Słoń Birara/Rozdział XX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Słoń Birara
Wydawca Udziałowa Spółka Wydawnicza
Data wyd. 1932
Druk Drukarnia Przemysłowa
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XX.
ODWIEDZINY.

Mieszkańcy wiosek, położonych pomiędzy Użżainem a Suratem, wybiegali z chat i przyglądali się ciekawie niezwykłemu pochodowi.
Na czele szedł, kulejąc zlekka, stary słoń.
Że miał poza sobą długi korowód lat, to w mig poznawali Hindusi, gdyż na końcu ogona słonia srebrzyła się długa, siwa szczecina, takież włosy rosły mu na dolnej wardze, a skóra tworzyła potwornie grube fałdy na bokach i biodrach.
Na karku sędziwego zwierzęcia jechał mały chłopiec w białem ubraniu i czarnej czapeczce ze złotym galonem.
Słoń wywijał ogonem, prychał, pomrukiwał i szedł ciężkim truchtem, podnosząc obłoki kurzu.
Ztyłu jechało na mułach dwuch pachołków pałacowych, prowadząc osiodłanego konia i dwa inne, obarczone worami, wypchanemi suto.
Najbardziej jednak budziło podziw coś innego. Oto słoń miał jeden kieł złamany, na drugim zaś widniał szeroki złoty pierścień.
Był to Birara, niosący na sobie swego ulubionego kornaka.
Amra, wyjeżdżając z pałacu, wsiadł na konia, aby nie nużyć starego przyjaciela.
Słoń jednak zaczął tupać, trąbić, chrząkać trwożnie, żądając, aby chłopak wsiadł mu na kark. Wtedy odrazu się uspokoił i raźnym krokiem ruszył w drogę.
Amra robił częste popasy, aby dać wypoczynek starowinie, więc powoli posuwał się naprzód.
Birara już rozumiał, że powracają na Tapti, co cieszyło go niezmiernie.
Spieszył się, jak mógł, dreptał ochoczo, sapiąc i mrucząc. Droga jednak wspinać się wkrótce zaczęła na zbocza gór.
Birara szedł już wolniej, przystawał co chwila, aby odetchnąć, i dreptał dalej.
Przy każdej próbie kornaka, ażeby zejść z niego i wsiąść na konia, chrząkał gniewnie, z powrotem wsadzał go sobie na grzbiet i szedł dalej, udając, że nie czuje zmęczenia.
Przejście od stolicy do rzeki zabrało im trzy dni.
Ujrzawszy Tapti, Birara jął porykiwać radośnie i kilka razy machnął trąbą, jakgdyby chciał powiedzieć:
— No, teraz jesteśmy już w domu!
Wykąpawszy się i posiliwszy znakomicie, słoń szedł pewniejszym już krokiem.
Przypominał sobie niemal każde drzewo, każdą ścieżkę, odbiegającą od okrytej kurzem drogi i ginącą w dżungli. Cieszył się, poznając dobrze mu znane miejsca i, zdawało się, że z krokiem każdym powracają mu siły.
Pomachiwał ogonem bez przerwy, wywijał trąbą, a małe oczki świeciły mu się radośnie i figlarnie.
Czuł się w tak wybornym humorze, że schwycił nawet i pociągnął za ogon muła, który ośmielił się wyprzedzić go niebacznie.
Wędrowali tak jeszcze przez dzień cały i zanocowali w małej wiosce, położonej niedaleko Suratu.
Teraz dziwny niepokój jął ogarniać słonia. Chodził, niecierpliwie spoglądając w ciemne niebo, i wzdychał. Nie tknął jedzenia i wody, bo nie chciał zejść z drogi, raz po raz wyciągając trąbę w stronę miasta i węsząc.
Ledwie spostrzegł świt, zaczął trąbić głośno, budząc Amrę i pachołków maharadży.
Tupał natarczywie, śpiesząc się w dalszą drogę.
Ruszyli więc i doszli wreszcie do miejsca, gdzie dawniej stała chata Warory.
Teraz nie było jej już, a na tem samem miejscu zielenił się łan prosa, dochodząc aż do skraju drogi.
Wypytawszy sąsiadów, Amra dowiedział się, że rodzina jego przeniosła się na drugi brzeg Tapti.
Przez rzekę szedł prom.
Przeprawiwszy się, podjechali do dużego, nowego domu.
Wysokie podmurowanie z czerwonych kamieni i ściany ze złocistych, świeżych desek nadawały okazały wygląd siedzibie Warory i Sonczy.
Kaleka nie trudnił się już snycerstwem, a i matka Amry miała teraz mniej pracy. Zastępowała ją bowiem służąca, krzątająca się dokoła domu, w polu zaś pracowało aż trzech robotników, wynajętych przez Warorę.
Do niedana jeszcze biedni wieśniacy teraz żyli dostatnio i spokojnie.
Na spotkanie brata wybiegły uradowane Hubli i Radżori, rzucając mu się na szyję.
W obszernej sieni matka porwała chłopca w objęcia i długo tuliła go do piersi. Przez łzy spoglądała na syna z dumą i wdzięcznością, wiedząc, że on to był źródłem dobrobytu całej rodziny.
Wszedłszy do domu, Amra powitał ojca.
Pozostawiwszy sobie wierzchowca, chłopak wyprawił do Użżainu sługi z mułami i końmi, poczem rozgościł się w domu na dobre.
— Przyjechałem do was na całe dwa tygodnie! — mówił do ojca, rozglądając się po nowej siedzibie.
Wszyscy się cieszyli z przyjazdu Amry i podziwiali piękne upominki, które kupił dla nich w stolicy białych sahibów, a również wspaniałe dary, przysłane przez maharadżę rodzinie przyjaciela i obrońcy swego syna.
Birara długo nie mógł się przyzwyczaić do nowego miejsca, lecz zrozumiał wkońcu, że odtąd ma pozostać w bambusowej zagrodzie, gdzie przynoszono mu świeżą paszę, banany, mangi i wiązanki trzciny cukrowej.
Cieszyło go, że, jak zwykle, mógł chodzić codziennie do rzeki i kąpać się razem z Amrą, prychając i polewając się wodą.
Czuł się teraz znacznie silniejszym i weselszym.
Po południu wsadzał sobie na grzbiet Amrę i dziewczynki.
Wychodzili poza wioskę i zapuszczali się do dżungli.
Birara zrywał tam młode gałązki i drzemał w cieniu drzew.
Dzieci bawiły się wesoło. Gdy znużone siadały koło Birary, Amra opowiadał siostrzyczkom o życiu w pałacu królewskim, a stary słoń przez sen pomrukiwał znacząco i kiwał głową.
Być może, że rozumiał słowa chłopaka i potwierdzał je, gdyż i sam cośniecoś wiedział już i doświadczył z tego życia w stolicy Satpury.
Jednak najciekawsze chwile przeżywali wieczorami w rodzinnem gronie.
Usiadłszy na otwartej werandzie, słuchali opowiadania Amry.
Rodzice ze wzruszeniem dowiedzieli się, że chociaż upłynęło tak mało czasu, mały Amra i stary Birara przeżyli już bardzo wiele przygód — radosnych i ciężkich.
Słoń stał przed werandą z opuszczoną głową. Od czasu do czasu poruszał jednak uszami i wydawał urywane pomruki lub głębokie westchnienia.
Domyślał się, o czem opowiada mały kornak, a, słysząc swoje imię, podnosił uszy i węszył.
Spostrzegłszy, że rodzina przygotowuje się do snu, mruczał coraz głośniej, domagając się garści soli, do której przyzwyczaił się był w Uzżainie.
Pewnego razu Amra wybrał się do Suratu, aby zapytać na poczcie o list od Nassura, ponieważ jedyny listonosz, jednooki Daltra, ciężko zapadł na zdrowiu.
Za chłopakiem, jak zwykle, kroczył nieodstępny słoń, potrząsał głową i mruczał cichutko.
Powracając z miasta, na moście, przerzuconym przez Tapti, Amra spotkał wóz, w którym jechał nieznajomy Anglik i stary Hindus, siedzący obok furmana na koźle.
Mijali właśnie powóz, gdy nagle Birara stanął i, wyciągając trąbę, począł głośno węszyć.
— Chodź, staruszku! — popędzał go chłopak. — W domu czekają na nas z obiadem.
Słoń nie ruszał się jednak i coraz hałaśliwiej i głębiej wciągał powietrze.
Przed bystrym wzrokiem Amry nie mogło się ukryć nagłe zmieszanie Hindusa.
Ten zaś, starając się nie patrzeć na Birarę, pochylił się do ucha Anglika i szepnął:
— Sahibie, widzisz tego słonia? To ten sam, którego postrzeliłeś nad jarem w dżungli Halirab... Boję się, czy nie poznał ciebie, sahibie...
— Bredzisz, stary Guarra! — zaśmiał się biały człowiek. — Strzelałem do dzikiego słonia, a ten jest oswojony... Co ci przyszło do głowy?
Stary „panikis“ westchnął i już usta otworzył, aby odpowiedzieć, gdy nagle zaszedł nieoczekiwany wypadek.
Słoń, z groźnym, basowym rykiem runął na wóz, przewrócił go piersią i porwał Hindusa. Już podniósł go nad głową, aby uderzyć z rozmachem o pomost, gdy rozległ się głos Amry:
— Birara, zostaw w spokoju tego człowieka!
Olbrzymie zwierzę wahało się przez chwilę.
Wspomnienia bolesne i ciężkie miotały się w jego głowie, a w sercu rozgorzała paląca żądza zemsty.
Poznał „panikisa“, bo przecież trzymał go już raz w uścisku swej trąby, obwąchiwał leżącego na ziemi wroga, trącał go nogami. Darował mu życie, a on (Birara nie wątpił, że to był właśnie Guarra) zranił go czemś strasznem i palącem, co groźnie i ponuro gwiżdże, przeszywając powietrze.
— Birara... Birara! — brzmiał pełen wyrzutu, uspakajający głos kornaka.
Słoń chrapnął niemal z rozpaczą i postawił Hindusa przed sobą, bacznie mu się przyglądając.
Do Amry szybkim krokiem podszedł oburzony Anglik.
— Odpowiesz przed sądem za napad słonia na mój powóz i tego człowieka! — zawołał z gniewem, zaciskając pięści.
Amra nic nie odpowiedział. Przyglądał się tym ludziom, których nigdy w swem życiu nie spotykał, a których poznał słoń. Chłopak domyślił się, że mądry Birara powiązał tych nieznajomych, przypadkowo spotkanych ludzi z bliznami na swem starem ciele. niezawodnie byli to ci, którzy w swoim czasie skrzywdzili go i zadali mu ból.
Uwagi jego nie uszło zmieszanie i strach Hindusa. Doszły go też słowa Anglika. Nie wątpił, że Birara poznał swoich wrogów.
Tymczasem zniecierpliwiony Anglik brutalnie szarpnął chłopaka za ramię.
— Jak się nazywasz, szczeniaku? — zapytał, z gniewem patrząc w spokojną twarz kornaka. — Guarra, powtórz mu w waszej mowie, o co go pytam!
Amra podniósł głowę i odparł po angielsku:
— Zrozumiałem, co pan mówił do mnie... i do Guarry...
— Dlaczegóż więc nie odpowiadasz? — irytował się Anglik.
Chłopak wzruszył ramionami i spojrzał z pogardą na białego człowieka.
— Owszem — odpowiedziałbym natychmiast, gdyby mnie pan nie zaczął szarpać — mruknął. — Zresztą odpowiem może, lecz przedtem muszę pomówić z człowiekiem, którego pan nazwał Guarrą.
Stanąwszy z Hindusem na uboczu, spytał go:
— Czyżbyś nie znał tego starego słonia ze złotą obrączką na kle?
— Wtedy... nie miał jeszcze obrączki!... — wyrwało się tropicielowi.
— Wtedy? — powtórzył Amra. — A kiedyż to było, dobry człowieku?
Guarra spuścił oczy i milczał.
Chłopiec uśmiechnął się nieznacznie i rzekł cicho:
— Nie staraj się tylko bracie, kłamać, bo ci się to nie uda!! Wiem, przecież, że w Satpurze wszyscy słyszeli o Birarze. Powiedz więc szczerą prawdę, bo inaczej będę zmuszony napisać do maharadży, aby kazał cię stawić przed sobą...
Stary tropiciel padł na kolana przed małym kornakiem i przyznał się do winy, nic już nie ukrywając.
Wysłuchawszy tego opowiadania, Amra podszedł do Anglika i powiedział dobitnym głosem:
— Pan strzelał i zranił słonia królewicza Nassura, chociaż o jego ucieczce wszyscy w kraju byli powiadomieni. Nie chcę narazić pana na przykrą rozmowę z władcą Satpury, bo nic to już nie pomoże biednemu Birarze. Starowina, z pewnością, nie długo już pociągnie... Niech więc sahib będzie wdzięczny, że za ranę Birary przypłacił pan tylko złamanem kołem, no, i dla uspokojenia swego gniewu może pan nawymyślać „panikisowi“, że kazał panu zapłacić sobie za strzał do oswojonego, starego, szlachetnego słonia... Cha! Cha! Cha!
— Jak śmiesz drwić ze mnie?! — wybuchnął Anglik. — Jak się nazywasz?
— Amra, syn Warory z Suratu, lecz w stolicy maharadży nadano mi inny... tytuł! — mówił chłopak.
— Tytuł? — zdziwił się Anglik.
— Nazwano mnie tam bratem królewicza“! — zakończył Amra i dumnie spojrzał na białego człowieka.
Widząc, że zmieszany cudzoziemiec milczy, Amra skinął mu głową i odszedł.
W ślad za nim ruszył też Birara, wciąż się jednak oglądając i mrucząc bez przerwy.
Z pewnością — klął lub drwił.
W tej samej chwili chłopak wydobył z kieszeni tabliczkę czekolady i, ułamawszy kawałek, dał go Birarze.
Słoń zaczął chrupać i cmokać głośno, aż przełknął przysmak i chrząknął figlarnie.
Posłyszawszy głos Birary, Amra się roześmiał, był bowiem przekonany, że starowina wypowiedział mniej-więcej taką myśl:
— A tośmy im dali bobu! Co?!
Chłopak zajrzał w roziskrzone oczy słonia i parsknął głośnym śmiechem.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.