotyka go kara... Złe czyny, popełnione w przeszłości się mszczą, wloką się, niczem kula u nogi...
Coraz niżej opuszczała się głowa prezesa, usta krzywił grymas bolesny i nie rychło ocknąłby się sam z zadumy, gdyby nie szelest kroków, jaki rozległ się w sąsiadującym z gabinetem salonie.
Spojrzał zdziwiony. Któż przybywać mógł w odwiedziny o tej porze?
Kroki były pośpieszne i lekkie — niewieście...
Na progu zarysowała się kobieca sylwetka.
— Ty? — zawołał aż poderwawszy się ze swego miejsca, na tyle zaskoczył go widok przybyłej.
— Ja, ojcze....
Cicho wypadły te słowa z ust Stratyńskiej. Patrzyła na prezesa serdecznie wielkiemi chabrowemi oczętami, a twarzyczkę cechował wyraz niewinności.
— Przyszłaś?
— Powróciłam, papo...
Oparł się o biurko i ciężko westchnął. Znać było, że w jego piersi toczy się ciężka walka. Zmagały się w niej, chęć osypania potokiem wymówek nieznośnej dziewczyny, która go wciąż o tyle przykrości przyprawiała, z zadowoleniem, że jest, że stawia się pokorna i skruszona, że może na koniec zaprzestanie wybryków i wszystko ułoży się jeszcze.
To ostatnie uczucie przeważyło, tem bardziej, iż wzrok córki spoczywał na nim prosząco, błagalnie...
— Więc? — mruknął, nieco rozbrojony.
— Gniewasz się na mnie, papo?
Nie wytrzymał.
— Ty się zapytujesz, czy się gniewam! — zawołał, starając się możliwie pohamować. — Czyż sama sobie nie zdajesz sprawy, że to, co wyrabiasz od pewnego czasu, to wstyd, skandal i hańba...
— Ależ...
— Nie tłomacz się! Zachowujesz się, niczem ostatnia ulicznica! Uciekasz z domu, błąkasz się po najgorszych spelunkach, widziano cię w towarzystwie szumowin, złodziejów... Podobno przyjmowałaś udział we włamaniach.
— Chwileczkę, papo...
— Mogę ci wybaczyć! — mówił, nie zwróciwszy uwagi na jej wykrzyknik. — Ale o ile mi wyznasz wszystko szczerze i przysięgniesz, że to się więcej nie powtórzy... Inaczej...
— Chwileczkę, papo! — powtórzyła stanowczo, patrząc mu prosto w oczy.
— O co ci chodzi? Wykręty? — zapytał gniewnie, uderzony jej tonem.
Ona poczęła teraz mówić śmiało.
— Istotnie, ojcze! Wiem, że popełniłam szereg czynów, których szanująca się panna nie powinna była popełnić... Zapewniam, nic złego... Pozorne nietakty...
— Ładne nietakty! Szaleństwa, przestępstwa...
— Może! Jeśli jednak tak postępowałam, to tylko dla twojego dobra, ojcze.
— Mojego dobra?
— Pragnęłam cię uwolnić od kobiety, która nie jest warta ciebie...
Zdanie dziewczyny zabrzmiało twardo. Twarz prezesa spąsowiała. Zamierzał darować córce wybryki, ale właśnie pod warunkiem, aby nigdy nie powracała do tego tematu.
— Znów zaczynasz? — ostro wykrzyknął.
— Muszę!
— Zdaje się, nasze nieporozumienia poszły... o twoje wtrącanie się do moich spraw osobistych!... O panią Verę!... Raz na zawsze ci zabraniam!... Rozumiesz! Ani słóweczka...
— Kiedy...
— Milcz! Myślałem, że przyszłaś się upokorzyć i obiecać, że intryg zaprzestaniesz... Tymczasem... Więc sobie zapamiętaj! Albo... albo... Albo nie będziesz oczerniała pani Very, zawrzesz z nią choć pozorną zgodę i uznam cię z powrotem za córkę, albo potrafię cię unieszkodliwić... Tak, unieszkodliwić!...
Stratyński, w zburzeniu, uderzył z całej mocy pięścią o blat biurka.
Nie przestraszył ją ani gniew, ani pogróżka prezesa.
— Ojcze! — jęła mówić szybko, obawiając się, aby znów jej nie przerwał. — Zdobądź się na spokój! Wysłuchaj mnie... Źle postępowałam.. ale pragnęłam cię ocalić! Dziś przynoszę dowody...
— Nie chcę słyszeć o niczem!...
— Oszukują cię, zdradzają haniebnie...
— Kłamstwo!...
— Padłeś ofiarą awanturnicy...
— Ostrzegam...
— Vera ma kochanka...
— Precz!...
— Dla czego odkłada termin ślubu? Czy nie zauważyłeś, że staje się dla ciebie ozięblejsza?
Dziewczyna wiedziała, jak wygrać atuty. Gdyby z jej ust padły inne słowa, Stratyński zapewne przerwałby rozmowę i rozkazał córce wyjść z pokoju. Wszak już podniosła się jego ręka, wskazując w kierunku drzwi. Ale to, co posłyszał z jej ust, tak dziwnie zgadzało się z własnemi spostrzeżeniami, tak dziwnie się zgadzało z myślą, dręczącą go nie dawno, że wyciągnięta ręka mimowolnie opuściła się na dół.
Ambicję przezwyciężyła zazdrość starego mężczyzny.
— Kto? — wypadł z piersi, niby wbrew woli, chrapliwy wykrzyknik.
— Otocki! Przeszło od tygodnia łączy Verę bliski stosunek z Otockim!
— Otocki?
Nie mógł uwierzyć. Przecież Vera prawie nie widuje Otockiego. Raz, czy dwa na zebraniach. Nigdy pisarza u niej nie zastał i nigdy o nim nawet nie wspominała.
— Otocki? — powtórzył. — Niemożebne...
Aż drgnęła w duchu z radości. Połknął sprytnie zarzuconą wędkę. Teraz wiedziała już czem ojca przekonać.
— On! — zawołała, odgadując wątpliwości, nurtujące prezesa. — Urządzają się nadzwyczaj sprytnie... Udają, że nie znają się niemal... W rzeczywistości... Odwiedziła go, pragnąc odebrać pozostawioną przezemnie walizkę i wtedy został jej kochankiem.
— Przecież...
— Chcesz powiedzieć, ojcze, że torebki zostały zamienione w cukierni? Nieprawda! Musiała cię w taki sposób okłamać, aby nie wzbudzić twej zazdrości... Od tej pory czuły związek trwa. Gruchają, niczem zakochane gołąbki... Obecnie Vera umyślnie zwodzi, odkłada termin ślubu, wcale nie zamierzając wyjść zamąż, gdyż chcą jaknajwięcej wyciągnąć od ciebie pieniędzy, a później uciec...
— A... a... — wydarł się stłumiony jęk z gardła Stratyńskiego, a ręką schwycił się za serce, rzekłbyś prosto tam otrzymał cios.
Postarał się jednak opanować. A jeśli to są nowe insynuacje? Jeśli dziewczyna znów rzuca na niczem nie oparte podejrzenia, pragnąc zohydzić „narzeczoną“?
— Dowody? — zawołał gwałtownie. — Bo o ile...
Nie straciła rezonu.
— Od początku — odparła. — Zaznaczałam, ojcze, że przyniosłam dowody, aby cię przekonać... Czyż ośmieliłabym się inaczej... Pragnę, ostatecznie, otworzyć ci oczy... Uchronić od kobiety złej i podstępnej...
— Więc...
— O Otockim przekonać się możesz bardzo łatwo, gdy nieco poobserwujesz Verę, szczególniej, co robi nocami... Zbyteczne jednak będzie w tym wypadku śledzenie! Znane mi są i inne jej sprawki...
— Jakie?
— Otocki nie jest jedynym kochankiem Very!
— Co?
— Prócz niego tę samą rolę odgrywa i Waryński!
— Waryński? Łżesz... łżesz...
Twarz prezesa była fioletowa. Jeśli poprzednio, posłyszawszy o Otockim zachwiał się na nogach, teraz ogarnął go gniew, iż zdawało się, że wnet rzuci się na córkę. Oskarżenie padło tak potworne, że nie chciał mu dać wiary.
— Łżesz!... — krzyknął, postępując ku niej o parę kroków.
— Waryński sam to potwierdzi!
— Potwierdzi?
— Przybył wraz ze mną! Oczekuje obok...
— Waryński... przybył... wraz z tobą?....
Ciężko opadła głowa na piersi starego człowieka. Cofnąwszy się, bezsilnie osunął się w fotel. Straszne! Okropne! Nadal nie mógł się łudzić...
— Czy mam go wezwać?
Przez chwilę nie dawał odpowiedzi. Grały w nim resztki dumy. Zawezwać ma tego jegomościa, którym oddawna pogardzał, przeczuwając niewyraźną przeszłość? Posłyszeć z ust „buldoga“ rzeczy wstrętne o Verze, którą czci i kocha nad życie? Dowiedzieć się, że typ ten czynił, co chciał z piękną kobietą, podczas gdy jemu pozwalała najwyżej ucałować końce paluszków? Czuł, iż nie wytrzyma tej tortury i już pragnął zawołać stanowczo — nie! — gdy znów targnęła nim bolesna chęć zgłębienia prawdy aż do dna.
A ona tymczasem, niczem demon przewrotny, przemawiała:
— Daruj ojcze, że sprawić ci musiałem taką przykrość... Ale ranę najlepiej wypalić rozpalonem żelazem... Wierz mi... dla twojego dobra to czynię... We mnie samej drga wszystko z gniewu i wstydu...
— Niech wejdzie! — rzekł krótko.
Przezwyciężył się całkowicie. Powstał z fotela i z powrotem zajął miejsce za biurkiem, przybierając pozornie obojętną i sztywną minę. Ale krew pulsowała w skroniach, a serce uderzało z taką siłą, iż zdawało mu się, że rozsadzi piersi. Przedmioty w gabinecie tańczyły przed jego wzrokiem, a zdala we mgle widział Verę roskoszną i obnażoną, w objęciach mężczyzn...
Zagryzł wargi.
Rychło zabrzmiały kroki i wślad za córką do pokoju wszedł Waryński.
Był czerwony i choć czuł się niezbyt pewnie, świadomość, że znalazł się przed prezesem i że za chwilę spełni swą zemstę, dodawała mu śmiałości.
— Miał mnie pan o czemś powiadomić! — z trudem wymówił Stratyński, nie podając mu ręki, a tylko niedbałym gestem wskazawszy na krzesło. — Mówiła mi córka...
— Tak, panie prezesie! — wybąkał tamten, siadając — sprawa poufna, przykra...
— Słucham! Wiem mniej więcej o co chodzi...
„Buldog“ nabrał odwagi.
— Spotkałem dziś przypadkowo pannę Stratyńską... córkę... i oświadczyłem jej wręcz, że dłużej patrzeć na to nie mogę, co pani Vera wyrabia... Postępuje niegodnie, oszukując pana prezesa.
— Otocki?
— Tak, Otocki! Utrzymuje z nim od dłuższego czasu bliższe stosunki... Sam wczoraj stwierdziłem, że wyszedł od niej nad ranem...
— Po mojej wizycie? — mimowolnie wydarł się okrzyk Stratyńskiemu.
— Zapewne! Kiedym zauważywszy to, zaczął robić wymówki, oświadczyła wprost, że ten gryzipiórek jest jej kochankiem... Przyznaję się, byłem tak oburzony, iż chciałem Verę zastrzelić na miejscu...
— Czemuż to tak pana oburzyło?
Waryński zrozumiał, że zagalopował się za daleko.
— Oburza mnie wszelka podłość! — mruknął.
Lecz prezes zimno nacierał dalej.
— Dlatego postanowił mnie pan uprzedzić?
— Nakazywał mi tak honor i sumienie...
— Hm...
— Widzisz, ojcze! — zawołała Stratyńska, pragnąc coś jeszcze oświadczyć, ale prezes ruchem ręki powstrzymał dalsze wywody.
— Hm — powtórzył, patrząc „buldogowi“ ostro w oczy — A może pan o Verę zazdrosny?
— Nie przeczę!
— Łączył pana z Verą również bliski stosunek?
— Od dłuższego czasu... Byłem jej pierwszym kochankiem...
Prezes drgnął, lecz opanował się natychmiast.
— Pierwszym kochankiem? A obecnie?
— Wszystko przez tego łajdaka Otockiego! — wyrwało się Waryńskiemu w nagłym przystępie nienawiści. — Traktuje mnie gorzej, niż psa...
— Acha...
Stratyński porwał się z za biurka i jął powoli i dobitnie cedzić wyrazy.
— Więc kiedy pan oszukiwał mnie razem z Verą, uważał pan, że wszystko jest w porządku... Kiedy zaś przeniosła ona innego nad pana, przychodzi mnie ostrzegać?...
„Buldog“ zmięszał się. Rozmowa inny poczynała przybierać obrót, niźli to sobie wyobrażał.
— Obowiązek... — bąknął.
— Obowiązek? — zawołał z gniewem Stratyński. — Nie obowiązek, a podłość... Pan się mści podle, jak tchórz, z za płota...
— Panie prezesie! — Waryński zbladł i mimowolnie również powstał z miejsca.
Lecz Stratyński dał folgę oburzeniu.
— Powtarzam, jak tchórz... Twierdził pan przed chwilą, że chciał zastrzelić Verę... Nie wierzę! Nigdy nie ośmieliłby się pan na nią podnieść ręki, nie ośmieliłby się nawet szukać zaczepki z Otockim.... Pan tylko potrafi oczerniać! Kto odgrywał względem mnie niecną rolę, a później przyszedł wszystko opowiedzieć, tylko dla tego, że nadal nie chce znać go kochanka, jest szubrawcem! Pan jest szubrawcem, panie Waryński...
„Buldog“ mienił się na twarzy.
— Prezes mnie obraża...
— Milczeć! Nie będę tu wydawał sądu o postępowaniu Very! Ale z panem zamierzam skończyć! Proszę mi się zgłosić za godzinę do mojego sekretarza! Tam będzie czek na okrągłą sumkę. Panu tylko o pieniądze chodzi. Wyjedzie pan natychmiast z Warszawy. O ile zaś ośmieliłby się pan pozostać, lub napastował mnie, albo Verę, potrafię sobie poradzić... Znam tajemnicę sfałszowanych dokumentów i pańskiego prawdziwego nazwiska...
Waryński chciał coś mówić.
— Ani słowa!... Tam są drzwi...
„Buldog“ pojął, że wszelka chęć usprawiedliwienia się będzie daremna. Rzucił błagalne spojrzenie Stratyńskiej, jakgdyby u niej szukając pomocy, ale ta, przestraszona obrotem, jaki przyjęła rozmowa udała, że nie widzi tej niemej prośby.
To też powoli wyszedł z gabinetu, z opuszczoną głową. Pocieszało go jedno. Miał otrzymać pieniądze. Natomiast rozumiał, że niemożliwa będzie dalsza zemsta. Gdyby nie wyjechał z Warszawy, albo chciał szkodzić dawnej kochance — prezes spełni swą groźbę...
W rzeczy samej, nie rychło Vera i prezes mieli posłyszeć o nim.
Tymczasem panna Stratyńska, pozostawszy sam na sam z ojcem, nie wiedziała, jak się zachować. W każdym razie cios został wymierzony celnie, odniosła zwycięstwo i chyba prezes na zawsze wykreśli „grzesznicę“ ze swego życia.
Teraz ona zajmie jej miejsce.
Ojcze! — szepnęła. — Te ohydne wiadomości sprawiły ci okrutny ból...
Stratyński, który obecnie siedział za biurkiem, ukrywszy twarz w dłoniach i oddychając ciężko, bowiem ponad siły mu była poprzednia rozmowa, podniósł na córkę oczy — obrzucił ją jakimś błędnym, nieprzytomnym wzrokiem.
— Nienawidzę cię! — wyrzekł powoli, a głos jego był zmieniony i głuchy. — Nienawidzę, zła i bez serca dziewczyno.... Wyjdź!... Pragnę pozostać sam...



ROZDZIAŁ VI.
Józek składa wizytę...

Stratyńska przez chwilę stała w niepewności...
Co czynić?
Wyjść, czy też pozostać i usiłować ułagodzić ojca, udając oddaną i czułą córkę?
Rozumie, że dotknęła go bardzo, rozumie że niechęć wznieca ten, który przynosi niemiłe wieści, lecz właśnie należy rozproszyć tę niechęć, należy go przekonać o swojem przywiązaniu...
Prezes znów siedział, ukrywszy twarz w dłoniach i niby zapomniał o obecności dziewczyny.
Zaryzykuje...
— Gniewasz się na mnie, papo? — szepnęła.
Milczenie.
— Czem zasłużyłam na twój gniew...
Zdawało się, że mówi do jakiegoś martwego przedmiotu, zdawało się, że nie dobiegają wcale Stratyńskiego jej słowa lub udawał, iż ich nie słyszy.
Ponieważ jednak nie przerywał, ani nie ponowił rozkazu opuszczenia pokoju, ośmieliło ją to i podszedłszy blisko, jęła leciutko gładzić go po ramieniu.
— Złoty, kochany... — głos dziewczyny stał się pieszczotliwy. — Zapomnij... Wiem, że cierpisz okropnie... Ale czyż nie powinnam była tak postąpić... Wejdź w moje położenie...
Nie odpowiadał nadal nic, ale i nie usunął ręki, spoczywającej na jego ramieniu.
Czuła się z każdą chwilą pewniejsza, teraz jęła już śmiało przemawiać:
— Papo! Wiesz, jak cię kocham... Wiesz, jak boli mnie najlżejsza, wyrządzona ci krzywda... Dbam o twój honor, o nasz honor... Teraz pojmujesz, czemu uciekałam z domu, czemu czyniłam rzeczy niewłaściwe... Ale nic złego... i stale mając twoje dobro na widoku... Niechaj ci się wydaje, że wszystko coś przeżył, było tylko złym snem, snem koszmarnym, który się nigdy nie powtórzy...
Urwała, gdyż Stratyński nagle drgnął i podniósł na córkę oczy.
W starym człowieku nastąpił przełom.
Miast gniewu i oburzenia poczuł raptem przygnębienie wielkie. Jest słaby, biedny, skrzywdzony, niczem małe dziecko. Czemu równie przewrotnie postąpiła Vera? Czemu za jego dobre serce odpłaciła podstępem i kłamstwem? Zasłużył na to? Nie znajdzie się nikt na świecie, ktoby miał dlań odrobinę przywiązania?
Łzy zakręciły się w oczach prezesa... Dłoń córki gładziła go coraz serdeczniej...
— A może ona...
Już miał do niej odezwać się cieplejszem słówkiem, zapomniawszy o bólu, jaki mu niedawno sprawiło wystąpienie dziewczyny. Już rozważał w myślach, że może ocenia ją niesprawiedliwie i w zażartej walce z Verą li tylko o niego, a nie o względy osobiste jej chodzi, gdy wtem...
Na progu gabinetu stanął lokaj.
— Panie prezesie...
Spojrzał z niezadowoleniem na służącego. Również i ona skrzywiła się niechętnie. Niespodziewana przeszkoda psuła wytworzony nastrój, umożliwiający całkowite pogodzenie się z ojcem i odzyskanie nań dawnego wpływu.
— O co chodzi? — wyrzekła, pragnąc się sługi jaknajprędzej pozbyć. — Jesteśmy zajęci...
— Jakiś interesant...
— Prezes nikogo nie przyjmuje!...
— Nalega... Powiada, że sprawa bardzo ważna...
— Nazwisko?
— Nie chciał wymienić! Tylko prosił wyraźnie, abym powtórzył — tu lokaj się zmięszał i zawahał nieco — że to w związku z panienką i że o ile pan prezes go nie przyjmie... to będzie miał wielkie przykrości...
Serce drgnęło w dziewczynie, lecz jeszcze starała się nadrabiać miną.
— O mnie?... Co za głupstwo... Jak wygląda?
— Młody... dość porządnie ubrany.. ale... — tu służący wykonał ruch, mający oznaczać, że wygląd gościa nie wzbudza zaufania.
— Józek... z Czerniakowskiej! — mało nie krzyknęła.
Czyż wszystkie tak znakomicie przeprowadzone plany, miały się rozbić o te idjotyczne odwiedziny? Toć nie dopuści, aby ojciec prawdy się dowiedział. Sama wybiegnie, rozmówi się z andrusem, ułagodzi obietnicą znacznego pieniężnego okupu. Ale, co za czelność! Nie zaczekał. Przyszedł wślad za nią... Poco, naco? Nie wiele za milczenie od prezesa otrzyma, a ją tylko zgubi. O, łajdak...
— Ojcze! — zawołała, stawiając wszystko na jedną kartę. — Jakieś nieporozumienie! Podejrzany typ przybywa w mojej sprawie?... Świetne... ha... ha... — śmiech jej zabrzmiał sztucznie. — Wybiegnę i rozprawię się z nim...
— Zaczekaj...
Pąs oblał policzki dziewczyny. Głos prezesa znów był ostry i twardy. Chwila słabości minęła, a niechęć do córki odezwała się z dawną siłą. Tu ją jakiś obwieś odnalazł? Toć nie jest mu tajne, że uciekłszy z domu, bawiła wśród najgorszych szumowin. Sprawdzi wszystko do końca, aby móc wydać ostateczny sąd o jej postępowaniu. Sprawdzi, co warta jest ta dziewczyna, o której opowiadają, że nie cofała się przed uczestnictwem we włamaniach, a podejrzany typ, jaki się zjawił, nie darmo przybywa do prezesa. Dużo wiedzieć on musi — a niepokój dziewczyny jest widoczny.
— Sprowadź go tu! — rzucił lokajowi zlecenie.
— Ojcze...
— Sprowadź...
— Ojcze!.. Domyślam się o co chodzi! Brudny szantaż!
— Tem lepiej! Ja cię obronię!
— Kiedy...
— Mnie pozostaw tę sprawę! Jeśli jesteś niewinna rychło nauczę rozumu szantażystę.
— Czy nie lepiej, o ile uczynię to sama...
Prezes nie dał żadnej odpowiedzi, tylko skinął słudze ręką.
Lokaj wyszedł.
Dziewczyna szarpała w zdenerwowaniu batystową chusteczkę.
Co robić?
Jedyna nadzieja, — że może wzrokiem lub gestami nieznacznie porozumie się z Józkiem i zmusi go do milczenia. Może ten, trawiony wątpliwościami, przybył jeno, aby sprawdzić, czy jest w rzeczy samej córką bogatego prezesa, a ujrzawszy ją, uspokoi się i nie poczyni żadnych rewelacji.
Więc, odwagi!
Już z powrotem ironiczny uśmieszek jął zarysowywać się dokoła jej ust, gdy posłyszała głos ojca:
— Wyjdź....
— Ja mam wyjść?
— Tak! Chcę w cztery oczy rozmówić się z tym jegomościem.
Poczuła, jak wszystko w niej zamiera.
— Ależ, papo....
— Bądź łaskawa zastosować się do mojego życzenia....
— Ojcze! — wykrzyknęła żywo. — Toć on może kłamać, obrzucać niewiedzieć jakiem błotem... Skoro wyjdę, któż mu zaprzeczy?... Uwierzysz jeszcze kalumniom...
— Potrafię odróżnić kłamstwo od prawdy...
— Bo....
Wahała się, zwlekając z odejściem. Żeby choć na chwilę ujrzeć Józka i dać mu znak. Ale prezes tak groźnie popatrzył na nią, że zrozumiawszy, iż dalszy opór będzie bezowocny, powoli opuściła gabinet.
Niemal, w tejże chwili w ślad za lokajem wszedł apasz.
— Słucham? — rzucił krótko prezes, kiedy lokaj znikł i pozostali sam na sam.
Złodziej przystanął, mnąc w niepewności w ręku cyklistówkę. Był ubrany odświętnie, na „wizytę“, włożył nawet kołnierzyk i krawat, co mu się rzadko zdarzało. Teraz czuł się trochę „speszony“. Onieśmielało go bogate urządzenie mieszkania i gabinetu, onieśmielał ten starszy, siwy pan, o dumnym i nieprzystępnym wyrazie twarzy, siedzący za biurkiem. Gdyby nie to, że cały czas śledził Stratyńską, cała przygoda wydawałaby mu się jakimś fantastycznym snem. Ale widział, jak dziewczyna weszła do pałacyku, a jej spotkanie się z Waryńskim przyśpieszyło tylko decyzję apasza jaknajszybszego rozmówienia się z prezesem.
A nuż znajdzie innego wspólnika, a on nie skorzysta?
Jeśli żywił jeszcze jakieś wątpliwości, czy ta panna z pierwszorzędnej rodziny istotnie była jego kochanką, to leżąca na krześle a pozostawiona przez zapomnienie torebka Stratyńskiej, rozpraszała te wątpliwości. Poznawał dokładnie. Toć ta torebka parę godzin temu spoczywała tam na komodzie, w izdebce przy ulicy Czerniakowskiej.
— Jaśnie panie prezysie! — począł z góry ułożone opowiadanie. — Ja do jaśnie prezysa z takim jenteresem, że klepki we łbie sie krencom...
— Mów pan krótko! — przerwał zawiły wstęp Stratyński.
— Niby o panienke chodzi....
— O moją córkę?... Co się stało?
Andrus „zrobił“ poważny wyraz twarzy.
— Ano... poznalim sie z panienkom nad Wisłom, kiedy se spacerowała... Zagadałem, ona tyż... Powieda, że jest złodziejka, niby z naszej ferajny i dobrom robote nada...
— Dalej... — rzucił, domyślając się już reszty.
— Powiedziała, jako nima mieszkania... Tom jom zamelinował u znajomej, Jengutowej na Czerniakowskiej... Zaprowadziła panienka mnie po prawdzie w Aleje Róż, ale nic z roboty nie wyszło, bo frajerka... to jest... gospodyni... kulkami nas powitała...
— Domyślałem się tego! — mruknął, wspominając opowiadanie Very.
— To później namawia, żeby iść na drugie włamanie... Do jakiegoś gościa... Otocki... ma nazwisko... Znów poszlim, znów był guzik..... bo w mieszkaniu mieli być papiry, cacka... a ich nie było...
Aczkolwiek z niezbyt przyjemnem uczuciem wysłuchiwał prezes ścisłego sprawozdania o „czynach“ swej córki, dotychczasowe rewelacje nie stanowiły dlań nic nowego. Wiedział o nich i bolały go wielce. Toć nawet gdyby przyjął pod uwagę, że postępowała tak, pragnąc zdobyć materjał obciążający Verę, lub odzyskać klejnoty, rzekomo zabrane przez Otockiego, były to w każdym razie wybryki niedopuszczalne, wybryki, które kodeks karny kwalifikował, jako przestępstwa... Nie mógł uznać jej tłomaczenia, że cel uświęca środki i że robiła wszystko, byle otworzyć mu oczy i uwolnić od „przewrotnej grzesznicy“.
Ale pocóż przybywał ten drab? Szczyt bezczelności!
Zażąda odszkodowania za stracony czas przy nieudanych „wyprawach“? Oto w jakie miłe sytuacje pakowały go szaleństwa dziewczyny.
— Więc? — zapytał, pragnąc jaknajprędzej go się pozbyć, a rozumiejąc, że wypadnie okupić milczenie apasza. — To wszystko?
— Nie...
— Nie wszystko? — powtórzył zdziwiony.
— Coby było wszystko — począł andrus, przystępując do najważniejszej części swych rewelacji — to nijak bym nie miał śmiałości, panu prezysowi głowy zawracać. Nie poszli roboty, nie podleciał fart... to i kuniec... Do nikogo nimam pretensji...
— Ale, gadajże pan wyraźniej! — przerwał ze zniecierpliwieniem Stratyński.
— Kiedy... — Józek dobierał wyrazów.
— No...
— Panienka je niby moja żona!... — nagle wyrzucił z siebie...
— Oszalał pan? Żona...
— Ano kochanka...
Jeśli Stratyński, posłyszawszy niemiłe wieści o Verze, z początku nie chciał im dać wiary, to teraz oświadczenie złodzieja wydało mu się tak potworne i nieprawdopodobne, że poderwawszy się ze swego miejsca, spozierał nań szeroko rozwartemi ze zdumienia oczami.
— Moja córka... pańską... kochanką...
Józek nie stracił rezonu...
— Prawdę, niby na spowiedzi, powiadam, jaśnie panie prezysie... Uczciwie... Jak pragnę wolności!... Kochanka... Kiedym po tej „robocie“ w Alei Róż na drugom nie chciał iść, sama prosiła... weź mnie, żebyś wiedział, że tobie jezdem oddana... Będziem żyli... mąż i żona... Zrobim robote, forsy kupe zdobendziem... A jak nic z roboty nie wyńdzie... to ciebie ojcu przedstawię... Narzeczony... Ojciec, chcąc ukryć wstyd, dużo zapłaci... Wszystko, gadała, na złość rodzinie...
Oczy prezesa rozszerzały się coraz bardziej. Choć opowiadanie złodzieja było mocno poplątane i chaotyczne, choć nie powtarzał on niektórych szczegółów, w jego głosie dźwięczały takie akcenty szczerości, że Stratyński nie mógł nadal wątpić.
On tymczasem, zgoła inaczej tłomacząc sobie milczenie Stratyńskiego i zachęcony tem milczeniem prawił dalej:
— Z początku mnie skołowała panienka... poszłem na jej śtuki... Ale później? Se kombinuje... Z takiej rodziny... takie hece... Jak ta podchodziara, potaskówka?... To se powiedam... jenteres nie rychtyk... Musi być pomylona na rozumie... Co mam się pchać, a na bide liźć?... Lepi przyńde do pana, równo wysypie... jego przecie dziecko... a pan prezys sam...
— Dość! — krzyknął Stratyński zmienionym głosem.
Wprost fizyczny ból sprawiały mu wyznania łobuza. Widział w wyobraźni swoją córkę w objęciach ohydnego draba, widział, jak wstrętny, brudny dryblas pieścił ją poufale, czynił, co tylko chciał... Córka? Nie, doprawdy można oszaleć... Toć to dziewczyna ostatecznie zepsuta, gorsza od ulicznicy, która, aby nasycić swą zemstę, nie cofa się przed niczem.
A przeciw komu była skierowana ta zemsta? Przeciw niemu w pierwszym rzędzie. Bo teraz wszystko doskonale pojął. Kiedy nie udało się jej zdobyć dowodów, obciążających Verę, zdecydowała się zostać kochanką apasza, aby ojca skompromitować, ośmieszyć, doprowadzić do skandalu. Potem dopiero, widocznie, zetknęła się z Waryńskim i posłyszała od niego, co tamten mu powtórzył niedawno. Wtedy przybywa i śmie odgrywać komedję uczciwości i przywiązania! O mały włos nie uległ jej czułym słówkom! Byłby uwierzył i wszystko wybaczył, gdyby nie niespodziewane odwiedziny andrusa...
Potworne... Ależ ona naprawdę jest obłąkana... Chyba...
Prezes nie mógł powstrzymać się dłużej. Szybko podszedł do drzwi.
— Wejdź! — zawołał.
Dziewczyna stała w przyległym do gabinetu salonie, cała drżąca. Dobiegły ją niektóre frazesy, prowadzonej tam rozmowy i wiadomem już jej było mniej więcej, co Józek opowiedział ojcu i że w swych wyznaniach nie zataił najbardziej drastycznych szczegółów. Z miny Stratyńskiego łatwo mogła poznać, jakie to uczyniło na nim wrażenie. Po raz pierwszy w życiu straciła całkowicie zwykły tupet, nie wiedząc, ani co mówić, ani co czynić, aby wybrnąć z matni.
— Wejdź! — powtórzył prezes, pochwyciwszy ją za rękę i wciągając niemal siłą do gabinetu.
Nieprzytomna, nie śmiąc oczu podnieść na ojca, znalazła się w pokoju.
— Ten pan twierdził przed chwilą — zawołał z gniewem Stratyński — że byłaś jego kochanką!... Niechaj w oczy ci to powtórzy!... Ładnych rzeczy się dowiaduję!...
— Ja... ja... go... nie znam.
— Nie znasz go?
— N...i...e... Widzę pierwszy raz.
Jednocześnie dawała rozpaczliwe znaki Józkowi, aby ten potwierdził jej słowa i wyparł się z nią znajomości, chcąc jeszcze ratować sytuację. Ale Józek albo nie dojrzał tych znaków, albo udał, że ich nie widzi, uważając, że cofnięcie poprzednich zeznań zepsuje mu jego własne „jenteresy“. Przeciwnie przeczenia dziewczyny podnieciły go bardziej.
— Jakto nie zna! — krzyknął z oburzeniem — A kto latał na melinę... na Czerniakowską?... Nie świć, panna...
— Pomyłka!... Bierze mnie pan za inną osobę...
— Inne osobe... inne osobe! — przedrzeźnił — Jam się prosił na kochanka... czy panna sama... po nocy tamuj mnie szukała?... Kto trajlował, co bendziem mąż i żona?... Co wszystko bez złość ojcu... niby prezysowi... Że jak mnie, panna, do domu sprowadzisz a pokażesz... kupe forsiaków na stół wywalom...
— Kłamstwo!
— Ja łże? A to ci czelna dziewucha! O rany!... Dzisiaj mnie rankiem całowała... a tera się zapira.... Ale czekaj! Moja bendzie prawda!... I Jengutowa cię pozna... i stróż poświadczy...
— Ojcze... brudne wymysły... szantaż...
Prezes wiedział, co chciał wiedzieć: Postanowił przerwać wstrętną scenę. Józek jeszcze chciał mówić. Skinieniem ręki nakazał mu milczenie. Musiał przed łobuzem ratować honor rodziny.
— Moja córka jest niespełna rozumu! — wyrzekł powoli. — Jeśli dopuściłem do waszej rozmowy, to tylko chcąc się przekonać czy nie zaszła pomyłka, co do osoby! Jest obłąkana... Pan wiedział o tem doskonale! Zresztą sam to zaznaczył... Gdyby się pan zjawił do mnie po pierwszej jej wizycie... na Czerniakowskiej... czułbym dlań wdzięczność wielką i wynagrodziłbym hojnie... Lecz pan wolał „robić“ z nią do spółki różne „wyprawy“, a dopiero, kiedy nadzieje na suty łup zawiodły, pojawia się, pragnąc otrzymać zapłatę za milczenie...
— Jaśnie panie prezysie...
— Proszę nie przerywać! Pańskie milczenie jest mi zbyteczne! Moja nieszczęśliwa córka znajdzie się w domu zdrowia, a pan powinien odpowiadać za wykorzystanie stanu nieprzytomności istoty chorej! Zrozumiano! Właściwie moim obowiązkiem byłoby zawiadomić policję... Nie chcę jednak rozgłosu, więc tego nie uczynię. Oto moja zapłata za pańskie wyznanie... Odejdzie pan wolny... Ale proszę się nie spodziewać grosza odemnie...
— Kiedy... bo... Jakto? — jął bełkotać Józek, zdumiony niespodziewanym obrotem rozmowy.
Prezes przemyślał wszystko doskonale. Gdyby raz dał pieniądze apaszowi, naraziłby się na dalsze szantaże. Teraz dał folgę oburzeniu, które nurtowało w nim oddawna.
— Won, łobuzie! — krzyknął. — Wynoś się precz w tej chwili!... Albo zatrzymam... i zatelefonuję do komisarjatu! I żebyś mi się nie ważył powtórnie tu kiedykolwiek zjawić...
Andrus chciał jeszcze coś odrzec zuchwale. Lecz ręka prezesa już spoczywała na dzwonku. Na progu ukazał się barczysty lokaj.
— Wyprowadź natychmiast pana! — padło ostre zlecenie. — A gdyby się opierał...
Józek pojął, że nic tu nie da się zrobić. Wyszedł, obrzuciwszy jeno Stratyńskiego złym i mściwym wzrokiem. Może przeklinał teraz, iż nie usłuchał dziewczyny i ze swemi „rewelacjami“ wybrał się zbyt pochopnie. Nie sądził nigdy, że na podobną odprawę ze strony ojca się natknie.
— Cholernik! — mruknął przez zęby, gdy się znalazł na ulicy.
Wszelka nadzieja wyciągnięcia „forsiaków“ ze sprawy z „kołowatą“ kochanką raz na zawsze została stracona!
Tymczasem Stratyńska, pozostawszy z prezesem sam na sam, jeszcze usiłowała się bronić.
— Przysięgam... szantaż... — poczęła.
— Od dziś przestałem cię uważać za moje dziecko! — przerwał wszelkie próby wyjaśnień — Nie jesteś obłąkana, ale, zła, zepsuta i przewrotna... Jednak zmuszony jestem potraktować cię, jako obłąkaną...
— Ojcze!
— I ty oskarżałaś Verę! Jeśli ona mnie okłamywała, to ma przynajmniej uczucie na swe usprawiedliwienie. Ty śmiesz twierdzić, że działałaś w obronie mojego honoru. Świetne! A czyniłaś, co tylko mogłaś, aby przez podłą zemstę nasz honor wdeptać w błoto... Moja córka kochanką złodzieja! Sądziłaś, że się ulęknę i grubo wam obojgu zapłacę za milczenie... Zawiodły rachuby!... Potrafię sobie z tobą dać radę inaczej...
Dziewczyna pojęła, że daremne będzie, chcieć się wykręcić z tragicznej sytuacji jakiemś bezczelnem kłamstwem. Pojęła, że ojciec nie grozi napróżno i wykreślił ją raz na zawsze ze swego serca. W głosie prezesa dźwięczał gniew i ból, ale jednocześnie i pogarda i jakaś powzięta stanowcza decyzja.
To też milczała, utkwiwszy wzrok w podłogę.
— Chodź za mną! — rzekł Stratyński, wiodąc ją do jednego z dalszych pokojów.
Bez oporu znalazła się w małym pokoiku, w którym prezes przechowywał zazwyczaj niepotrzebne akty i papiery. Stały tam tylko dwie duże szafy, stół i krzesło, a okno było osłonięte żelaznemi kratami.
— Tu pozostaniesz! — oświadczył. — Jesteś dzikie zwierzę i postępujesz jak zwierzę... albo obłąkana... W obydwu wypadkach należy cię unieszkodliwić!... Rychło o swoim losie się dowiesz!... A nie radzę uciekać!... Ucieczka stąd trudna.. i tylko pogorszyłaby twoją sprawę...
Wyszedł, zamykając drzwi. Zgrzytnął klucz w zamku. Posłyszała oddalające się kroki.
Obrzuciła spojrzeniem izdebkę.
Istotnie, dobre ojciec znalazł więzienie. Do pokoiku prowadzą jedne tylko drzwi a okna zamykają sztaby. Co zamierza z nią uczynić? Zapewne, zamknie do jakiego zakładu dla umysłowo chorych, lub gorzej jeszcze...
Brr... Czyżby wszystko było stracone? Samochcąc wpadła w pułapkę...
Dziewczyna zbliżyła się do okna, opierając rozpalone czoło o szybę...
Coś wymyśleć musi!...
Powoli jej paluszki jęły potrząsać kratami... Nie są tak silnie obsadzone... Jedną sztabę od drugiej dzieli znaczna przestrzeń... Może uda się pomiędzy niemi prześlizgnąć...
Odwagi!...
Byle odzyskać wolność...
Bo jeśli śmiało zamierzone plany spełzły na niczem, to pozostają do załatwienia jeszcze pewne porachunki... Z Verą.. no i z tamtą...
Znów w oczach dziewczyny zamigotało szaleństwo... a twarz, pod wpływem ogarniającej ją, niepohamowanej złości — przybrała wyraz straszny....
Wie, jak postąpić!...



ROZDZIAŁ VII.
Otocki błądzi w labiryncie tajemnic.

Otocki obudził się dość późno...
Z trudem zbierał wspomnienia wczorajszego wieczoru. Vera była wyjątkowo zdenerwowana, lękała się czegoś... Czego? Zapewne, przywidzenia...
Lecz najważniejsze. Kocha go i pragnie z nim się połączyć na zawsze. Trapią ją idjotyczne skrupuły. Sądzi, że o ile będzie pozbawiona, otacząjącego „grzesznicę“ dotychczas zbytku, a stanie się żoną skromnego literata, on przestanie ją kochać. Obawia się, że pomiędzy niemi, legnie niczem widmo jej przeszłość... Głupstwa...
Z entuzjazmem prawdziwego nerwowca, Otocki bagatelizował te zastrzeżenia. Nie posiadał się z radości, że jednak ta piękna kobieta, poczuła dlań coś więcej prócz kaprysu, a wszelkie strony ujemne schodziły na plan dalszy. O podstępnem zamienieniu walizek nie pamiętał, a raczej wytłomaczył to po swojemu. Vera była dlań chwilowo ideałem. Nieszczęśliwą istotą, z którą dotychczas los igrał złośliwie i która nie zaznała szczęścia w życiu. Obecnie pragnie się odrodzić — i to odrodzić dla niego. Tu dobrze odgadł Verę i wierzył, że i on całkowicie dla niej poświęcić się potrafi i zapewni biedaczce szczęście...
Wczorajsza rozmowa nie dała właściwie konkretnego rezultatu.. Musi dziś się z nią koniecznie zobaczyć i ostatecznie ją przekonać...
Złota, kochana, jedyna Vera! Ileż skarbów prawdziwej uczciwości i szlachetności kryje ona pod pozorami lekkomyślności i wyuzdania... Jakżeż fałszywie sądzą „grzesznicę“ ludzie, mniemając, że dąży jedynie do zabawy i zbytku, a ceni tylko pieniądze... Czyż nie znudziło ją to wszystko? Czyż nie tęskni ona za rodzinnem ogniskiem i spokojnym bytem, nie pragnie cieszyć się powszechnym szacunkiem?
Och, nie zawiedzie się na nim Vera! Stworzy jej ten byt, o którym tak marzy! Za serce odpłaci sercem!
Nie zwlekając długo, Otocki podbiegł do telefonu. Rozmówi się z kochanką natychmiast.
Ale miast Very posłyszał głos służącej. Wszakże i ta zakomunikowała mu pocieszającą wiadomość. Pani wyszła, lecz prosiła, o ile zadzwoni pan Otocki, aby zechciał ją odwiedzić o piątej po południu. O tej godzinie będzie oczekiwała na niego umyślnie w domu.
Odłożył słuchawkę i odetchnął z ulgą.
Więc będzie oczekiwała, nie ucieka, dziś wszystko się zdecyduje i to tak, jak sobie on ułożył.
Nareszcie!
Uspokojony, jął krzątać się po gabinecie. Absorbowała go tak jednak przyszła rozmowa z kochanką, że nie był w stanie zająć się żadną pracą. Otwierał jakieś książki, przewracał w nich kartki, aby je zamknąć natychmiast i stwierdzić ze zdziwieniem, że pochwycił wcale nie ten tom, jakiego szukał. Usiłował pisać, lecz i te usiłowania spełzły na niczem i ze złością przekreślił parę z mozołem rzuconych na papier wierszy.
Cisnął pióro, powstał z miejsca i pochwyciwszy kapelusz, wybiegł z mieszkanka.
Dochodziła druga. Do piątej daleko.
Aby zabić czas, wstąpił do pierwszej po drodze restauracji, ledwie tknął podane potrawy, później długo wyglądał przez okno na ulicę, paląc papierosa za papierosem i wciąż patrząc na zegarek.
Czas wlókł się, jak na złość, powoli. Ledwie posuwały się wskazówki zegarka. Dopiero trzecia.
Pójdzie w Aleje i usiądzie na ławce. Tam znajdzie się bliżej Very. Może ją spostrzeże, gdy będzie powracała do domu.
Wstał, zapłacił i opuścił restaurację.
Dzień był pogodny, słoneczny. Roje przechodniów zapełniały chodniki, potrącając się nawzajem i spiesząc za swojemi interesami. Sznury samochodów, niby rozhulane potwory, pędziły jeden za drugim, znacząc swą obecność przeraźliwym rykiem sygnałów. Życie wielkiego miasta tętniło w pełni.
Ledwie Otocki uszedł parę kroków, ktoś z tyłu dotknął jego ramienia.
Stał za nim pan Tonio, jak zawsze wytworny, a monokl w lewem oku połyskiwał zwycięsko. W klapie nieposzlakowanego szarego garnituru tkwił goździk, a żółto urękawiczona dłoń, bawiła się laseczką.
— Tysiąc lat cię nie widziałem!... Gdzieś przepadł? — serdecznie witał przyjaciela.
— Tysiąc, jak tysiąc — zaśmiał się Otocki. — Ale, w rzeczy samej nie widzieliśmy się od czasu zebrania u pani Very Gerlicz.
— Co porabiasz?
— Nic! Piszę....
— Hm... smutne zajęcie!... Najprzód człowiek się męczy, żeby napisać, później, aby książkę zareklamować, a wreszcie się męczy, gdy inni głupstwa o jego książce piszą...
— Masz rację!
Pan Tonio, zadowolony z aforyzmu, zmienił temat rozmowy.
— Odwiedzasz panią Verę?
— Rzadko... — skłamał umyślnie, nie chcąc go wtajemniczać w swe przygody.
— Hm... zapewne.... smutna...
— Smutna? — powtórzył zaintrygowany.
— Stratyński ma duże przykrości...
— Jakie...
Z córką coś nie w porządku...
— Więc rozniosło się już po Warszawie o jej wybrykach! — pomyślał, głośno zaś dodał. — Nic nie wiem...
— Bo tuszują sprawę... Ale...
Tu urwał w pół zdania pan Tonio, gdyż przechodząca umalowana niewiasta sypnęła do niego więcej, niźli zabójcze „oko“.
— Tuszują? — nalegał Otocki.
— Pewnie... Choć taka to i córka.
— Co chciałeś wyrazić, mówiąc... taka to i córka...
— Hm...
Umalowana blondyna obejrzała się raz jeszcze. Pan Tonio uważał, że daleko lepiej będzie zawrzeć z nią znajomość, niźli wtajemniczać przyjaciela w sekrety rodu Stratyńskich.
— Daruj, ale cię pożegnam! — zawołał pośpiesznie, ściskając mu rękę. — Sam rozumiesz... Dokończę kiedyindziej... Jutro zatelefonuję do ciebie...
— Słuchaj...
Wytworny pan Tonio nie słuchał. Pobiegł za uwodzicielką i rychło ujrzał Otocki, jak szli już razem, rozmawiając o czemś z ożywieniem.
— Narwaniec! — mruknął przez zęby, zły, że przyjaciel przerwał w najciekawszym momencie opowiadanie.
Istotnie, zapowiadało się interesująco. Więc Tonio wiedział o wszystkiem? A może zakomunikowałby szczegóły, które jemu były nieznane? Warszawa w gruncie jest małem miastem i na dłuższą metę nic nie da się ukryć. Zapewne wcześniej od Otockiego, zauważono zaciekłą walkę, jaką toczyła Stratyńska z Verą. Zauważono dzikie metody, których się w tej walce chwytała. Podstępy, ucieczki, awantury z ojcem. Złośliwe języki odpowiednio komentowały te fakty i prawdopodobnie zastanawiano się, czy ta dziewczyna o niewinnych, chabrowych oczętach jest do cna zepsuta, czy też obłąkana.
Przygoda z nim i z żółtą walizką nie wypłynęła snać jeszcze na światło dzienne, bo nie omieszkałby o tem Tonio nadmienić. Ale brudna fala plotek nie oszczędziła pewnie Stratyńskich, swem błotem obrzucająca i Verę... Brr... O jak to dobrze, że wyrwie on ją z tego środowiska...
Gdy tak rozmyślał, pochyliwszy głowę, nagle tuż zabrzmiał dźwięczny głosik.
— Dzień dobry...
Podniósł oczy i w pierwszej chwili chciał się cofnąć. Przed nim stała panna Ryta. Wprost fizyczne obrzydzenie sprawił mu jej widok. Jeśli poprzednio poczytując ją za szaloną, czuł litość, obecnie budziła w nim tylko wstręt i pogardę.
Z trudem przymusił się, aby ucałować wyciągniętą rączkę, mruknąwszy przy tem coś niezrozumiale.
— Tak ozięble pan mnie wita? Przecież rozstaliśmy się ostatnim razem w jaknajlepszej zgodzie!
— Bo nie wiedziałem tego wszystkiego, co teraz wiem o tobie! — mało nie zawołał głośno.
Ryta tymczasem patrzyła na niego, jak się patrzy na kogoś, na kim bardzo zależy, jak na dobrego przyjaciela. Była ubrana w elegancką jasną sukienkę, a szary zamszowy pantofelek figlarnie uderzał o chodnik. Twarz jej rozjaśniał uśmiech pogodny i wesoły. Gdy się spozierało na nią, czyniła wrażenie dobrej, serdecznej i łagodnej istoty. Niktby nie przypuścił, że kiedykolwiek głębsze namiętności targały sercem dziewczyny i że jest zdolna do uczuć złych i przewrotnych.
— Ależ się maskować potrafi! — zauważył w duchu.
Stratyńska, niezrażona sztywnem, prawie niegrzecznem zachowaniem się Otockiego, zapytywała dalej:
— Co się stało? Nowe plotki?
— Nie... nic...
— Czemuż pan taki skrzywiony?
— Zdaje się pani?
— Zdaje mi się? Hm... Widzę, że pana niezbyt cieszy spotkanie ze mną. Ale trudno... Porywam pana... Musi pan mnie odprowadzić...
— Ja mam panią odprowadzić?
— Koniecznie... Idę na ulicę Szopena... Pogawędzimy po drodze.
— Niemożliwe! Mam pilne sprawy do załatwienia...
— Żadnych wymówek...
— Zapewniam...
— Nic się panu nie stanie, o ile mi parę chwil poświęci!...
Ujęła go pod ramię, pociągając prawie siłą za sobą.
— Literaci — rzekła — są kapryśni, niczem kobiety... Muszę pana rozchmurzyć!
— Kiedy...
Wściekły, szedł obok Ryty, przeklinając w myślach dziewczynę.
Stratyńska wszakże nie na żarty zamierzała rozruszać pisarza. Plotła o tem i o owem, raz po raz wybuchając śmiechem i poufale zaglądając w oczy Otockiemu. A zachowanie się jej było tak miłe i ujmujące, że gdyby nie wiedział, co o pannie sądzić i nie podsłuchał rozmowy Very z prezesem, poczułby się znów rozbrojony. Ale obecnie nie dał dostępu do serca słabości.
— Nie nabierzesz mnie! — zauważył w duchu cynicznie. — Nie otumanisz powtórnie! Mam jej przerwać? Powiedzieć, że dowiedziałem się prawdy? Że nie tajna mi jest historja z żółtą walizką? Że wstrętnie postępowała, szantażując Verę i ojca i że nadal obrzydliwą gra komedję? Poco? Naco? Znów rozpoczną się szlochy, płacze, kłamstwa, wykręty... Niechaj używa i cieszy się, żem się dał obałamucić... Nie dziś, to jutro dowie się, że Vera została moją narzeczoną i przestanie mnie zaszczycać swą przyjaźnią...
To też kroczył obok Ryty w milczeniu, póki nie znaleźli się przed jedną z kamienic przy ulicy Szopena.
— Tu zajść muszę! — wskazała na dom, przystając. — Cóż nie udało mi się zadanie! Był pan kwaśny i pozostał kwaśny...
— Nie zawsze można być w dobrym humorze! — bąknął ogólnikowo.
Nagle zmienił się wyraz twarzy panny. Spadła z niej dotychczasowa sztuczna wesołość i ożywienie. Poważnie zagadnęła:
— Zechce pan odpowiedzieć szczerze?
— Oczywiście...
— Nadal nie ufa mi pan? Sądzi, że wtedy...
Otocki pomyślał, że panienka jest nadto spostrzegawcza i znów chce go wyciągnąć na drażliwą rozmowę. Krótko też uciął:
— Ależ...
Ona tymczasem jakby dobierając słów, powoli wyrzekła z westchnieniem.
— Nie ufa!... Istotnie, jeśli niektóre sprawy raz na zawsze nie zostaną pomiędzy nami wyjaśnione, nigdy nie będziemy dobrymi przyjaciółmi... Czy moja to wina, że nie wolno z panem być szczerą...
O mało nie roześmiał się na głos. Znakomicie! Nie jej wina, że nie może być szczerą! Poczyna tę samą grę, co pierwszego wieczoru! Nie zamierzając jednak wdawać się w dyskusję, znów lakonicznie odparł:
— Należy szanować cudzą tajemnicę!
— Tak! Tajemnicę! — zawołała w odpowiedzi. — Tajemnica, która mnie dręczy i zamyka usta! Boże, toć ja doskonale wyczuwam, że pan mnie nadal podejrzewa, że wówczas ustąpił tylko przez grzeczność, czy litość... Strasznie!... Gdybym mogła natychmiast powiedzieć prawdę... o, jakżeby pan zawstydził się swego postępowania.
— Och, panno Ryto!...
— Zawstydziłby się pan! — powtórzyła gwałtownie, nie zwróciwszy na ironiczny wykrzyknik uwagi. Pomimo, że ostatnio nie powiedziałam prawdy... Kłamałam, bo musiałam kłamać. Musiałam ze względu na... na ojca... zgodzić się, ażeby winy niepopełnione spadły na mój karb...
— Zaręczam! — zaprzeczył nieszczerze — O nic panią nie podejrzewam i nie pojmuję o czem pani mówi!
— Dajmy temu spokój! — łzy zabłysły w oczach dziewczęcia. — Proszę nie udawać! Znakomicie rozumiem pańskie postępowanie... I boli to mnie podwójnie... Pan mną w gruncie pogardza!.. Tak... pogardza... Ale już bliska jest chwila, kiedy spadnie pieczęć milczenia z moich ust... Dziś... najdalej jutro...
— Co, jutro? — zadziwił się.
— Najdalej jutro wszystko wyjaśnię!... Musimy się spotkać... Zawiadomię pana... Do jutra zostanie rozstrzygnięta pewna sprawa ostatecznie i przestanie być tajemnicą. Wtedy pan... Choć właściwie nie mogę mieć żalu do pana... Znamy się krótko, ten przeklęty zbieg okoliczności... Nie dziwię się, że pan mnie nie lubi... To ja tylko jestem taka głupia, że mogę kogoś polubić od pierwszego wejrzenia... Żegnam...
Nie podawszy Otockiemu nawet rączki, odwróciła się szybko i znikła w bramie.
Chwilę stał w osłupieniu.
Cóż znowu ten cały chaos miał znaczyć? Tajemnica? Pieczęć milczenia? Szereg oderwanych, niepowiązanych z sobą zdań? Jego oskarżała o brak zaufania, on ma się zawstydzić, na jej karb spadły winy, popełnione przez inną osobę... Zbieg okoliczności.
No... no....
I te łzy na zawołanie i ten głos, w którym przysiągłbyś dźwięczała prawość i szczerość...
Mimowoli Otocki był pod silnem wrażeniem...
Postarał się otrząsnąć z tego wrażenia. Komedja?
Lecz czyż do tego stopnia można udawać? Można, skoro na tej komedji przyłapuje ją raz po raz.
Ale ta dziewczyna obdarzona jest, zaiste, niezwykłą siłą sugestji. Gdyby nie wiedział, jak się rzeczy mają, znów uwierzyłby jej i mniemał, że to nie ona uwikłała go w historję z walizką, a że jest najniewinniejszą w świecie istotą!
A jak artystycznie daje do zrozumienia, że jej zależy na nim! Czy zależy? Może knuje nadal jaką wyrafinowaną intrygę? Zemsta?
Nagle, myśl jak błyskawica, przebiegła w głowie Otockiego.
Zrozumiał.
Tak! Zależało jej na nim. Chwilowo nie knuła nawet zemsty, lub tę zemstę odkładała na czas dalszy.
Przypomniał sobie rozmowę Very z prezesem. Toć oni zdemaskowali wszystkie „sztuczki“ Ryty. Udowodnił jej chęć szantażu, uczestnictwa w włamaniach. Dziewczyna znajduje się w nad wyraz ciężkiem położeniu. Chcą ją zamknąć w jakimś zakładzie, lub natychmiast wydać za mąż. Za byle kogo, aby tylko się jej pozbyć. Była mowa nawet o Waryńskim. Musiano to dziś zakomunikować Rycie i szuka wyjścia z matni. Oczywiście, niezbyt do smaku jej przypada Waryński. Sądzi więc, że może dzięki czułym słówkom i nowemu wyrafinowanemu kłamstwu — on, Otocki, skusi się na komedję uczucia i zechce zostać jej małżonkiem. A postępuje tak, bo nic nie wie o stosunku z Verą.
Ha... ha... ha... Jasne...
Uśmiechnął się, rad z rozwiązania nowej zagadki.
A gdy cynicznie osądzał dziewczynę, znów żal jakiś ścisnął go niespodziewanie za serce.
— Szkoda, że zepsuta i przewrotna! — pomyślał. — Toć istny szatan w ciele anioła!... Szczęście, że znam jej sprawki, bo zakochałbym się jeszcze w tym demonie perwersji... Tak... Mógłbym się zakochać, gdybym nie znał.. no i nie kochał Very...
— Ach, Vera...
Zerknął na zegarek. Było już dziesięć minut po piątej.
Jak szalony pobiegł w stronę Aleji Róż.



ROZDZIAŁ VIII.
TRAGICZNE POPOŁUDNIE VERY.

Vera, właściwie tego dnia, nie opuszczała swego apartamenciku.
Jeżeli poleciła służącej oznajmić pisarzowi, że dopiero o piątej ją w domu zastanie, to tylko chcąc pozostać sama, aby raz jeszcze wszystko dobrze rozważyć.
Właściwie, klamka zapadła.
Po wczorajszej rozmowie z Waryńskim, prezes prędzej, czy później musiał się dowiedzieć o jej stosunku z kochankiem.
Czyż ma żałować tej chwili szczerości!
Bynajmniej, nie żałuje! Uczucie jej dla Otockiego jest dostatecznie silne. To nie kaprys. Ale czy da mu szczęście, czy nie zawiąże mu życia?
Ha! Niechaj się dzieje, co chce!...
Dziś wystawi go na ostatnią próbę... Jeśli tę przetrwa... zdecyduje się ostatecznie... Później nie będzie mógł czynić najlżejszych wymówek.
Natychmiast potem otwarcie zawiadomi prezesa.
Ale czemu od wczoraj dręczy ją nieokreślone przeczucie nieszczęścia? Czemu znaleźć sobie miejsca nie może i wciąż się spodziewa, że ją coś spotka niemiłego i złego.
Ot, nie należy poddawać się nerwom.
Vera zerknęła na zegarek.
Już czwarta. O piątej przychodzi Otocki.
Odgoni przykre myśli. Doprawdy, niezrozumiałe. Skąd grozić ma niebezpieczeństwo? Waryński? Odszedł wściekły. Jest to cham i brutal, ale tchórz. Niewiele sobie robi z tych pogróżek! On jej przeszkodzi wyjść zamąż za Otockiego? Świetnie!... Nie ośmieliłby się nigdy, ani na nią ręki podnieść, ani zawiadomić prezesa. Najwyżej pobiegnie do pisarza i ją oczerni... Chyba jeszcze nie zdążył? Ona go uprzedzi... A co się tyczy Stratyńskiego...
Odetchnęła z ulgą. Sama wyjaśni wszystko i rozetnie splot intryg, oplątanych dokoła jej osoby.
Vera, uspokoiwszy się nieco, usiadła na kanapie w sypialni i wzięła pierwszą z brzegu książkę, usiłując czytać, aby skrócić chwile oczekiwania, zanim nadejdzie kochanek.
— Dr... dr.. dr... — zabrzmiał dzwonek znajdującego się, obok na stoliku, telefonicznego aparatu.
Któż ją niepokoić może? Jeśli jaki nudziarz, rychło z nim się załatwi.
Pochwyciła słuchawkę.
— Hallo...
— To, ja... pani Vero... — zabrzmiał dobrze znany głos...
Ach, Stratyński! Dobrze nawet się składa, że pierwszy się odezwał.
— Poznaję... poznaję... Prezes...
— Chciałem słów parę z panią zamienić...
— Bardzo proszę... Ale czemu przemawiasz tak oficjalnie?
Zazwyczaj mówili sobie po imieniu, poufale, jedynie przy ludziach zachowując konieczne pozory. Uderzyło Verę, że prezes przemawiał jakimś sztywnym, zmienionym głosem i umyślnie podkreślał wciąż słowo „pani“.
— Oficjalnie? — powtórzył Stratyński. — Widocznie mam po temu powody...
— Powody?
— Tak! Zaszły dziś rano wypadki, które całkowicie zmieniają nasz stosunek... Dowiedziałem się rzeczy, które były dla mnie istnym ciosem.. Nie mam siły ujrzeć cię... ujrzeć pani osobiście... Zbyt wielki jest mój żal i rozgoryczenie... Wolałem zatem załatwić niektóre sprawy przez telefon...
Vera drgnęła. Żal i rozgoryczenie? Zaszły wypadki, zmieniające stosunek całkowicie? Nic innego, tylko ten łotr Waryński, znalazłszy dostęp do prezesa, zdążył mu wszystko powtórzyć.
Tem lepiej! Przyśpieszy to tylko rozwiązanie. Bynajmniej nie myśli się zapierać. Wszak sama zamierzyła poruszyć drażliwy temat, tylko za parę godzin, po ostatecznej rozmowie z Otockim.
— Dobrze nie rozumiem, o co panu chodzi! — odrzekła, przybierając zimny ton. — Służę każdem wyjaśnieniem! Jakież panu przyniesiono plotki?
— To nie plotki...
— Więc?
— Twierdzą, że łączy panią bardzo bliski stosunek z Otockim?
— Nie przeczę! — odparła spokojnie.
— Pani nie zaprzecza?
— Oczywiście. I służę dalszą informacją! Pan Otocki pragnie mnie poślubić... a ja...
— A pani?... — w głosie prezesa, zdawało się, zadźwięczał niepokój.
— O ile się nie rozmyśli... — będę jego żoną!...
— Ach, tak!
— Sama nawet pragnęłam dziś w tej sprawie z panem pomówić!...
Stratyński na chwilę zamilkł, jak człowiek, który przygotowawszy się czynić wymówki, nagle zostaje zaskoczony niespodziewaną wieścią. Wnet jednak ogarnął go z powrotem gniew i oburzenie.
— Przyzna pani — jął wyrzucać z siebie słowa gwałtownie — że niezbyt uczciwe było jej postępowanie! Okłamywać mnie, oszukiwać, bawić się w dwulicową grę...
— Przepraszam! — przerwała niemniej ostro. — Nie oszukiwałam pana! Istotnie, chciałam należeć do niego, dopóki na mej drodze nie stanął Otocki! Mojaż to wina, że go kocham! Od tej pory trapiły mnie wątpliwości... Czy mam prawo zań wyjść zamąż, czy nie złamię mu życia... Wreszcie powzięłam postanowienie... i w związku z tem postanowieniem, usłyszałby pan prawdę z moich ust.. Że nie uczyniłam tego wcześniej? Może brak odwagi, może nerwy kobiece... Tu cała moja wina... Ale odkładałam termin mojego z panem ślubu, nie dając nigdy stanowczej odpowiedzi... Więcej powiem... Nawet, gdybym poprzednio zerwała z Otockim, już wówczas zdecydowałam, że nie zostanę pańską żoną.
— No... no... — mruknął.
— Przez uczciwość! Częściowo są więc tylko słuszne te wymówki! Rozumiem pańskie rozgoryczenie! Sprawiłam mu zawód i ból! Wolę jednak zerwać obecnie, niźli oszukiwać! Ale nie chcę, abyśmy się rozstawali źle! Przyśpieszył pan wyjaśnienie, przez to nasza rozmowa stała się brutalniejsza... Pragnęłam sama panu wszystko wytłumaczyć, oszczędzić cierpienia... Trudno... We mnie będzie pan miał stale oddaną przyjaciółkę, bo pamiętam, ile dobrego pan mi uczynił i ile serca okazał. A gdy pan się spokojnie zastanowi, również przyzna słuszność... Sumy zaś, które swego czasu pożyczyłam...
Stratyński nie spodziewał się, że Vera tak jasno postawi sprawę.
Walczyła w nim wrodzona szlachetność z obrażoną miłością własną i zazdrością starszego człowieka. Nie wytrzymał i zawołał, nie pozwalając jej dokończyć zdania:
— Proszę o tem nie wspominać... To sprawy drugorzędne... Gorsze jest... Wystarczyło mi całkowicie pani wyjaśnienie, choć mogło ono nastąpić znacznie wcześniej, gdyby nie okoliczność, że Otocki podobno nie jeden cieszy się jej względami!
— Cóż to znaczy? — zaiskrzyły się oczy Very a rumieniec oblał policzki.
— Tak twierdzą...
— Kto? Proszę powiedzieć natychmiast!
— Nie mam powodu ukrywać! Waryński! By? dziś u mnie i zaznaczył stanowczo, że posiada znaczne prawa...
— Ten łotr, ten łajdak! — gniew Very wybuchł z siłą. — Rozumiem, kto panu plotek naznosił. Wyrzuciłam go wczoraj za drzwi, kiedy zaczął robić jakieś uwagi, dowiedziawszy się, że zamierzam wyjść zamąż za Otockiego...
— Robił uwagi? Musiała go do tego upoważnić zażyła znajomość... zazdrość... Więc i w tem, co mnie powtarzał, jest pewno dużo prawdy.
— Podłość! — wykrzyknęła. — Podłość! — Pod wpływem rozdrażnienia pan w ten sposób przemawia.
— Pani Vero...
— Kiedy...
Vera pojęła, że rozmowa zbacza na bardzo niebezpieczne tory. Powiedzieć prezesowi, że ongi łączył ją bliższy stosunek z Waryńskim i że ten obecnie wyzyskuje przeszłość? Niemożliwe. Toż sama przedstawiła go, jako swego kuzyna, sama podsuwała myśl małżeństwa „buldoga“ ze Stratyńską. Tłumacząc się z jednego zarzutu, oskarżała się o niezbyt uczciwe w innych wypadkach postępowanie. Choć czuła się całkowicie niewinna, musiała dać ogólnikową odpowiedź.
— Prezesie! — rzekła poważnie — może pan wierzyć, lub nie wierzyć! Waryński nie jest moim kochankiem! Opiekowałam się nim, pragnęłam dopomóc, obecnie żywię dlań wstręt... Istotnie, w ostatnich czasach, niespodziewanie jął mi wyznawać swe uczucia i spotkał się z ostrą odprawą... Dlatego jest wściekły, szczególnie, gdy wie, że chcę się połączyć z Otockim i mści się, jak umie... Nie lękam się tej zemsty, niechaj oczernia dalej... Moje sumienie jest czyste...
Stratyński żałował już, że dał folgę uniesieniu.
— Nie będzie się mścił! — zauważył. — Ja również postąpiłem z nim krótko! Dałem mu pewną sumę, aby opuścił Warszawę, w przeciwnym razie zagroziłem, że zawiadomię policję o niektórych sprawkach... Proszę się nie lękać, pani Vero...
— Jaki pan szlachetny! — zawołała, wzruszona że nawet w podobnej sytuacji usiłował oszczędzić jej przykrości.
— Spełniłem tylko mój obowiązek... Nie mogłem dopuścić, aby publicznie obryzgano błotem kobietę, którą kochałem i... Ale, przyznaję, czuję do pani wielki żal, bo...
Głos prezesa się załamał i nie dokończył zdania.
Vera domyśliła się, co zamierzał powiedzieć. I jej to wszystko teraz było ponad wyraz niemiłe.
— Czy będzie mi pan czynił wymówki, czy też nie będzie ich czynił, nie zmieni to postaci rzeczy! Muszę postąpić, jak postanowiłam... Powtarzam, zostanę żoną Otockiego... Wobec pana zaś, prezesie, poczuwam się do wielkiej winy! — wyrwało się jej serdecznie. — Tak, do wielkiej... I może uda mi się w przyszłości ją zmazać...
— Et...
— Czas leczy rany... Spotkamy się później.
— Nie wiem — przerwał — czy jeszcze kiedykolwiek spotkamy się w życiu... Nie wiem... bo przypuszczam, byłoby mi to zbyt przykre... Czasem człowiek nie panuje nad nerwami... Wolałbym nawet rozmówić się z panią telefonicznie, chcąc uniknąć scen gwałtownych... Ale... Co do jednego ma pani tylko słuszność... Jaki cel czynić obecnie wymówki? Nic to nie pomoże... Powiedzieliśmy sobie wszystko, co mieliśmy powiedzieć... i dalsza rozmowa byłaby tylko niepotrzebnem poruszaniem bolesnych tematów...
— Słusznie! — szepnęła.
— Żegnam więc panią, pani Vero, życząc jej wszelkiej pomyślności... Może jej losy potoczą się teraz inaczej... Żegnam...
— Drogi prezesie... — jęła mówić, chcąc zakończyć swe z nim „ostateczne“ pożegnanie jakiemś serdeczniejszem słówkiem — lecz on już odłożył słuchawkę.
Więc klamka zapadła!
Do podobnej rozmowy ze Stratyńskim dojść musiało prędzej, czy później, lecz inaczej wyobrażała sobie tę rozmowę. Sądziła, że wszystko opowie mu pierwsza, wszystko wyzna szczerze, a znając szlachetność prezesa, doprowadzi go do tego, iż ten zgodzi się sam, że nie ma prawa stawać na drodze do szczęścia, nie ma prawa przeszkadzać jej, gdy poznała prawdziwe uczucie. Wtedy, ich stosunek ułożyłby się inaczej, a nawet zrywając z nim, zachowałaby przyjaciela... Tymczasem... Dzięki podłości i kłamstwu Waryńskiego rozstali się źle, przedziela ich fala plotek i cuchnącego błota... Co za łotr ten Waryński! A jak szlachetnie postąpił prezes!
Tu pomyślała, że nie musi być jednak i nadal całkowicie obojętna Stratyńskiemu, skoro ten, rzecz pierwsza, odpowiednio potraktował szubrawca, starając się go unieszkodliwić, a później dopiero zatelefonował do niej.
Ha, trudno! Co się stało, to się nie odstanie! Ale czy dzisiejsza przykrość nie będzie na przyszłość złą wróżbą? Czy ten nieokreślony niepokój, jaki ją trapi od paru dni nie znajdzie swego uzasadnienia? Nie, należy wierzyć, iż nowa odwraca się karta życia... Postanowiła postępować uczciwie, przerodzić się duchowo całkowicie...
Dziś jeszcze ta rozmowa z Otockim... A nuż on po tej rozmowie się cofnie? Niechaj się cofa, pozostanie sama... Lecz próba, którą zamierzyła, będzie próbą jego miłości...
Czemu nie nadchodzi? Dawno minęła piąta!
W tejże chwili zabrzmiał dzwonek w przedpokoju.
Jakby wyczarowany myślami Very, na progu ukazał się kochanek. Przybiegł zaczerwieniony i zdyszany, spóźniwszy się dzięki spotkaniu z Rytą Stratyńską.
— Jesteś! — zawołała, ujrzawszy go. — Tak późno przybywasz...
— Daruj, Vero! — jął pocałunkami okrywać jej ręce. — Zatrzymał mnie flirt z niewiastą...
— Niewiastą?
— Panną Rytą!
— Rytą? Czego chciała?
— At, nic! Musiałem panienkę odprowadzić na ulicę Szopena a naopowiadała mi tyle, że ledwie mogłem się wydostać... Była czuła, słodka... Znów wspominała o tajemnicy...
— Tajemnicy? Ja ci dziś też tajemnicę wyjaśnię...
— Wyjaśnisz? A czyż pozatem, co wiem, jeszcze się coś ukrywa?
— Bardzo wiele! Naprawdę teraz dopiero pojmiesz wszystko! Lecz zacznijmy od początku. Ja natomiast miałam przed chwilą niemiłą rozmowę...
Otocki dopiero zauważył, że Vera jest podniecona, a na policzkach ma wypieki. Oczy „grzesznicy“ zazwyczaj tak żywe, były obecnie zamglone i przesłaniał je widoczny smutek.
— Niemiła rozmowa? — zagadnął. — Z kim?
— Ze Stratyńskim!
— Z prezesem?
— Tak! Wie wszystko! Powiedziałam mu o naszym stosunku, powiedziałam, że pragnę wyjść za ciebie zamąż!
Otocki aż podskoczył z radości. Teraz dopiero z ust kochanki posłyszał odpowiedź, na dręczące go pytania. Vera zdecydowała się ostatecznie — a nawet zerwała z prezesem.
— Kochana, złota Vero! — szybko jął mówić ucieszony. — Ty to nazywasz niemiłą rozmową, ty to nazywasz przykrością... Rozumiem, że niezbyt się ucieszył stary piernik... Ale przecież dojść do tego musiało prędzej czy później... Obecnie wiem, że mnie kochasz...
— Kocham cię! — oświadczyła prosto — i jeśli zechcesz, zostanę twoją żoną... Lecz przedtem...
— Przedtem...
— Usiądź tu koło mnie i wysłuchasz pewnego wyznania... Jeśli nie zrazi cię to wyznanie...
— Mnie miałoby zrazić, Vero!...
Otocki chciał usiąść obok kochanki na otomanie, lecz ta, jakby unikając zbliżenia, zanim wszystko zostanie wyjaśnione, wskazała mu na krzesło obok.
Gdy tam zajął miejsce, poczęła.
— Masz rację! Rozmowa ze Stratyńskim musiała nastąpić prędzej czy później! Ale nie ja pierwsza ją zaczęłam... Stratyńskiemu przyniesiono stek ohydnych plotek...
— Ohydnych plotek? Któż taki?
— Waryński!
— Ten wstrętny „buldog“!... Nicpoń... Cóż powiedział? O naszym stosunku?
— I o naszym... To byłoby pół biedy... Naszego stosunku nie zamierzałam ukrywać... Ale dalej oświadczył on Stratyńskiemu, że nie jesteś jedynym, który się cieszył mojemi względami...
— Psubrat! Kości połamię! — aż porwał się z krzesła w porywie złości.
— W tej sprawie chciałam się z tobą rozmówić!
— Vero, czy nie szkoda czasu? Zgóry cię zapewniam, że nie wierzę w te kłamstwa! Dam naukę łajdakowi...
— Zaczekaj! Załatwił się już z nim Stratyński, zmuszając do opuszczenia Warszawy! Ale w każdem kłamstwie mieści się cząsteczka prawdy...
— Prawdy?
— Pragnę, abyś wiedział o mnie wszystko... Jeżeli zniesiesz tę próbę?... Waryński był moim kochankiem!
Otocki zbladł. Zacisnął dłonie, a paznokcie wpiły się boleśnie, kurczowo, w ciało.
— Żartujesz?
— Bynajmniej, nie żartuję... Zechciej wysłuchać do końca... Postanowiłam powiedzieć ci wszystko, wystawić na rodzaj próby... aby nie pozostało pomiędzy nami najlżejszych niedomówień i żebyś nie miał do mnie żalu, gdyby ci w przyszłości coś złośliwego powtórzono... O ile potem, co usłyszysz, zapragniesz zostać moim mężem, nie będę się nadal opierała...
Zrozumiał teraz, że o rzeczy poważne chodzi. Drżał z wewnętrznego podniecenia. Czyżby Vera dzięki zbytecznym może wyznaniom, własnemi rękami miała rozbić ich szczęście!
— Słucham! — rzekł, głuchym głosem.
Znać było, że słowa przeciskają się jej z wielkim trudem przez gardło i że sili się na spokój.
— Więc Waryński... Oczywiście nie odnosi się to do czasów obecnych... Ale... Wczoraj wspomniałeś, że jest ci obojętne, co robiłam, zanim poznaliśmy się... Sądzisz zapewne, że zawsze byłam damą o nieco dwuznacznej reputacji, „grzesznicą“ spragnioną „kaprysów“ i flirtów, przez której życie przewinął się szereg więcej lub mniej pociągających mężczyzn, ale mężczyzn albo bardzo bogatych, albo zajmujących w społeczeństwie wybitne stanowiska.. Lecz dowiedz się o tem, że przed ślubem z Gerliczem, występowałam w cyrku na Węgrzech...
— Ty... w cyrku? — wybełkotał.
— Tak... a wraz ze mną Waryński... Byłam młoda, sama, niedoświadczona... reszty domyślisz się łatwo... Waryński maltretował mnie, zmuszał, żebym się sprzedawała... i jemu przynosiła pieniądze...
— Łotr!
— Wreszcie zajął się mną Gerlicz... Wyrwał on mnie z tego błota... i odtąd inaczej potoczyły się moje losy...
— A ty?
— Chcesz powiedzieć — nadal znałaś Waryńskiego, a nawet przedstawiłaś, jako swego kuzyna? Masz słuszność! Tu mój największy błąd, ale winno temu dobre serce! Zjawił się do mnie w Paryżu, wynędzniały, biedny, głodny... Ulitowałam się nad nim zaznaczając, że chętnie mu dopomogę, ale pod warunkiem, aby raz na zawsze zapomniał o przeszłości... Jakże obiecywał! Jakże przemawiał pokornie! Królową miałam być dla niego, na którą nie ośmieli się podnieść oczu, której będzie najwierniejszym sługą... Teraz, widzisz, jak się odpłacił... Pobiegł do prezesa...
— Czemu pobiegł?
— Bo dowiedział się o tobie! Sądził, że wyjdę zamąż za Stratyńskiego i nadal moja kieszeń stanie dlań otworem... Gdy te rachuby zawiodły i wyrzuciłam go za drzwi, powodowany zazdrością i wściekłością, zemścił się po swojemu... Rozumiesz?
Otocki kiwnął głową. Doskonale wszystko obecnie rozumiał.
— Więc? — zagadnęła, ze źle tajonym niepokojem, starając się odgadnąć wrażenie, jakie wywarła jej spowiedź.
Milczał.
Miotały nim sprzeczne uczucia.
Właściwie, to wszystko działo się tak dawno. Właściwie Vera jest niewinna. Ulitowała się nad szubrawcem, który ongi wykorzystawszy jej nieświadomość, obecnie odpłacił się podłością. Wstydzi się tego stosunku i pragnie wykreślić ze swej pamięci. Zresztą, wiadome jest Otockiemu, że Vera nie była święta. Czyż w gruncie rzeczy, nie wszystko jedno, kto był jej pierwszym kochankiem?
Ale...
Ale o „tamtych“ nie wiedział nic. Wiedział tylko że szereg mężczyzn odegrał rolę w życiu „grzesznicy“. Lecz nieznanych, których obrazy nie rysowały się żywo w jego wyobraźni. Tymczasem Waryński... Okropne... Wciąż wydawać mu się będzie, że widzi Verę we wstrętnych objęciach „buldoga“, że widzi, jak ten ją pieści, lub nawet brutalnie podnosi na kochankę rękę... Czy nie wspominała, że ją maltretował... Będzież mógł Otocki pocałować teraz bez obrzydzenia Verę? Będzież mógł zbliżyć serdecznie, by nie wyrosła zjawa „tamtego“?...
Vera śledziła tymczasem uważnie grę twarzy pisarza.
— Więc? — padło jej krótkie zapytanie.
Otocki zadawał sobie gwałt, aby choć słów parę z siebie wydusić — a nie mógł. Pojmował, że powinien równie żywo, jak poprzednio, zawołać, że to wszystko nic go nie obchodzi i przeszłość dawno umarła — lecz wykrzyknik ten nie przedostawał się przez ściśnione gardło.
— Milczenie jest czasami najlepszą odpowiedzią! — smutno wyrzekła.
Nie zaprzeczył.
Vera uśmiechnęła się z goryczą. Przez zbytnią szczerość wykopała pomiędzy niemi przepaść, którą ciężko będzie przebyć. Szczerością zabiła szczęście! Och, jakże inną minę miałby Otocki i jakże inaczej zachowałby się, gdyby oświadczyła, że wszystkie opowiadania „buldoga“ są kłamstwem i stekiem brudnych wymysłów, mających szantaż na celu! Nie należy nigdy mówić prawdy. Nie należy... Kochanek nie wytrzymał próby...
— Widzisz, mój drogi... — wyrwała się jej cicha skarga, a łzy mimowolnie napłynęły do oczu — widzisz, jak łatwo prysło twoje uczucie... Prysło gdyż pragnęłam postąpić uczciwie...
Może pod wpływem tych przesyconych cierpieniem słów, otrząsnąłby się Otocki z poprzedniego wrażenia, może przełamałby się i postarał załagodzić naprężoną sytuację, gdyby nie niespodziewana przeszkoda.
W przedpokoju zabrzmiał dzwonek.
Drgnęli oboje, rzekłbyś wyrwani tym dźwiękiem z koszmarnego snu.
— Któż taki?
Kto przybywał? Prezes, czy Waryński, pragnący raz jeszcze poruszać niemiłe sprawy i znęcać się nad Verą? A może jaki natręt, który wybrał się z odwiedzinami w najbardziej niestosownej chwili?
— Powiedz, że mnie w domu niema! — szeptem rozkazała służącej, gdy ta pobiegła do przedpokoju.
Oboje zamarli w oczekiwaniu.
Rozległ się hałas otwieranych drzwi i szmer głosów. Lecz ten, kto do Very niespodziewanie się zjawił, musiał mieć do niej wyjątkowo pilną sprawę, albo był wielce natarczywy, bo mimo protestów subretki nie ustępował i zrozumieć było można, że pragnie znaleźć się wewnątrz mieszkania.
— Cóż to znaczy? — zawołała ze zniecierpliwieniem, zrywając się ze swego miejsca. — Doprawdy, nieprzyzwoite... w podobny sposób kogoś napastować... Zaczekaj... Sama się rozprawię...
Pośpiesznie wyszła do przedpokoju.
Lecz mimo, że Vera z wielką energją zamierzała pozbyć się intruza, nie poszło jej to snać łatwo, bo nadal trwały przy drzwiach pertraktacje, a w pewnym momencie Otocki posłyszał jej głos:
— Skoro pani tak nalega... Proszę wejść... Ale uprzedzam, jestem zajęta... Mogę jej poświęcić zaledwie parę minut...
Więc kobieta. Może krawcowa, lub modystka.
Rozległy się kroki i Vera wraz ze swym gościem znalazła się w sąsiednim salonie. Stamtąd dobiegały odgłosy przyciszonej rozmowy.
Otocki, oczywiście, nie miał najmniejszego zamiaru, aby nadsłuchiwać, o czem rozmawiano. Zbyt zaprzątnięty był myślami własnemi. Czuł, że wyrządził szaloną przykrość Verze i postanawiał w duchu, serdecznem zachowaniem się, tę przykrość wynagrodzić... Choć z drugiej strony wciąż jeszcze widział przed sobą wstrętną, nalaną twarz buldoga...
Wtem...
Wtem, stająca się coraz głośniejszą rozmowa, zmusiła go do przerwania swych rozmyślań, a zwrócenia na nią uwagi.
Sprzeczka? Kłótnia?
Istotnie, to co słyszał, sprawiało wrażenie coraz gwałtowniejszej sprzeczki. Głos Very brzmiał jeszcze zimno — ale tamta druga niewiasta, która przybyła w odwiedziny, przemawiała z gniewem, namiętnie, a chwilami jej głos zamieniał się w krzyk.
O co chodzi?
Drgnął.
Słów nie mógł dokładnie rozróżnić. Ale przecież poznawał znakomicie głos „tamtej“. W żadnym wypadku się nie mylił.
To była Stratyńska!
Tak, najwyraźniej jakieś gwałtowne wymówki czyniła panna Ryta Verze!
Czyżby stanęła w obronie ojca? Czyżby przyszła zarzucić „grzesznicy“ niewłaściwość postępowania, żądać zerwania z nim, z Otockim.
Dziwne!
Skądże się tu wzięła tak nagle. Przecież, gdy się niedawno rozstawali, była w jak najlepszym humorze i nie zdradzała zamiaru odwiedzenia Very?
Nagle Otocki porwał się na nogi.
Posłyszał stłumiony okrzyk:
— Ratunku!
Nie mogło być najlżejszej wątpliwości. O ratunek wzywała „grzesznica“. Cóż się tam dzieje, skoro ona zazwyczaj taka odważna pragnie pomocy?
Nie wahał się długo.
Jednym skokiem dopadł do drzwi, szarpnął za klamkę i znalazł się wewnątrz pokoju.
Oniemiał.
Po środku salonu, naprzeciw siebie stały dwie kobiety — Vera i Ryta.
Lecz jeśli dawno poznał Stratyńską po głosie i był przygotowany na jej widok — wygląd panny wprawił go w osłupienie.
Nie była to ta Ryta, z którą rozmawiał może niespełna godzinę temu. Zamiast uśmiechu na twarzyczce rysowała się nienawiść, a oczy płonęły szaleństwem. Zdawałoby się nie ta sama osoba i gdyby Otocki nie znał dobrze całej sprawy, sądziłby, że ma tylko do czynienia z uderzającem podobieństwem. Nawet wygląd zewnętrzny był inny. Poprzednia elegancka, jasna sukienka nie zdobiła już Stratyńskiej, lecz kostjum poplamiony, a na ramieniu nawet rozdarty, jakby przeciskała się ona przez jaki wąski otwór, lub w pośpiechu zaczepiła o gwóźdź, lub kraty żelazne.
Spoglądał i oczom nie wierzył. Była to, czy nie była Ryta? Równie szybko zdążyła się przebrać i tu przybyć? Nadzwyczajne! Na cóż jej potrzebna ta maskarada? Czemu z taką furją napadła na Verę? Obłąkana?
Ale bieg z niezwykłą szybkością następujących po sobie wypadków, uniemożliwił mu dalsze refleksje.
Vera, ujrzawszy kochanka, odzyskała dawną stanowczość.
— Wyrzuć ją... wyrzuć... — krzyknęła. — Bezczelna dziewczyna... Śmie grozić...
Teraz dopiero spostrzegł Otocki, że w ręku Stratyńskiej połyskiwał browning. Przestraszył się nie na żarty.
— Ależ, panno Ryto... — począł, chcąc załagodzić sytuację. — Co się tu dzieje?
— Ryto... Ryto... — przedrzeźniła, jakby nie rozumiejąc słów, które wymawia. — Co się dzieje? Przyszłam ukarać tę nędznicę... Wymierzyć sobie sprawiedliwość...
Verę również ogarnęła pasja.
— Proszę wyjść w tej chwili!... Ona mi ubliża?... A gdyby nie ja, dawno siedziałaby w domu obłąkanych... Znowu zawiniło moje dobre serce!... Straszy browningiem!... Przychodzi, aby urządzać awantury... I to teraz?... Czyż nie oświadczyłam jej, że zerwałam z prezesem i nie chcę nadal się mieszać do wszystkich tych brudnych historyj? Proszę nareszcie mnie zostawić w spokoju... Nikomu nie staję na drodze!
Wyrazy te bynajmniej uspokajająco nie podziałały na Stratyńską. Twarz jej przybierała coraz bardziej zawzięty wyraz, a trzymany w ręce browning podnosił się wyżej...
Co robić?
Otocki na tyle znał szaloną dziewczynę, że wiedział, iż nie zawaha się spełnić swą groźbę. Pozostawało jedynie przysunąć się do niej i ruchem raptownym wyrwać rewolwer. Lecz miała się ona dobrze na baczności, śledząc go uważnie z pod oka. Postanowił zużyć ostatni argument. Gdyby ten zawiódł — mógł na chwilę uśpić jej czujność.
— Panno Ryto! — rzekł. — Niechaj pani mnie wysłucha!... O ile wiem, żywi pani nieprzyjaźń do pani Very, gdyż ta, wbrew jej woli, miała zostać małżonką prezesa Stratyńskiego... Dziś niema powodu do nienawiści! Pani Vera usunęła się sama... bo jest moją narzeczoną... Tak, powtarzam, moją narzeczoną!...
Stratyńska roześmiała się głośno.
— Narzeczoną! Ha... ha... ha... Więc gdy rozbiła mi życie, gdy odebrała miłość ojca, mnie niemal wypchnąwszy na bruk, mam wszystko darować, ponieważ została pańską narzeczoną? Nigdy! Przenigdy... Nic mi już nie pozostało!... Zabrnęłam tak daleko, że powrót niemożliwy... Mnie nie uśmiechnie się szczęście... ale i ona tego szczęścia nie zazna!... Tem bardziej...
— Ależ, błagam panią...
Proszący prawie ton Otockiego zkolei wyprowadził z równowagi Verę. Doprawdy, nie było się przed kim poniżać!
— Nie tłumacz się! — zawołała z gniewem. — Nie widzisz, że to dzikie zwierzę... Odbierz jej broń...
Jeśli Otocki przemawiał dotychczas równie łagodnie, ten cel wyłącznie miał na widoku. Zbliżywszy się, w czasie rozmowy nieco do Stratyńskiej, teraz nagle rzucił się naprzód. Lecz już było zbyt późno.
— Masz... za dzikie zwierzę! — rozległ się wykrzyknik.
Jednocześnie zabrzmiał strzał.
Usłyszał cichy jęk Very. Później z brzękiem posypało się na podłogę stłuczone szkło.
— Ach, ty zbrodniarko...
Trzymał Stratyńską mocno za rękę, pragnąc przeszkodzić, aby wystrzeliła powtórnie. Chwilę trwało szarpanie się. Ale mimo tych wysiłków, browning wypalił mu tuż nad uchem, po raz drugi, a huk oszołomił Otockiego.
Dziewczyna wykorzystała ten moment.
Wyrwawszy rękę z więżącej ją dotychczas dłoni pisarza, wybiegła do przedpokoju z głośnym okrzykiem:
— A więc... zemsta spełniona!... Teraz rozprawię się z tamtą...
Nie zatrzymywana przez nikogo, otwarła drzwi i znalazła się na ulicy...
Otocki przypadł do Very, która osunęła się na fotel.
— Zraniła cię?
Lecz Vera, choć blada jeszcze, uśmiechnąwszy się w odpowiedzi, powstała ze swego miejsca.
— Tylko przestrzelona sukienka... — rzekła spokojnie. — I ramię lekko draśnięte... Właściwie ucierpiał obraz... W szkło trafiła kula...
— Boże! Jakie szczęście...
— Zdążyłam usunąć się w porę... Skończyło się na strachu jedynie...
— Ależ to bandytka!... Gdybym...
Lecz „grzesznica“ przerwała szybko, a na jej twarzy odbił się niepokój.
— Zaczekaj... Są sprawy ważniejsze... Tu niema chwili do stracenia!... Pobiegła do ojca!... Jeśli nie przeszkodzą, bezwzględnie rozprawi się z Rytą...
— Z kim? Z Rytą? — powtórzył zdumiony.
— Tak... tak...
— Nic nie rozumiem... Toć ona jest...
— Pędź do mieszkania prezesa! — wypychała go prawie nie dając na zapytanie odpowiedzi. — Tam wszystko zrozumiesz... A ja go uprzedzę telefonicznie...
— Vero, choć słówko...
— Nie... nie... O życie chodzi... Nie czas na wyjaśnienia... Za wszelką cenę musisz dogonić tę warjatkę!



ROZDZIAŁ IX.
Dwie siostry.

Wypchnięty niemal siłą przez Verę z mieszkania, Otocki znalazł się na ulicy.
Jeszcze niewiele rozumiał, ale wciąż dźwięczała mu w uszach prośba kochanki:
— Pędź do Stratyńskich... pędź natychmiast...
Zatrzymał pierwszą przejeżdżającą taksówkę, rzucił szoferowi adres pałacyku prezesa.
Dopiero w samochodzie postarał się skupić myśli.
Więc ta szalona dziewczyna, która o mały włos nie zastrzeliła Very, nie była Rytą? Sądząc, że zemsta częściowo została spełniona, biegnie obecnie, alby prawdziwą Rytę zamordować? Cóż to wszystko znaczy? Zaiste, oszaleć można! Wprowadzano go wciąż w błąd i padł ofiarą uderzającego podobieństwa? Teraz dopiero pojmuje niezwykłe zmiany w zachowaniu się obu „Ryt“, które za jedną osobę przyjmował. Czemu Vera okłamywała go do ostatka, znając prawdę? Czemu nie uprzedziła, że nieznajoma nie ma nic wspólnego z córką prezesa? Toć tej ostatniej swemi podejrzeniami niechcący parokrotnie przykrość wyrządził. Przeciwnie, starała się wciąż utwierdzić go w mylnem mniemaniu, wmawiając, że to o Stratyńską chodzi!
Ale, w takim razie, kimże jest zbrodnicza dziewczyna? Musi łączyć ją bezwzględnie jakaś tajemnicza nić i ze Stratyńskiemi i z Verą. Nawet prezes wyrażał się wówczas o niej — kiedy Otocki podsłuchał rozmowę — jako o swem dziecku! To zmyliło Otockiego najwięcej! Druga córka? Lecz nikt dotychczas jeszcze nie wspomniał, aby istniały dwie panny Stratyńskie? Jedynie nadmienił pan Tonio, że Ryta ma jeszcze brata, kształcącego się zagranicą! Ach, Tonio...
Tu przyszła na myśl Otockiemu niedokończona z nim na ulicy pogawędka... Tonio wyraźnie użył wówczas słów: „Taka to i córka!...“ Tedy Stratyński posiada drugą córkę, lecz jej istnienie ukrywa, a sprawa ta przedostała się do wiadomości publicznej? Nowa tajemnica?...
Aż poczyna się mącić w głowie...
Wyjrzał przez okno samochodu. Do pałacyku prezesa już niedaleko. Ale... Jeśli przypuszczenia Very były niesłuszne, jeśli awanturnica nie pośpieszyła w tę stronę, jakże niemiłe mu będzie spotkanie się ze Stratyńskim! Stratyński musi żywić żal do niego, że odebrał mu „narzeczoną“... Lecz trudno... Skoro przyobiecał Verze i o życie ludzkie chodzi, spełni swój obowiązek do ostatka...
Teraz śledził uważnie, czy nie dojrzy wyprzedzającego go samochodu. O ile dziewczyna pobiegła na piechotę, przed nią przybędzie! O ile wskoczyła w taksówkę — w chwil parę po niej się zjawi. Chyba się nie spóźni? Zdoła zapobiec zbrodni?... Zresztą Vera miała zatelefonować...
Choć żaden wóz przed nim nie podążał, wzdrygnął się cały...
Znów przed oczami wyobraźni zarysował się obraz. Twarz dziewczyny wykrzywiona złością i nienawiścią i dłoń jej uzbrojona w browning, poszukująca nowej ofiary...
Ach, byle temu przeszkodzić! Byle nie ujrzeć w kałuży krwi prawdziwej panny Ryty, biednej Ryty, o słodkich, chabrowych oczętach.
Za co ta zbrodniarka ją tak nienawidzi? Czemu pragnie wywrzeć na niej swą zemstę? Czemu uważa ją za swego najgorszego wroga wraz z Verą? O, nie zawaha się ona...
— Prędzej... prędzej...
Jeszcze uliczka, którą samochód przemknął błyskawicznie, później zakręt jeden i drugi... Już pałacyk Stratyńskich...
Zdążył na czas, aby ostrzec?
Może! Lecz nie! Widzi, jak od piętrowego domku oddala się taksówka, widocznie niedawno tam przywiózłszy kogoś.
Jednym susem wyskoczył z auta.
— Czy pan odwoził tu jakąś panią? — zagadnął kierowcę oddalającego się samochodu.
— Tak!... — uśmiechnął się w ten odpowiedzi. — Młoda, przystojna... Ale dziwaczka... Wbiegła do pałacu tak raptownie, że prawie przewróciła lokaja...
Więcej Otocki o nic nie zapytywał. Wpadł na schody i nacisnął mocno guzik od dzwonka. W tejże chwili jednak spostrzegł, że drzwi są niezamknięte. Pchnął je — i znalazł się wewnątrz dużego holl‘u.
— Nikogo...
Rozejrzał się dokoła. Zdala dobiegały podniecone głosy.
Więc tam?
Bez namysłu pobiegł szerokiemi, zasłanemi puszystym dywanem schodami na górę, na pierwsze piętro.
Wykrzykniki stawały się coraz wyraźniejsze.
Duży salon, za nim gabinet...
A później...
W rogu gabinetu stała wtulona panna Ryta — „prawdziwa“. Rozpoznawał nawet sukienkę, tę samą, w jaką była ubrana na spacerze. Zasłaniał ją blady, z rozszerzonemi z przestrachu oczami, Stratyński, rozkrzyżowawszy ręce. Pośrodku zaś pokoju, dwóch służących szarpało się z awanturnicą — „fałszywą Rytą“ starając się daremnie odebrać jej browning.
Padały podniecone wołania.
— Zastrzelę... zabiję...
— Trzymaj od tyłu... Ja za rękę...
— Och... Wyrwała się...
— Nie... Mam... mam...
— Puścić...
Wyrwany siłą rewolwer potoczył się po podłodze. Podskoczył doń Stratyński i pochwycił raptownie. Sytuacja została uratowana — niebezpieczeństwo minęło. Otocki odetchnął głęboko. Czuł, jak wielkie krople potu spływają mu z czoła.
— Nareszcie...
Tymczasem awanturnica została obezwładniona całkowicie. Gdy patrzył teraz na nią i porównywał z Rytą, sam sobie się dziwił, że tak łatwo uległ złudzeniu. Ten sam kolor włosów, oczu, rysy, ba, nawet wzrost i głosy podobne. Ale wyraz twarzy... wyraz równie odmienny, jakgdyby się przed sobą miało anioła i demona. Rytę cechuje łagodność i dobroć — tamta jest uosobieniem złości, czy perwersji! Jakże mógł się mylić? Uległ doprawdy sugestji, łącząc te dwie istoty w jedną osobę i tylko dzięki swej „teorji“, że rzekoma Ryta pod wpływem szaleństwa zmieniała się zupełnie, nie zdążył się rychlej zorjentować...
Lecz dziewczyna ta w rzeczy samej jest szalona! Bo oto, gdy te myśli, niczem błyskawice, mignęły w głowie Otockiego, awanturnica jęła wykrzykiwać słowa zupełnie dlań niezrozumiałe, a oczy jej, w których widniał obłęd, spoczęły na nim dziko.
— Józek... mój Józek... przyszedł! — zawołała, nie poznając pisarza, kompletnie nieprzytomna — przyszedł, żeby uwolnić od łajdaków... Bij ich... Będziesz moim mężem... Zastrzeliłam Verę... Zastrzelę Rytę... Wszystko zdobędziemy... No... pomagaj Józek...
— Okropne!... — szepnął, widząc, że postradała zmysły.
Istotnie, stan jej nie mógł budzić żadnych wątpliwości. Nerwowe podniecenie, doprowadzone do ostatecznych granic, w którem żyła oddawna, przeszło w obłęd całkowity, w atak furji...
— Precz! — dziko rozbrzmiewał głos dziewczyny, podczas gdy czyniła rozpaczliwe wysiłki wydobycia się z rąk trzymających ją służących. — Jam tu pani!... Ja rządzę!... Macie się słuchać!... Oni nie żyją... Matka... Zemsta!... Kochanek... Mój kochanek... Oprawcy... Psy... Precz...
Prezes, na którego twarzy zarysował się ból wielki, dał znak służącym.
— Wyprowadzić do sąsiedniego pokoju! — rozkazał. — Trzeba ją będzie związać! Natychmiast zawiadomię lekarza...
Wyszedł pierwszy, a wślad za nim podążyli służący, wynosząc siłą wciąż szarpiącą się dziewczynę.
Otocki pozostał sam na sam z panną Rytą. Prezes w zamieszaniu nie zwrócił nań uwagi.
Ponieważ scena, jakiej był świadkiem, uczyniła na pisarzu niezwykle przykre wrażenie, a obecność jego stawała się zbyteczna, zamierzał, skłoniwszy się przed Rytą, opuścić natychmiast pałacyk Stratyńskich.
Lecz panna, która jeszcze nie zdążyła ochłonąć z przestrachu, wyszeptała:
— Proszę zaczekać chwilę...
— Nie chciałbym być intruzem...
— Przeciwnie!.... Tyle rzeczy mam panu do powiedzenia! Zresztą... Wprost boję się pozostać sama... A ojciec...
Dreszcze wstrząsnęły jej ciałem. Otocki pojął, że lęka się samotności, po niedawnych przejściach, gdyż prezes zajęty jest gdzieindziej, a wciąż dobiegające okrzyki szalonej nadal napełniają ją obawą. Choć niezbyt radowało go spotkanie ze Stratyńskim, który lada chwila mógł powrócić, nie mógł postąpić inaczej, niźli zastosować się do prośby panny.
— Chętnie dotrzymam pani towarzystwa! — odrzekł niezbyt szczerze.
Pocieszała tylko pisarza myśl, że zapewne natychmiast posłyszy rozwiązanie tylu dręczących zagadek. Ona, jakgdyby odgadując, co się w nim działo, oświadczyła:
— Oto tajemnica, o której wspominałam panu przed paru godzinami... Sądziłam, że ją w innych okolicznościach wyjaśnię... Lecz moja siostra...
Więc jej siostra!
Otocki niecierpliwie oczekiwał na dalszy ciąg zwierzeń, gdy wtem przerwał je telefoniczny dzwonek. Ryta nerwowo pochwyciła słuchawkę.
— Hallo? Ach, to pani, pani Vero...
Telefonowała „grzesznica“, wielce zaniepokojona. Pragnęła się dowiedzieć, czy dziewczyna istotnie pobiegła do Stratyńskich i czy cała historja zakończyła się szczęśliwie.
Ryta opowiedziała jej krótko przebieg wypadków.
— Obezwładniono biedaczkę — kończyła swą niewesołą opowieść — i rychło znajdzie się w domu zdrowia... Dawno powinna była się tam znaleźć, gdyby nie obawa skandalu i nie na nasze dobre serce... Toć i pani była temu przeciwna... Ale... ale... pani Vero! Nie wiem, jak mam dziękować... Pani poprzednie ostrzeżenie uratowało wszystko!... I to w takiej chwili... Wszak do pani strzelała! Lecz tu... nie udało się jej zrobić użytku z broni!... Służba była przygotowana i choć na dole przewróciła lokaja, poradzono sobie z nią szybko... Okropne!... Straszne!... Trzęsę się cała!... Raz jeszcze dziękuję!... Pani właściwie zawdzięczam życie!... Ojciec, skoro się uspokoi, również osobiście podziękuje!... Czy jest pan Otocki? Jest... Mam go prosić do telefonu?
Zkolei Otocki pochwycił za słuchawkę. Lecz zanim zdążył się odezwać, aby upewnić Verę, że niezadługo do niej powróci, już przerwano połączenie.
Nie będzie się łączył powtórnie — napewno domyśli się sama.
Tymczasem Ryta raz jeszcze powtórzyła.
— Pani Verze zawdzięczam życie! A i pan taki dobry, że tu pośpieszył na pomoc... Dobry... bardzo dobry... Nigdy o tem nie zapomnę!...
W odpowiedzi mruknął coś niezrozumiale. Niewiele było jego zasługi, że zmuszony prawie przez kochankę, znalazł się w pałacyku Stratyńskich.
— Winnam panu teraz wyjaśnienie! — rzekła, nawiązując do przerwanej rozmowy. — I rada jestem, że to wyjaśnienie natychmiast nastąpi... Aczkolwiek, po scenie, jaką pan widział, przestał pan napewno przypuszczać, że jestem tą samą osobą, która u niego noc spędziła, pragnę wszystko wytłumaczyć ostatecznie.
Zamienił się cały w słuch.
— Domyśla się pan więc, że ta biedaczka jest moją siostrą.
— Siostra? — przerwał, nie mogąc się powstrzymać od wykrzyknika. — Pocóż ukrywano tak starannie jej istnienie?
— Wnet pan zrozumie! Siostrą, ale przyrodnią!... Właściwie nieślubnem dzieckiem mojego ojca...
— Ach....
— Oczywiście, muszę obecnie poruszyć sprawy bardzo drażliwe i bardzo poufne... Wzdragałam się to uczynić dotychczas, tembardziej, że byłam związana danem ojcu słowem....
W milczeniu skinął głową. Ona, jakby z zażenowaniem, jęła opowiadać.
— Ojciec, przed ślubem z moją matką, utrzymywał bliski stosunek z pewną artystką... Występowała ona na scenkach różnych kabaretów, pod pseudonimem Mary Orano...
— Ta słynna awanturnica! — znów zawołał, uderzając się w czoło, bo na myśl mu przyszło wspomnienie. — Przezwana „szaloną Mary“? Czytałem w pismach, że miała ona mniej więcej przed rokiem pozbawić się życia, w przystępstwie szaleństwa...
— Tak! Ta sama! Moja przyrodnia siostra jest jej córką. Również ma na imię Mary, niestety skłonność do obłędu, odziedziczyła po matce... Tylko, że poznaliśmy się na tem za późno...
Pochłaniał jej słowa, coraz bardziej zaintrygowany.
— Kiedy Mary przyszła na świat, pani Orano koniecznie pragnęła, aby mój ojciec ją poślubił. Możliwe, że byłby tak postąpił, chcąc dać dziecku nazwisko, gdyby go nie zraziły wybryki artystki i jej dziwaczne postępowanie...
Panna Ryta, opowiadała dalej. Znać jednak było, że wielką przykrość sprawiają jej te zwierzenia, tyczące się życia prezesa.
— Skończyło się więc na tem, że ojciec wyznaczył pani Orano znaczną rentę, a ta, otrzymawszy większą sumę pieniężną, opuściła kraj, wraz z córeczką i długo nie odzywała się do ojca. Dochodziły tylko wieści o różnych jej wybrykach i przygodach, co martwiło go szczerze, ze względu na wychowanie mojej biednej siostry...
Znów przez głowę Otockiego przebiegło mętne wspomnienie o niewyraźnych procesach, w jakie była uwikłana awanturnicza artystka i przestawał się dziwić, że rzekoma Ryta mogła się posuwać do podobnych ekscesów, wychowana przez niegodną matkę.
— Długo nie odzywała się do ojca — powtórzyła Stratyńska — dając dopiero o sobie znak życia przed paru laty... Nie sama a przez córkę... Mnie powtórzył ojciec tę całą historję niedawno i wtedy dopiero dowiedziałam się o istnieniu Mary, a wnet panu stanie się jasne, dla czego tak postąpił. Lecz nie odbiegajmy od tematu... Zaczęła więc Mary pisywać listy do ojca, nibyto pokryjomu, prawdopodobnie jednak w porozumieniu z matką... Pisała, że zna tajemnicę swego pochodzenia, że warunki, w jakich żyje czuje się strasznie nieszczęśliwa, że jest już panną dorosłą a nie ma kto się nią zaopiekować... jednem słowem, dawała do zrozumienia, że jeśli nadal pozostanie pod wpływem nienormalnej i zepsutej matki, prędzej czy później musi się zmarnować.
— Co za spryt! — zauważył.
— List ten wywarł na ojcu głębokie, oczywiście, wrażenie... Był on wówczas wdowcem, nasza matka umarła przed wielu laty, my... to jest mój brat i ja, wychowywaliśmy się w Szwajcarji... Wyrzucał on sobie wciąż, że z panią Orano postąpił może niewłaściwie, że powinien był większą opieką otoczyć swoje dziecko... Przerażeniem przejęła go myśl, że stoczy się ono w błoto... Pośpieszył na list odpowiedzieć, wyznaczając Mary spotkanie...
— Spotkanie...
— Pani Orano bawiła wówczas wraz z Mary w Warszawie. Mary miała jakoby gdzieś ukończyć jakąś pensję, uczęszczać na jakieś kursa... Wszystko nie prawda. W rzeczy samej nie otrzymała żadnego wykształcenia a matka jej, nie wpoiwszy w nią żadnych zasad moralnych, ledwie nauczyła czytać i pisać....
— Co za matka!... — zawołał z oburzeniem.
— Spotkanie istotnie rychło miało miejsce! — ciągnęła panna Ryta dalej swą opowieść. — A Mary potrafiła się tak ułożyć, tak udać biedną, nieszczęśliwą ofiarę, że ojciec wyszedł poruszony do głębi... Postanowił ją odebrać pani Orano za wszelką cenę. Zdaje się, tylko o to im chodziło, bo artystka zgodziła się na zrzeczenie wszelkich praw do córki, o ile ojciec dodatkowo wypłaci znaczną sumę...
— Ach...
— Otrzymawszy jednak tę sumę, miast Mary pozostawić, jak było umówione w Warszawie, zabrała ją i obie natychmiast wyjechały do Paryża. Tłumaczyła później Mary, iż matka użyła względem niej niemal przemocy... Obecnie przypuszczam, że działała ona zgodnie z matką, chcąc zdobyć pieniądze.
— Co za przewrotność!
— Ojciec mój, oburzony do głębi, a wciąż będąc przekonany, że Mary jest biedną ofiarą, pośpieszył za niemi do Francji, zamierzając nawet przy pomocy władz uwolnić dziewczynę z pod złego i przewrotnego wpływu...
— Tak...
— Ukryły się one w Paryżu dobrze... Lecz nie należy zapominać, że pani Orano była kobietą nietylko ostatecznie zepsutą, ale jednocześnie i nienormalną... Rozrzucając pieniądze, wyszantażowane od ojca pełnemi garściami, po różnych spelunkach, nagle pewnego dnia, niewiadomo dla czego, w jakimś podrzędnym hoteliku odebrała sobie życie, wystrzałem z rewolweru...
— Narobiło to porządnego hałasu! — mruknął Otocki. — Przypomniano sobie o pani Orano i wszystkie pisma z lubością wywlekały na światło dzienne jej awanturnicze dzieje. Stąd pamiętam tę historję. Podobno przyczyną tragicznego wypadku miała być zawiedziona miłość podstarzałej, czterdziestoparoletniej hetery do jakiegoś niebieskiego ptaka, który ją okradł i uciekł... Dziwne koincydencje!... Lecz prasa nic nie wspominała o córce?
— Bo ojcu udało się skandal zatuszować i wymóc na reporterach, aby jego nazwisko, ani też osoba Mary, nie zostały wciągnięte do tych brudów...
— Teraz pojmuję...
— Bawił przecież w Paryżu. Przeczytawszy o wypadku, pośpieszył natychmiast na miejsce i wziął Mary pod swoją opiekę...
Otocki pokiwał głową. Wszystko poczynało się zarysowywać jasno.
— Wziął Mary pod swoją opiekę? — powtórzył.
— Działo się to mniej więcej przed rokiem — odrzekła. — Mary zamieszkała wraz z ojcem. Była pozornie przybita, pokorna, nieszczęśliwa. Tłomaczyła swą ucieczkę z Warszawy tem, że matka ją wywiozła siłą, że mimo wszystkiego, była to matka a ona przewidując jej szaleństwa, chciała im przeszkodzić, nie mogła tylko skomunikować się z ojcem. Tłomaczenie to, o tyle było prawdopodobne, że do Polski w tym czasie nadszedł jej list, coprawda bez adresu, a ojciec wyjechał do Paryża.
— Bardzo sprytnie.
— Jednem słowem, zdobywała ona na ojca wpływ coraz większy i poczynał się on do niej coraz bardziej przywiązywać. Chciał uznać ją za swe prawowite dziecko i zrównać we wszystkiem z nami, jakby pragnąc wynagrodzić jej krzywdy, w jego mniemaniu, dotychczas poniesione. Nie zawiadamiał nas jednak o niczem, widocznie, krępując się jeszcze. Nadmienił tylko w listach do mnie, że po powrocie do Warszawy, co właśnie obecnie nastąpiło, oczekuje mnie duża niespodzianka, a jako dobre dziecko, będę musiała się zastosować do jego prośby, którą mi osobiście zakomunikuje. Miało to oznaczać, że uznam również Mary za siostrę i nasz stosunek stanie się serdeczny.
— Więc to tak było! — zauważył Otocki, gdyż najbardziej właśnie dziwny wydawał mu się stosunek obu sióstr. — Więc pani do ostatniej chwili nic nie wiedziała o istnieniu Mary?
— Dowiedziałam się dopiero przed tygodniem! — odparła. — Wnet pan się dowie, w jakich okolicznościach! Proszę spokojnie posłuchać do końca, a wszystko stanie się panu zrozumiałe...
— Ledwo hamuję niecierpliwość...
— Powtarzam, ojciec wyraźniej nic w listach nie pisał. Zaciekawiały mnie bardzo te aluzje, nie śmiałam jednak więcej nalegać, tembardziej, że wszelkie moje wzmianki na ten temat, ojciec zbywał milczeniem, zaznaczając, że rychło wszystkiego się dowiem... Tymczasem Mary powzięła zamiar...
— Zamiar?
— Widząc, że ojciec staje się coraz serdeczniejszy, pragnąc wynagrodzić winę jakoby względem niej popełnioną, postanowiła zawładnąć nim całkowicie, nas spychając na dalszy plan. Może i byłoby jej się to udało, gdyż byliśmy daleko, ojciec widywał nas rzadko, a ona znajdowała się z nim wciąż przez szereg miesięcy. Zresztą, starsza o parę lat odemnie i daleko sprytniejsza, umiała wkraść się w łaski ojca, pokrywając brak wykształcenia pewną towarzyską ogładą, nabraną przy matce. Ojciec — jak to teraz dopiero mi opowiadał — dumny był nawet z równie miłej i eleganckiej córki. Otóż powtarzam, zamiarem Mary było zająć w rodzinie pierwsze miejsce, mieć we wszystkiem decydujący głos i przy tej sposobności wymóc na ojcu, aby jej przeznaczył znaczną część majątku. Intrygę prowadziła niezwykle zręcznie, odgrywając komedję wielkiego przywiązania do ojca i gdyby...
— Gdyby nie spotkanie z panią Verą, zapanowałaby nad nim niepodzielnie.
— Najzupełniej. Choć właściwie sama jest sobie winna, a raczej pod wpływem wielkiego rozdrażnienia, wywołanego decyzją ojca, po raz pierwszy poczęło się objawiać jej szaleństwo...
— Obłęd dziedziczny! Nie ulega to najlżejszej wątpliwości.
— Niestety! Jak panu wiadomo — tu Ryta znów jęła mówić z pewnem zażenowaniem. — Mój ojciec zainteresował się bardzo w Paryżu panią Verą i stała się ona nawet jego oficjalną narzeczoną.
Otocki mruknął coś niezrozumiale. Wyczuwał, że dzięki szybkiemu biegowi wypadków panna Ryta nie jest powiadomiona o nowej decyzji Very i o zerwaniu z prezesem. Nie uważał za stosowne obecnie wyprowadzić z błędu Stratyńskiej.
— Początkowo — opowiadała dalej — Mary przyjęła wiadomość o znajomości ojca z panną Verą pozornie spokojnie. Ale, w gruncie, była przejęta do głębi. Sądziła, zapewne, że pani Vera odbierze jej w sercu ojca miejsce z takim trudem zdobyte, że wszystkie plany rozsypią się w niwecz, i że ona, córka pozbawiona jeszcze praw, zamieni się w zwykłego kopciuszka... Nie dając jednak nic poznać po sobie, postarała się zbliżyć do pani Very. Oczywiście, aby poznać jej tajemnicę, bo jak zapewne pan słyszał — tu Ryta zaczerwieniła się nieco — w Paryżu krążyło o pani Verze wiele złośliwych plotek...
— Grzesznica o krwawych ustach! — bąknął, uśmiechnąwszy się lekko. — I o tem pani wie?
— Sama pani Vera mi powtórzyła!... Lecz wracajmy do tematu. Mary więc poczęła zbierać „informacje“ o pani Verze a gdy wydało się jej, że posiada wielce obciążający materjał, zjawiła się z tem u ojca. Ojciec rozgniewał się bardzo i zabronił Mary raz na zawsze wtrącać się do nieswoich spraw. Te szczegóły posiadam również od pani Very... Ale wtedy dopiero objawił się prawdziwy charakter mojej przyrodnej siostry. Urządziła parę takich dzikich scen ojcu, że ten przeraził się nie na żarty. Poznał, że całe jej dotychczasowe postępowanie było komedją, że w rzeczy samej odziedziczyła wszystkie najgorsze skłonności po swej matce, począł nawet podejrzewać, że jest nienormalna. Odsunął się więc od Mary, co ją tylko wprawiło w jeszcze większe rozdrażnienie i złość...
— Pod wpływem tego rozdrażnienia — zauważył Otocki — potęgował się w niej obłęd... i chęć zemsty...
— Słusznie! Nie wiedział więc ojciec, co z nią począć. Nie chciał umieszczać w zakładzie dla nerwowo chorych, bo do ostatniej chwili zarówno on, jak i my wszyscy nie wierzyliśmy w jej szaleństwo, przypuszczając raczej wyjątkowo przewrotność... Zamierzał natomiast wydać Mary za mąż, wyznaczając jej znaczny posag, lecz kandydata odpowiedniego nie było. Pani Vera wspominała wprawdzie o swoim kuzynie Waryńskim, lecz niezbyt spodobał się on ojcu...
— Ach, Waryński! — wycedził przez zęby Otocki, wzdrygnąwszy się na wspomnienie o nienawistnym „buldogu“, stwierdzając raz jeszcze, że o bardzo wielu sprawach panna Ryta nie była należycie poinformowana.
— W tymże czasie, działo się to zgórą miesiąc temu ojciec, z powodu przeróżnych interesów, musiał powrócić z Paryża do kraju... Wraz z nim przyjechała pani Vera. Zabrał, oczywiście i Mary, ale lękając się ciągłych scen i awantur, nie pozwolił jej zamieszkać z sobą w Warszawie, a umieścił w majątku, który posiadamy w Kutnowskiem...
— Nareszcie rozumiem! — zawołał uderzając się w czoło.
Teraz dopiero stawało się jasne, czemu wieść o „drugiej Stratyńskiej“ nie dotarła do stolicy.
— Mary spędziła tam zaledwie trzy tygodnie. Na kilka dni przed moim powrotem z zagranicy, zjawiła się ona niespodzianie w Warszawie u ojca, pokorna i rzekomo skruszona. Ojciec ucieszył się bardzo, sądząc, że żałuje swego postępowania i opanowała swój nieokiełznany charakter. Wszystko to było, rzecz prosta, zwykłą komedją, mającą na celu odzyskanie choć częściowo zaufania ojca. Pragnęła wyłącznie uśpić jego czujność, aby swobodnie pochwycić biżuterję i papiery, jakoby kompromitujące Verę.
— Ależ w tych listach nic nie znajdowało się kompromitującego! — wyrwało mu się mimowolnie.
— Zna pan ich treść? — spytała ze zdziwieniem. — Ja jej nie znam! Sądząc jednak z lęku ojca, przypuszczam, że wykorzystane złośliwie, mogły wywołać porządny skandal.
Otocki poczuł, że niepotrzebnie się wygadał.
— I ja nie znam! — jął się wykręcać, zaczerwieniwszy się mocno. — Tylko sądzę, że pani Vera...
Na szczęście, Ryta, podniecona opowiadaniem, nie zauważyła zmieszania pisarza.
— I ja sądzę — rzekła — że pani Vera nie mogła w swem życiu popełnić nic bardzo złego. Że nie musiały być te papiery znów tak dalece straszne, najlepszy dowód, iż Mary usiłowała dokonać u niej włamania, poszukując czegoś jeszcze... Ale rzecz najbardziej błaha, podana do wiadomości publicznej w sposób przewrotny, może sprowadzić skutki niemiłe. Mniejsza z tem. Udało się więc Mary spełnić swój plan... Wykradła z kasy ojca dokumenty i biżuterję. Biżuterja ta częściowo stanowiła jej własność, gdyż należała do jej matki i ojciec przechowywał ją tylko. Reszta to były nasze klejnoty. Zabrawszy papiery i kosztowności, uciekła z domu, a obawiając się pogoni — zresztą słusznie, bo na skutek zlecenia ojca jął ją poszukiwać Waryński — postanowiła dobrze się ukryć... Dalszy ciąg pan zna.
— Niestety! — odparł. — Od tej chwili wplątany zostałem w labirynt tajemnic, z którego dopiero pani obecnie mnie wyprowadza!
— Teraz — wyjaśniała dalej — muszę panu opowiedzieć o sobie! Przybyłam do Warszawy w przeddzień zebrania u pani Very, czyli już po ucieczce Mary, nie wiedząc oczywiście o niczem. Ojciec, przestraszony obrotem, jaki przybrała cała sprawa, nic w listach o „siostrze“ nie nadmieniał. Zastałam go przygnębionym i smutnym. Kiedy zaczęłam zapytywać, czemu właściwie przypisać podobny stan ducha, nie dał wyraźnej odpowiedzi, jak również nie dał odpowiedzi, co oznaczały wzmianki, o „niespodziance“. Odparł tylko, że rychło o wszystkiem się dowiem i że niespodzianka, zamieniła się w bardzo niemiłą niespodziankę. Zaintrygowana, a jednocześnie niespokojna nie śmiałam nalegać. Dopiero nazajutrz, wieczór, u pani Very, przyniósł rozwiązanie. Spotkałam pana. Jął pan do mnie przemawiać w tak dziwny i zagadkowy sposób, że byłam zdumiona. Że znamy się, o jakiejś walizce. Z początku sądziłam, iż szanowny autor wychylił zbyt wiele lampek wina i w oczach mu się troi.
— Istotnie! — zawołał z uśmiechem — Mogłem sprawić wrażenie pijaka!
— Lecz później, gdy jęłam tę całą scenę opowiadać ojcu, i pani Verze, uderzyło mnie ich zmieszanie. Szczególniej zaniepokojony był ojciec. Wreszcie na skutek moich usilnych próśb, wyznał mi wszystko. Wówczas z jego ust i od pani Very dowiedziałam się tych szczegółów, które panu obecnie powtarzam. Zażądano odemnie słowa, że do czasu nikt się o tem nie dowie i przed nikim się nie wygadam. Ponieważ pani Verze udało się w przeddzień odebrać Mary żółtą torbę w cukierni...
— Tą „cukiernią“ było moje mieszkanie! — stwierdził ironicznie w duchu, wspominając w jaki sposób walizka istotnie odzyskana została.
— Ponieważ odebrano Mary walizkę, zawierającą dokumenty i biżuterję, ojciec sądził, że będąc pozbawiona możności szantażowania papierami, jakoteż otrzymania za klejnoty pieniędzy, rychło ukorzy się, do domu powróci lub w dyskretny sposób uda się ją sprowadzić. Rachuby te zawiodły.
— Nazajutrz panna Mary — dodał — w towarzystwie jakiegoś draba złożyła „wizytę“ w mojem mieszkaniu...
— To było straszne, okropne. Prawdziwy cios dla ojca. Jego córka złodziejką, włamywaczką. To przeklęte podobieństwo. Tembardziej, że już wiedzieliśmy, że przedstawiła się ona panu, jako Ryta Stratyńska i aby więcej nam dokuczyć, obstalowała sobie nawet bilety wizytowe z mojem imieniem i nazwiskiem, gdyż parę podobnych znaleziono w walizce.
— To właśnie najbardziej wprowadzało w błąd.
— Telefonował pan natychmiast do pani Very. Ja wraz z ojcem znajdowałam się tam przypadkowo. Zmuszono mnie niemal, abym podeszła do telefonu i udając wesołą, zaprzeczyła wszystkiemu. Wyczułam jednak z pańskiego tonu, choć wydawało się fizycznem niepodobieństwem, bym mogła się znaleźć w dwóch miejscach naraz, że niezbyt pan uwierzył temu świadectwu.
— Przyznaję — zawołał — przypuszczałem wszystko! Przypuszczałem jakąś zmowę pomiędzy panią a panią Verą. Przypuszczałem, że natychmiast po włamaniu rzekoma Ryta udała się do niej i pani Vera, na skutek prośby prezesa, ją osłania. Tylko nie mogło pomieścić mi się w głowie, iż pani i jej siostra były różnemi osobami.
— Widzi pan! Zrozumiałam doskonale... Ledwie też zakończyliśmy naszą rozmowę, wybuchnęłam płaczem, błagając ojca, aby nareszcie wyświetlił straszne nieporozumienie. Prosiłam by zarządził natychmiastowe poszukiwania Mary, choćby przez policję i osadził ją w domu zdrowia, gdyż jeśli postępuje w taki sposób, musi być nienormalna. Ojciec wraz z panią Verą zaczęli mnie uspakajać. Twierdzili, że przedsięwzięto wszelkie środki, aby moją nieszczęsną siostrę odnaleźć i lada chwila wszystko skończyć się musi. Wówczas chciałam, aby panu wyjaśniono tajemnicę. Lecz i temu sprzeciwił się ojciec. Mniemał, że bądź co bądź jest pan człowiekiem obcym, może pan nie zachować tajemnicy, wybuchnie skandal, i cała nasza rodzina zostanie skompromitowana. Ja przez miłość dla niego mam poświęcić się i milczeć...
— Stała się pani — zawołał żywo — ofiarą źle pojętego rodzinnego honoru!
— Musiałam się zastosować do woli ojca — odparła — ale było mi to nad wyraz przykre. Szczególniej ze względu na pana. Dlatego pragnęłam z nim się spotkać, aby pan doszedł do przekonania w czasie rozmowy, że nie jestem tą samą osobą i że się omylił. Wtedy więc, w Alejach, zaczepiłam pana pierwsza, ale mimo wszelkich wysiłków, nadal pan mi nie ufał... zdaje się, udając tylko, iż wierzy w moje słowa, przez grzeczność.
Głos panny się załamał. W pokoju na chwilę zaległa cisza.
Teraz Otockiemu cały przebieg wypadków zarysował się jasno. Tę Rytę, którą widzi obecnie, poznał po raz pierwszy na zebraniu u Very, później rozmawiał z nią przez telefon, nazajutrz spotkał w Alejach a dziś, kilka godzin temu, odprowadził na ulicę Szopena. To Ryta prawdziwa — słodka dziewczyna, o chabrowych oczętach. Tamta zaś... Tamta, która nocowała u niego, potem urządziła awanturę z powodu rzekomo skradzionej biżuterji, wreszcie dokonała do spółki z jakimś obwiesiem włamania — to była napół obłąkana awanturnica, nawet nie Stratyńska... a Mary... naturalna córka prezesa i szalonej aktorki Orano, podszywająca się wciąż pod Rytę. Gdy wspominał jej twarz, przeważnie wykrzywioną złością, a ostatnio furją, dziwił się sam sobie, iż nie spostrzegł wcześniej różnicy. Różnica obecnie wydawała mu się ogromna. Nie spostrzegł, bowiem...
— Panno Ryto! — jął tłomaczyć gorąco. — Za szczerość odpłacę szczerością! Wprost nie wiem, jak mam panią przeprosić. Ale nie byłem ani taki ślepy, ani uparty, aby nie zauważyć rażących zmian, które zachodziły gdym się spotykał to z nią, to z jej siostrą. Wciąż wydawało mi się, że mam do czynienia z dwiema zupełnie innemi osobami. Jeśli połączyłem panie w jedną całość, winna tu moja bujna literacka fantazja i pewna teorja, która niewiedzieć dlaczego zrodziła się w mej głowie. Naprawdę, nie śmiem...
— Niechaj pan nie lęka się mnie urazić.
— Otóż, — Otocki był nieco zmieszany — nie mogąc w żaden sposób pojąć, że równie miła i pociągająca osoba, jak pani — tu znów Ryta zaczerwieniła się i spuściła oczy — może popełniać czyny... nazwijmy ekscentryczne... jąłem przypuszczać... proszę się nie gniewać...
— Że to ja jestem obłąkana!
— Tak! Że jest to bardzo dziwna forma obłędu i że w czasie ataków zmienia się pani całkowicie, nie tylko fizycznie, ale i moralnie, nie wie, co czyni, a gdy „napad“ minie... nie pamięta o swoich wybrykach...
— Ach...
— O moich spostrzeżeniach zakomunikowałem pani Verze, a ta nie miała nic lepszego do roboty, jak utwierdzić mnie w błędnem przekonaniu.
— Zapewne była zadowolona, że znalazła odpowiedź na pańskie natarczywe zapytania.
— Może! Choć nie pojmuję... Oburzałem się wtedy, że panią nie leczą, gniewała mnie pozorna obojętność prezesa... Przyznaję, kiedym myślał o pani, ściskało mi się serce.
Policzki Stratyńskiej ze szkarłatnych stały się purpurowe.
— Ściskało się panu serce? — powtórzyła ironicznie. — Tak pana przejął mój „nieszczęsny“ los? Czemuż więc pan rozmawiał ze mną niechętnie, kiedyśmy się spotkali przypadkiem na ulicy?
Trudno Otockiemu było się przyznać, że podsłuchał rozmowę prezesa z Verą. Rozmowa ta rozbijała teorję o niepoczytalności Stratyńskiej, lecz jednocześnie utwierdzała go w mniemaniu, że jest dziewczyną wyjątkowo złą i zepsutą, gdyż grzesznica i prezes rozmawiali wówczas o Mary. Dlatego tak powitał Rytę.
Nie mogąc jej tego powtórzyć, wolał skłamać.
— At! Miałem duże przykrości! — bąknął.
— Muszę przyjąć to wyjaśnienie! — rzekła z przekąsem. — Aczkolwiek... Wspominał pan, że opacznie tłomaczył sobie całą sprawę a dla mnie żywił współczucie. Otóż tego współczucia dzisiaj nie dostrzegłam, raczej jakąś odrazę. A było mi przykro... bardzo przykro... bo mi zależy na... pańskiem zdaniu. Wciąż miałam na końcu języka...
— Prawda! — zawołał uderzając się w czoło. — Wspomniała pani o wiążącej ją tajemnicy, o składaniu na jej karb win, popełnionych przez inne osoby, a ja...
Urwał, nie śmiąc dodać, że przyjmował to za nowe wykręty.
— Czyż mogłam mówić wyraźniej! Zaznaczyłam, że rychło sama wyjaśnię wiele rzeczy i że pozna pan, iż względem mnie był niesprawiedliwy.
Otocki, którego oddawna nurtowała pewna myśl, nie odpowiadając wprost Stratyńskiej, nagle wypalił:
— Wszystko przez panią Verę!
— Jakto — zdziwiła się — przez panią Verę?
— Tak! — mówił zapalczywie. — Mogła ostrzec, mogła wyjaśnić nieporozumienie... Uniknąłbym wielu przykrości. Uniknąłbym niewłaściwego postępowania względem pani.
— Była również, jak i ja, związana przyrzeczeniem, iż zachowa tajemnicę!
— Dała słowo pani ojcu! — mruknął a w duchu ogarniał go coraz większy gniew przeciw kochance.
Gniew ten, wywołany nieszczerością Very, kojarzył się z innemi przyczynami. Kojarzył się i z posłyszaną z jej ust wiadomością o stosunku z Waryńskim i z przypomnieniem o podstępnej zamianie walizek. Okłamywała go stale... Jeśli nawet była związana słowem, jemu mogła wyznać prawdę. Czemu tak nie postąpiła? Czemu starała się wciąż sprawę zagmatwać i zaciemnić? Dziwne... Wprawdzie i ona dziś napomknęła, że zamierza coś wyjaśnić o „Rycie“, lecz z tem wyjaśnieniem zwlekała tak długo?
— Czuję wielki żal do pani Very! — powtórzył.
Panna, jakby umyślnie nie zwróciła na wykrzyknik uwagi.
— Jeszcze chwila — rzekła — a pojmie pan wszystko... Muszę teraz powrócić do tej biedaczki... Mary, wbrew przewidywaniom ojca, który sądził, że będąc pozbawioną pieniędzy, rychło z powrotem się zjawi, prawie przez tydzień po dokonaniu u pana włamania tułała się niewiadomo gdzie. Ojciec uruchomił cały sztab prywatnych detektywów. Ci tylko stwierdzali, że musi posiadać jakieś zasoby pieniężne — widocznie dawne oszczędności — bo nocuje coraz to w innym hoteliku a przenocowawszy znika. Dalej, że odwiedza podejrzane spelunki i utrzymuje kontakt z niewyraźnemi typami. Urządzała się jednak tak sprytnie, że w żaden sposób nie można jej było pochwycić. Detektywi wciąż natrafiali na gorący ślad, przybywając do hoteliku w pół godziny potem, jak go opuściła, lub do jakiejś restauracyjki, gdy zdążyła z niej wyjść. Oczywiście nie meldowała się nigdzie. Prędzej czy później udałoby się jednak ją złapać i siłą przywieźć do ojca, który zamierzał Mary zamknąć w domu zdrowia, gdyby...
— Gdyby? — zawołał niecierpliwie Otocki, którego wielce zainteresowały te nieznane mu szczegóły.
— Gdyby nie to, że dziś zjawiła się sama.
— Zjawiła się sama?
— Przybyła koło drugiej w towarzystwie Waryńskiego.
— Waryńskiego?
— Sprawiło to, oczywiście, sensację niemałą... Z początku sądziłam, że Waryński sprowadził Mary. Ale niezwykle ożywiona rozmowa, jaka mnie dobiegła z gabinetu ojca, wskazywała, że o coś innego tam chodzi. O co? Nie wiem, bo nie mam zwyczaju podsłuchiwać. Wymieniano imię pani Very, wreszcie Waryński wyskoczył z gabinetu, jak oparzony...
— Ach! — żachnął się Otocki. Zrozumiał, że Mary w niewiadomo w jaki sposób złączywszy się z Waryńskim, li tylko po to przybyła do ojca, aby mu udzielić „rewelacji“ o Verze, o których wspominała kochanka.
— Później — mówiła dalej Stratyńska — pojawił się jakiś niewyraźny typ. Lecz i z tym ojciec załatwił się szybko, polecając go wyrzucić za drzwi. Potem zamknął Mary w pokoju, gdzie zazwyczaj przechowuje stare akty. Przyznaję się, miałam wielką ochotę ją zobaczyć. Szłam już w tę stronę, gdzie była uwięziona i natknęłam się na ojca. Był ogromnie wzburzony. Powiedział mi, abym nie ważyła się zaglądać do siostry. On sam później wszystko wyjaśni. A najlepiej zrobię, gdy wyjdę na parę godzin z domu. W tym czasie wywiezie Mary i osadzi ją w takiem miejscu, że raz na zawsze przestanie być szkodliwa. Istotnie, wyszłam z domu... i spotkałam pana. Byłam zaniepokojona, ale i uradowana. Koniec, nareszcie! Dlatego też, mogłam panu oświadczyć ze szczerem sercem, że rychło wszystko wyjaśnię...
— Teraz pojmuję...
— Kiedy powróciłam do domu, mniej więcej na pół godziny przed tragicznemi wypadkami, panowało tam podniecenie wielkie. Mary zdołała usunąć jedną ze sztab, zasłaniających okno w pokoju, w którym była uwięziona — sztaba ta nawiasem mówiąc bardzo stara, ledwie trzymała się w murze — i przez otwór uciec. Ojciec nie wiedział, co dalej czynić, przewidując nowe przykrości. Wtem telefon od pani Very. Mary strzelała do niej, na szczęście nieszkodliwie, teraz zapewne pędzi do nas. Chce dopełnić zemsty. Widać, ogarnął ją szał. Myśli, że zabiła panią Verę, a mnie również pragnie zabić, aby pozbawić ojca tego, co mu jest najdroższe na świecie.
— Ileż złości tkwiło na dnie tego szaleństwa! — zauważył.
— Nie sądźmy już jej! — odparła. — A wie pan, co najwięcej mnie zajęło, gdy otrzymaliśmy ostrzeżenie. Pragnęłam się przekonać, jak wygląda moja siostra...
— Pani nie widziała jej nigdy?
— Przecież już wspominałam panu! Widziałam tylko fotografję. I wie pan... Gdy Mary wpadła niczem furja do pałacyku, obalając służącego, gdy później dwóch ludzi nie mogło sobie z nią poradzić nie tyle mnie obchodziło, czy kula z jej browninga może mnie trafić, czy nie trafi — ile zapytanie — czy jestem do niej podobna? Naprawdę odniosłam wrażenie, że niewielkie jest podobieństwo... Przyznaję się, ucieszyło mnie to bardzo, bo...
— Ależ wcale nie jest do pani podobna! — zawołał widząc, iż sama myśl, że może w czemkolwiek przypominać Mary, napawa ją wstrętem. — Zapewniam...
— Tak pan mówi teraz, a przedtem?... Więc wyjaśniłam wszystko...
— Doprawdy... — odparł, chcąc rzec pannie Rycie, coś miłego i serdecznego, coby ją choć częściowo, wynagrodziło za doznane przykrości, gdy wtem nastąpiła niespodziewana przeszkoda.
Skrzypnęły drzwi — a na progu ukazał się prezes.
Otocki drgnął.
Niemniej zdumionym wydawał się Stratyński, a na pobladłej twarzy zarysował się wyraz wielkiej przykrości i niezadowolenia.
Otocki rozumiał, co się dzieje w duszy starego człowieka. Współczuł mu nieomal. Utraciwszy przed chwilą bądź co bądź dziecko, spostrzegł przed sobą nagle człowieka, który mu zabierał ukochaną nad życie kobietę.
Mężczyźni mierzyli się wzrokiem, a stalowe oczy prezesa stawały się coraz zimniejsze i wrogie.
Przykry nastrój przerwał okrzyk panny Ryty. Nic nie rozumiejąc z tej niemej sceny, zawołała żywo:
— Podziękuj ojcze, panu Otockiemu! Znajdował się przypadkiem u pani Very i zdążył podbić dłoń tej nieszczęsnej, gdy skierowała browning w jej stronę. Później nam przybiegł na pomoc.
Jeszcze jeden zły błysk. Ale w Stratyńskim takt i dobre wychowanie wzięły górę nad nienawiścią. Opuścił oczy do dołu.
— Dziękuję panu! — wyrzekł jakimś głuchym głosem, wyciągając do Otockiego rękę.
Otocki pochwycił wyciągniętą dłoń. Poczuł jednak, że palce prezesa dotykają go ledwie i szybko wyślizgują się z uścisku, jakby zetknąwszy się z czemś wielce niemiłem.
Nie chcąc przedłużać przykrej sceny, skłonił się głęboko, bąknął banalną wymówkę, i ucałowawszy paluszki Ryty opuścił pokój.
— Niechże pan nie zapomina o nas! — dobiegł go jeszcze jej głos. — Proszę rychło odwiedzić...
— Oj! Nie prędko to nastąpi! — pomyślał!... A szkoda! Gdybym wcześniej znał prawdę...
Dziwny żal ścisnął pisarza za serce...

Znalazłszy się na ulicy, pośpieszył do Very.
Lecz tam oczekiwała go niespodzianka.
Służąca oświadczyła, że pani wyszła i udała się prawdopodobnie do doktora.
Było to możliwe. Możliwe było, że Vera poczuła się wstrząśniętą przeżytemi wypadkami, lub że powierzchowna rana jęła dolegać.
Zdziwiło go natomiast zachowanie się służącej. Bo gdy zapytał, czy może zaczekać, ta burknęła coś niezrozumiale pod nosem, szybko zatrzaskując drzwi.
Odszedł zły, postanawiając poskarżyć się Verze na arogancką dziewczynę.
Próżno jednak telefonował cały wieczór. Albo odbierała telefon subretka, oświadczając krótko, że pani w domu niema — albo wogóle nikt nie podchodził do telefonu.
Otocki wielce podrażniony, położył się do łóżka.
Zamierzał nazajutrz rano udać się do kochanki i zażądać wyjaśnienia, co to wszystko miało oznaczać.



ROZDZIAŁ X.

Nierychło miał Otocki ujrzeć kochankę.
Nazajutrz rano obudził go przeciągły dzwonek. Zdziwiony wyskoczył z łóżka i pośpieszył do przedpokoju.
Skoro otworzył drzwi, ujrzał dozorczynię, trzymającą w ręku jakiś list. Pochwycił kopertę, i wnet rozpoznał pismo — było skreślone ręką Very.
— Któż to oddał? — zagadnął, zastanawiając się czemu w ten sposób porozumiewa się z nim kochanka, miast zatelefonować, tembardziej, że przez wczorajszy wieczór poszukiwał jej daremnie.
— Oddała panienka, pewnikiem służąca! — odrzekła dozorczyni. — I zara se poszła, nie czekając na odpowiedź...
— Acha...
Powrócił do gabinetu i niespokojnie rozerwał kopertę...
Już pierwsze zdanie wyświetlało zagadkę. Lecz zbladł mocno, kiedy je przeczytał. Sam zaś list nosił datę wczorajszą i brzmiał w następujący sposób:
Kochany!
Gdy otrzymasz ten list, mnie już w Warszawie nie będzie. Wyjeżdżam w nocy, zagranicę. Zdziwisz się może, oburzysz, lub poczujesz do mnie żal, wierzaj jednak... lepiej się tak stało.
Olku! Kochałam cię naprawdę i zostałam ukarana za zbytnią szczerość! Rozbiłam moje szczęście, gdyż tego szczęścia nie chciałam budować na kłamstwie! Wczoraj, przyznaję się, byłam w domu, lecz umyślnie nie chciałam cię widzieć... Czemu? Przemyślawszy raz jeszcze wszystko, powzięłam postanowienie... O, wierz mi! Nie łatwo przyszło mi je powziąć... Kosztowało mnie ono wiele łez i wiele bólu... Lecz obecnie była to dla mnie jedynie tragedja, dla ciebie chwilowa przykrość, o której prędko zapomnisz. Gdybyśmy się związali na zawsze, skulibyśmy tylko łańcuch ciągłych wyrzutów i wymówek. Nie ja cierpiałabym, cierpielibyśmy oboje... a pomiędzy nami zarysowałyby się wciąż niezatarte widma przeszłości.
Olku! Wypowiem szczerze, co mi leży na sercu i niechaj cię to nie obraża. Nie tyś był dla mnie kaprysem, ja raczej pociągnęłam twoją wyobraźnię, jako błyskotliwa zabawka. Nie kochałeś mnie prawdziwie, kochały twoje zmysły i twoja próżność... Podobne uczucie prysłoby rychło, niczem bańka mydlana. Dziwni są zaiste mężczyźni! Jeśli wiedzą, że ktoś wybitniejszy, możny, czy o głośnem nazwisku, odegrał rolę w życiu kobiety, łatwo na to zamykają oczy. Taki kochanek schlebia ich ambicji, i podnosi we własnym mniemaniu! Ileż ja wart jestem — myślą — skoro po nim na mnie chciała zwrócić uwagę! Lecz jeśli o innego mężczyznę chodzi... jakże inaczej wówczas się zapatrują... I tyś postąpił podobnie! Gdym ci wspominała, że szereg artystów, magnatów i bankierów, cieszył się mojemi względami — zawołałeś — „nie mówmy o tem Vero!“ Ależ, kiedy umyślnie, aby cię wypróbować, przez moje usta przecisnęło się wyznanie o Waryńskim, zamilkłeś a twoje milczenie byłą najlepszą odpowiedzią! Toć mogłam ci nic nie mówić o nim, prawda? Mogłam śmiało! Gdyż, nawet, o ileby ci podobną wieść przyniesiono, a ja zaprzeczyłabym, nie uwierzyłbyś, poczytując ją za brudną plotkę... Tymczasem... Tymczasem, chciej zrozumieć! Tamci wszyscy byli mojemi ofiarami, ja zaś ofiarą Waryńskiego. W tym więc wypadku, kiedy zasługiwałam na całkowite uniewinnienie, tyś mnie potępił... lecz nie mówmy o tem, Olku... Po co czynić sobie wymówki, pocóż zatruwać chwile rozstania? Kiedyś, po latach, może się spotkamy! Przyznasz wtedy mi słuszność i przyznasz, że dobrze postąpiłam nie łamiąc tobie i sobie życia, że dobrze uczyniłam, zdobywając się z niesłychanym wysiłkiem na tę rozpaczliwą decyzję... Inaczej? Inaczej, to co dziś przychodzi względnie łatwo zamieniłoby się w przyszłości w wielki dramat. Musiałbyś teraz kłamać udając, że cię ostatnia moja spowiedź nie obchodzi! Kłamałbyś nadal tygodnie, miesiące, kto wie, lata... Lecz wreszcie, długo tłumione podrażnienie, wybuchnęłoby, sprowadzając katastrofę...
Więc... Dobrze się stało, Olku.. Wspomnij chwilami swoją Verę, która cię naprawdę kochała... i może jeszcze kocha... Lecz odejść w porę, jest czasami największym dowodem miłości...
Ale, jeszcze jedno! Dowiedziałeś się, zapewne, będąc wczoraj u Stratyńskich, wszystkiego o „Rycie“! Słusznie zapytać się możesz, czemu nie uprzedziłam cię wcześniej? Słusznie... Tu, znów, z trudem, przychodzi mi wyznanie. Byłam zazdrosna, tak byłam zazdrosna o ciebie! Spostrzegłam, że uczyniłeś duże wrażenie na prawdziwej Rycie, na Stratyńskiej. Sądziłam, że o ile dowiesz się o istnieniu obu „sióstr“, twój stosunek może łatwo zmienić się do mnie... Chciałam ci to powiedzieć dopiero, będąc całkowicie pewna twego uczucia...
Obecnie... Obecnie, jedną z głównych przyczyn, że ustępuję dobrowolnie, właśnie jest Stratyńska... Wiem, że nadal interesuje się tobą bardzo i na tobie jej bardzo zależy. Tajemnicą był dla niej nasz stosunek... O ile tylko zechcesz, da ci Ryta to szczęście, którego ja nie umiałabym zapewnić...
Trudno pisać wyraźniej... Więc, żegnaj na zawsze, Olku...

Vera.

List został, rzekłbyś, niespodziewanie urwany. Spore zaś plamki tuż koło podpisu, świadczyły, iż spadły tam dwie duże łzy.
Otocki westchnął ciężko. Dziwny żal ścisnął go za serce. Opuścił na piersi głowę.
Czy Vera miała słuszność?

Tegoż dnia, w kilka godzin później, prezes Stratyński siedział za biurkiem, w swoim gabinecie.
Pobladła twarz, nosiła ślad niedawnych przeżyć a wielka poprzeczna zmarszczka na czole znamionowała nowe troski.
Stratyński coś pisał. Niełatwo jednak snać szła mu ta praca, bo raz po raz darł zapisane kartki a rozpoczynał nowe.
Znów sięgnął po arkusik listowego papieru i jął kreślić.
„Szanowna pani Vero! Śpieszę podziękować za wyjątkowo życzliwość, okazaną w tak ciężkich okolicznościach. Gdyby nie pani, moja córka...“
Lecz i to go nie zadowoliło.
Zmiął papier i pochwycił inny.
„Droga Vero! — z pod pióra teraz same płynęły wyrazy. — Zapomnijmy o wszystkiem! Wróć do mnie, wróć... Bez ciebie życie...“
Zatrzymał się, nie dokończywszy zdania.
— Piszę same głupstwa, jak zakochany żak! — mruknął. — Tak będzie lepiej...
Pochwycił za słuchawkę telefonicznego aparatu, stojącego na biurku. Miłość starego mężczyzny, przezwyciężyła ambicję. Zdecydował się na czyn, jaki dotychczas poczytywał za poniżenie swej godności.... Zadzwoni do Very, pocznie ją błagać, by zechciała go przyjąć choć na chwilę... Wytłumaczy, może powstrzyma od szaleństwa...
Wymienił numer.
— Zastałem panią? — zapytał, gdy posłyszał głos służącej.
— Pani wyjechała, panie prezesie! — odrzekła, poznawszy Stratyńskiego.
— Wyjechała? — czuł, że zamarło w nim wszystko. — Na długo?
— Zagranicę, wczoraj wieczorem... Zdaje się, na stałe... Mnie zapłaciła, mam zapakować rzeczy i również....
— Zagranicę? — wymówił głucho, przerywając te wyjaśnienia. — Ale dokąd?
— Do Nicei, panie prezesie!... Ale pani nie chce, żeby ktokolwiek o tem wiedział... Nawet pan prezes... Ja tylko... — subretka podkreśliła te ostatnie zdanie, spodziewając się otrzymać od Stratyńskiego hojne wynagrodzenie za swą wiadomość.
— Dobrze... dobrze — mruknął. — Proszę zajść do mnie... Nie pożałuje, panienka...
Odłożył słuchawkę.
Więc wyjechała! Skoro wyjechała, musiało nastąpić zerwanie z Otockim!
Odetchnął.
W tejże chwili do gabinetu prezesa, weszła Ryta.
— Dziecko! — rzekł do niej. — Wstrząsnęły mną ostatnie wypadki! Czuję się źle w Warszawie... Umieściłem wczoraj twą nieszczęsną przyrodnią siostrę w zakładzie obłąkanych, nie grożą nam nowe przykrości, ale bądź co bądź... Pragnąłbym wyjechać zagranicę, odpocząć...
— Kiedy, ojcze?
— Choćby jutro...
— Dokąd?
— Do Nicei!
Po twarzy Ryty przemknął cień niezadowolenia. Plan podobny bynajmniej nie wchodził w jej zamiary.[1]
— Tyle czasu spędziłam zagranicą — odparła — chciałabym tu pozostać... Jedź sam, ojcze... Mamy w Warszawie krewnych, przyjaciół... Ci mną się zaopiekują... Jakoś dam sobie radę...
— Tak, dasz sobie radę! — powtórzył z roztargnieniem a w gruncie może zadowolony, że córka w Nicei nie będzie go krępować. — Skoro nie masz ochoty mi towarzyszyć...
— Przecież nie jedziesz na długo?
— Ach, naturalnie! Parę tygodni, miesiąc...
— Więc widzisz...
Oboje zamilkli, a każde z nich myślało obecnie o Otockim, choć w zgoła odmienny sposób... Ryta sądziła, że pozostawszy w Warszawie, łatwiej uda się jej z nim spotkać — zaś prezes — że znikła najważniejsza przeszkoda na jego drodze...
Och, w jak dziwny sposób spotykają się czasami myśli ludzkie...

Zapewnie czytelnik pragnie się dowiedzieć, jakim był los „fałszywej Ryty“ — właściwie Mary Orano. Zmarła ona, nie odzyskawszy przytomności, po upływie paru miesięcy, w domu dla obłąkanych.

KONIEC!






  1. Przypis własny Wikiźródeł Brakującą linijkę tekstu uzupełniono na podstawie innego wydania.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.