Słoń Birara/Rozdział XXI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Słoń Birara
Wydawca Udziałowa Spółka Wydawnicza
Data wyd. 1932
Druk Drukarnia Przemysłowa
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXI.
OSTATNIA WYPRAWA.

Zaledwie kilka dni pozostawało już do odjazdu Amry.
Matka popłakiwała na tę myśl, a siostrzyczki — Hubli i Radżori chodziły strapione.
Nawet dawny wojak — kulawy Warora, wzdychał pokryjomu.
Dzień rozłąki zbliżał się jednak nieubłaganie.
Nassur stanowczo żądał powrotu przyjaciela.
Wyczuł to też Birara i nagle niepokoić się zaczął.
Co chwila podnosił uszy, węszył i prychał. Chwilami jednak stał nieruchomy i niezwykle smutny, a westchnienia coraz częściej wyrywały mu się z szerokiej piersi.
Spostrzegłszy to, Amra podszedł do niego i, klepiąc go po trąbie, szepnął:
— Już czas na nas, staruszku! Za parę dni ruszymy w drogę, na twoją łąkę, do „wąwozu przyjaźni“!
Słoń objął chłopaka, przycisnął go do siebie i dmuchał gorącym oddechem, mrucząc cicho, bardzo cicho, a z niewymownym smutkiem.
Gdyby Amra mógł zrozumieć głos starego przyjaciela, zapłakałby gorzko.
Niewesoła bowiem myśl zaprzątała mózg sędziwego Birary.
Opowiadał swemu kornakowi, że żyje już bardzo długo, o, bardzo! Że ma sterane ciało i zbolałe kości roboczego słonia, że siły opuszczają go i że nie dojdzie już do Uzżainu, nie zobaczy więcej ani łąki nad rzeką, ani wąwozu i nie posłyszy nigdy głosu Nassura, bo... bo...
Nie mógł dokończyć swej myśli Birara.
Być może, bał się tego, a może sam nie wiedział, jak potrafiłby wyjaśnić sobie nurtujące go przeczucie, wiedział tylko, że coraz częściej czarna, nieprzenikniona zasłona opada mu na oczy, a serce bić przestaje. Niemy, głuchy i ślepy czuł się bardzo bezradnym i bezsilnym bezmiernie, strwożonym czemś nieznanem, co szybowało wokół, ni to nocny ptak tajemniczy, ni to duża ćma bezszelestna.
Amra nie rozumiał znaczenia pomruków i westchnień słonia.
W przeddzień odjazdu przygotowywał się do drogi. Z pomocą parobka wykąpał wierzchowca, opatrzył siodło, uzdę i sprawdził, czy mocno się trzymają podkowy.
Dawniej, gdy chłopak krzątał się po zagrodzie, Birara zwykle stał i patrzał na niego spokojnie lub nawet drzemał, ufny, że nie opuści go już nigdy mały, kochany kornak.
Teraz słoń nie odstępował go na krok, dreptał za nim i chuchał na niego, od czasu do czasu dotykając go trąbą.
— Co powiesz, starowinko? — pytał chłopak, uśmiechając się do niego.
Birara wpatrywał się w niego smutnemi, łzawiącemi się oczyma i wzdychał.
— Dolega ci co? — dopytywał się Amra, głaszcząc przyjaciela.
Słoń smutnie opuścił głowę, zwiesił trąbę i przymknął oczy.
Bał się, widać, żeby mały kornak nie zrozumiał przyczyny jego niepokoju.
Przed zachodem słońca niebo powlokło się czarnemi chmurami.
Gdzieś, daleko jeszcze przewalały się i toczyły nad światem głuche odgłosy grzmotów.
Chwilami zalatywały porywcze podmuchy wiatru.
Nadążała burza — ta straszna, wściekła burza podzwrotnikowa, pełna zgiełku i zgrozy.
Blade, chyże węże błyskawic ślizgały się po niebie.
Prąd rzeki okrył się zmarszczkami; zaszeleściły żałośnie trzciny nadbrzeżne i chylić się poczęły wierzchołki drzew.
Wieśniacy w popłochu zmykali z pola. Grubemi matami zasłaniano okna w domach i zasuwano lekkie drzwi, sklecone z bambusowych prętów.
Bydło z rykiem biegło do chlewów i zagród.
Psy wyły ponuro, kryjąc się pod domami.
Rozlegały się trwożne głosy ptactwa, lecącego z pól i z nad rzeki, aby się schronić do dżungli.
Tylko ogromne sępy wisiały pod chmurami, kreśląc w wyżynie szerokie koła i wydając ostry, drapieżny skwir.
Skrzypiały ciężkie wozy hinduskie, naładowane drzewem, kamieniami i baryłkami cementu.
Hindusi, klaszcząc biczami i klnąc, poganiali leniwe, powolne bawoły, aby przed ulewą dotrzeć do Suratu.
Z portu dobiegał głuchy ryk syreny okrętowej.
Wszystkie te dźwięki w jednej chwili utonęły w huku pioruna.
Rozdarł on czarne chmury ognistym zygzakiem i spadł w dżungli, gdzie natychmiast podniósł się słup dymu, a na jego tle pląsać jęły szkarłatne języki płomieni.
Jeden po drugim biły ogniste strzały. Padały do morza, uderzały w stare, zbutwiałe mahonie, omszałe palisandry i palmy kokosowe, lub biły raz po raz w czerwone skały, ciągnące się na południu.
Wicher zrywał liście i gałęzie, a nabierając coraz większego rozpędu i siły, łamał wysokie piony i strącał ich korony na ziemię.
Skrzypiały okiennice i krokwie domów. Ze strzech padały zerwane gonty, słoma i trzciny, miotały się i, niby sztandary, powiewały maty okien i werand.
Powietrzne trąby podnosiły kurzawę na drogach i mknęły, zgrzytając i gwiżdżąc.
Wzburzona rzeka pluskała coraz głośniej i złośliwiej, a wstrzymywana w swym biegu występowała z brzegów, podmywała krzaki i porywała małe kładki, na których wieśniaczki prały bieliznę.
Morze, smagane wichrem, rozszalało i okryło się białemi czubami mknących bałwanów. Rozbijały się one i rozpryskiwały o mur wybrzeża portowego, za miastem zaś z sykiem wybiegały na mielizny, wyrzucając na piasek muszle i czarne wodorosty.
Zgiełk, huk, zgrzyt i ryk zwichrzyły się nad ziemią.
Chyliły się i skrzypiały drzewa na bulwarach miasteczka.
Rybacy wciągali łodzie na brzeg i uwiązywali je do ciężkich kamieni.
Biali mieszkańcy portu szczelnie zamykali okna i opuszczali żaluzje, aby nie widzieć oślepiających węży piorunów.
Wreszcie spadła ulewa.
Strugi wody runęły na ziemię, zamieniły drogę i ulice w burzliwe potoki, wypełniły koryto Tapti, aż wylała na okoliczne pola, zagrażając chatom, stojącym w nizinach.
Amra z rodziną ukrył się w głębi domu. Birara stał pod wystającą strzechą, gdzie nie dosięgał go deszcz.
Nagle od strony miasta dobiegły trwożne głosy dzwonów. Jęczały coraz donośniej, siejąc trwogę i zgrozę.
— Pożar... — szepnął Warora, spojrzawszy na syna.
Ten wybiegł na werandę, gdzie wicher wnet szarpać go zaczął i szamotać się z nim.
Mrok już zapadł, tem głębszy i czarniejszy, iż chmury okryły niebo nieprzeniknioną płachtą.
Nad miastem, rozświetlając się, to znów przygasając, miotała się łuna.
— Pożar! — pomyślał Amra. — Dzwonią na ratunek!
Ta myśl mignęła mu wtedy, gdy już dopadał Birary.
— Stary, mój stary, prędzej, prędzej! — mówił chłopiec, opierając nogę o podstawioną mu trąbę i wskakując na grzbiet słonia.
Birara, otrząsając się i prychając co chwila, podreptał ku miastu.
Dojechawszy do placyka, Amra ujrzał ludzi, biegnących w popłochu.
— Ochronka się pali! Piorun uderzył w trzcinowy dach! — wołano ze wszystkich stron.
Chłopak ścisnął kolanami szyję słonia i szybko ruszył naprzód.
Bywał w ochronce, którą założyły białe zakonnice.
Miał tam niegdyś przyjaciół — dwu chłopaków, synków sąsiadki — wdowy Rusy.
Przybył na miejsce pożaru i przeraził się. Płomienie ogarniały prawie cały budynek. Buchające ogniem żagwie z wyciem latały w powietrzu, snopy iskier unosiły się ku niebu. Ogień z rykiem i świstem pożerał drewnianą lekką budowlę.
Gromadka dzieci, które wybiegły z palącej się ochronki, z płaczem tuliła się do sióstr zakonnych.
Jacyś ludzie polewali z sikawki płonącą strzechę i ścianę, lecz cóż to znaczyło dla rozszalałego ognistego żywiołu?! Obłoki pary znikały w rozpalonem powietrzu. Lada chwila mogły się zawalić belki pułapu.
— Ratujcie! Ratujcie! — rozległ się nagle przeraźliwy, brzmiący zgrozą głos jednej z zakonnic. — W prawej części domu pozostały dwie chore dziewczynki! Ratujcie! Bóg wam dopomoże i wynagrodzi!
Kilku mężczyzn rzuciło się ku wejściu, lecz opaleni, oślepieni buchającym żarem cofnęli się, zasłaniając rękami twarze.
— Ratujcie! Ratujcie! — przeszywało zgiełk jękliwe zawodzenie mniszki.
Amra pochylił się słoniowi do ucha i szepnął:
— Naprzód, Birara! Uderz piersią o róg budynku!...
Słoń chrapnął i cofnął się o krok. Wahał się jeszcze, lecz usłyszawszy ponownie głos kornaka, sapiąc głośno i porykując trwożnie, pobiegł kłusem.
Amra, przyciskając się do grzbietu Birary, nadawał mu potrzebny kierunek.
Olbrzym, nabrawszy rozpędu, szybko zawrócił i, przebiegając koło płonącego domu, bokiem zawadził o róg domu, uderzył piersią w cienkie belki i szybko odbiegł.
Na chłopaku zadymiła się koszula i zwinęły się opalone włosy.
Słoń prychał i mruczał, bo miał sparzoną skórę na łbie i grzbiecie.
Ofiarność ich i odwaga nie poszły jednak na marne.
Od ciosu olbrzymiego zwierza odpadły deski i belki ściany i odkryły wnętrze.
Dwuch Hindusów natychmiast wbiegło do izby i wyniosło nieprzytomne od obłędnego strachu dzieci.
Widząc, że nie mają nic więcej do roboty, gdyż ogień ogarnął już był cały budynek, Amra ruszył z powrotem do domu.
Na moście słoń przystanął i jakgdyby się zamyślił na chwilę. Z cichym jękiem poszedł jednak dalej.
Ulewa ustała. Burza ucichła. Czarne chmury znikały na niebie.
Wyjrzały gwiazdy — bliskie i rozjaśnione. Z poza dżungli wypływał księżyc niezwykle jaskrawy, jakgdyby obmyty strugami deszczu.
Birara ślizgał się na mokrej drodze i potykał, brnąc po kałużach.
Doszli do promu, więc Amra zamierzał zejść na ziemię, aby odnaleźć przewoźnika, lecz słoń ostrożnie przytrzymał go za nogę.
Podniósłszy trąbę i cicho, ostrożnie stąpając, skierował się w stronę dżungli.
— Dokąd idziesz, staruszku? — zapytał go chłopak.
Jakgdyby skradając się i oddychając bezdźwięcznie, Birara szedł wprost przed siebie. Skręcił do przetrzebionej oddawna dżungli, znaną mu boczną ścieżyną.
Amra natychmiast przypomniał sobie okolicę.
— Przed rokiem jechaliśmy tędy na porębę... — pomyślał.
Słoń szedł powolnym, lecz pewnym krokiem.
Nie wydawał żadnych dźwięków i, zdawało się, zapomniał o kornaku, którego niósł na grzbiecie.
Było coś uroczystego i tajemniczego w tym milczącym pochodzie nocnym.
Birara szedł przez znane mu cmentarzysko leśne.
Leżały tu nędzne, smutne szczątki wspaniałej przed laty i potężnej dżungli.
Tymczasem jakież wspaniałe niegdyś i bujne płynęło tu życie?!
Przez haszcze torowały sobie drogę stada słoni.
Rogate gaury, lekkonogie, śmigłe jelenie i łanie przekładały racicami ścieżki w zaroślach, aby dojść do brzegu morza i lizać okryte solą kamienie.
Za niemi, czając się w pogmatwanej sieci traw i trzcin, czołgały się chciwe tygrysy i zwinne lamparty, tropiące zdobycz.
Ileż to krwawych spotkań, walk, rozpaczy, porażki i triumfu zwycięstwa widziały wznoszące się tu niedawno olbrzymy leśne, opowiadające niebu poszumem swych koron o dziejach mrocznej dżungli.
Ileż to zwierząt i ptaków przebiegało i przelatywało przez wyrąbane, popalone ostępy i uroczyszcza kniei? Gdzież ukryły się one teraz?
Być może, odbiegły daleko, wypłoszone hałasem powstającego miasta portowego, przeniosły się aż hen! na uskoki Himalajów, albo legły na tej ziemi, w proch się już rozsypały, wytępione nieznającą litości ręką Europejczyka?
Jedna tylko dżungla wiedziała prawdę, lecz i dżungla znikła prawie bez śladu...
Biały człowiek kazał bronzowym ludziom ująć w dłonie ostre siekiery i rąbać wiekowe, rozłożyste drzewa...
Legła pokotem dżungla, pełna uroku, błąkających się mgieł, jadowitych oparów i tajemnicy niezgłębionej...
Porzuciły ją zwierzęta, płazy i ptaki...
Tylko pająki, małe jaszczurki i nietoperze dochowały wierności rodzimej kniei i gnieździły się w szczelinach zmurszałych pni, stosach porąbanych gałęzi i w zwaliskach wyrwanych korzeni.
Tam i sam podnosiły swe korony samotne, rozczochrane palmy, niby płaczki nad grobami.
W bladej poświacie księżyca smutny i ponury widok roztaczał się na tem cmentarzysku...
Cisza zalegała porzuconą porębę, lecz cisza ta taiła w sobie bezdźwięczny szloch i westchnienia tęsknoty...
Wchodząc na spadzisty pagórek, Birara począł często przystawać.
Boki jego podnosiły się gwałtownie i opadały, więc Amra uczuł dziwny niepokój, nie mogąc pochwycić słuchem oddechu słonia.
Słabnący olbrzym zabrnął aż na sam szczyt.
Stał ze zwieszoną głową, poruszał uszami i nie węszył.
Birara wszystko już zrozumiał. Rozwiała się przed wzrokiem jego wielka tajemnica.
Umierający przybył do tych, co już odeszli byli na zawsze.
Wołali go oddawna głosem nieznanym, aż pojął i oto — przybył na zew.
Chwiejąc się i słaniając, Birara postąpił jeszcze kilka kroków.
Stanął tam, gdzie po raz pierwszy pracował z małym kornakiem.
Odwiedził był niegdyś to miejsce, gdzie, gnany miłością i tęsknotą za przyjacielem, szukał go i łkał beznadziejnie.
Przed zamglonym wzrokiem Birary skrzyło się miljonami błysków srebrzyste morze; wyżej — migotały gwiazdy, niby niegasnące iskry pod namiotem nieba; niżej — bielała droga, którą po tysiąc razy przemierzył był tam i nazad, ciągnąc do tartaku ciężkie belki i kloce mahoniowe.
Słoń z wielkim wysiłkiem podał chłopakowi trąbę.
Lecz nie wytrzymała już ona ciężaru kornaka i opadła bezsilnie.
Amra zdążył jednak zeskoczyć. Z trwogą i troską zajrzał w oczy Birary.
Przymknięte do połowy drżącemi powiekami źrenice słonia patrzyły na niego łagodnie i smutno.
Olbrzymie ciało wzdrygnęło się nagle, zgięły się pod niem kolana, gwałtownie podniosły się boki, aż żebra wystąpiły mu pod skórą i opadły powoli z cichym poszumem głębokiego westchnienia.
Minęła jeszcze jedna, długa chwila, zanim Birara osunął się, piersią dotykając ziemi.
W niepojęty sposób ułożył się wygodnie pomiędzy grubemi pniami ściętych drzew, nagromadzonych stosów korzeni i gałęzi, sam do zwału szarej ziemi podobny.
Poruszył trąbą i objął kornaka.
Ten uklęknął i, pochylając się nad nim, zaglądał mu w oczy, całował i szeptał dobre, łagodne słowa pociechy i otuchy, brzmiące troską i rozrzewnieniem.
Biała mgła zaścielała oczy Birary. Nie ruszał się wcale i nie oddychał już.
Amra czuł, jak trąba słonia słabnie, wiotczeje i opada powoli.
Wreszcie bezwładna i zimna wyciągnęła się w trawie, a wtedy chłopiec poczuł na twarzy lekki, ciepły jeszcze powiew — ostatnią pieszczotę Birary...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Słońce weszło i zajrzało na porzuconą porębę.
Wśród sterczących, szarych, martwych pni, suchych gałęzi i korzeni, rozrzuconych w nieładzie, leżał stary, chudy słoń.
Nieruchomy był, zimny i martwy, jak te pnie żałosne i gałęzie pleśnią zżarte. Olbrzymie ciało zwierza jakgdyby się rozpływało, wciskało coraz bardziej w ziemię... znikało.
W ciszy leśnego cmentarzyska, gdzie na próchno się rozpadały butwiejące konary dumnych niegdyś, niebotycznych drzew, biegł żałosny szloch.
To płakał mały kornak, syn Warory, „brat królewicza“ Satpury.
Wzdychał, szlochał i nie słyszał, że coś szeptało do niego szmerem suchych liści i szelestem twardych zielsk:
— Życie moje było długie, pracowite i wierne, aż doszło do kresu... Ległem tu, bo jestem synem dżungli i ze szczątkami jej pragnąłem połączyć swe stare kości... Nie płacz, mały przyjacielu! Zakończyłem bieg mego życia, bo taka była wola Najwyższej Istoty... Bądź szczęśliwy i prawy, aby, stanąwszy kiedyś u kresu, dusza twoja zachować mogła spokój i pogodę — tę najmilszą Bogu modlitwę... Żegnaj, mały, dobry Amra...
Zgrzytały wysokie badyle, poruszane lekkim wiatrem porannym, dobiegał daleki, łagodny poszum morza.

Koniec.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.