Sen wujaszka/Rozdział IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Sen wujaszka |
Podtytuł | (Z kronik miasta Mordasowa) |
Wydawca | Wydawnictwo Dzieł Pogodnych |
Data wyd. | 1922 |
Druk | Drukarnia Wydawnictwa Polskiego |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | Sydir Twerdochlib |
Tytuł orygin. | Дядюшкин сон |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Słyszał on wszystko, wszystko!
W istocie rzeczy nie wszedł on, lecz wleciał, blady ze wzburzenia i wściekłości. Zina spojrzała na niego ze zdumieniem.
— A więc to tak! — krzyknął zdyszany. — Wiem wkońcu, kim pani jesteś!
— Kim ja jestem! powtórzyła Zina, patrząc na niego jak na warjata, i nagle oczy jej gniewnie zabłysły.
— Jak pan śmiesz tak mówić do mnie! — krzyknęła, podchodząc ku niemu.
— Wszystko słyszałem! — powtórzył Mozglakow uroczyście, lecz jakoś mimowoli cofnął się o krok w tył.
— Pan słyszałeś? Pan podsłuchiwałeś? — rzekła Zina, z pogardą patrząc na niego.
— Tak! Podsłuchiwałem, tak, ważyłem się na tę podłość, lecz za to dowiedziałem się, że pani sama... nie wiem nawet, jak się mam wyrazić, by powiedzieć pani... w jakim świetle pani się teraz przedstawia! — odpowiedział Mozglakow, coraz bardziej i bardziej tchórząc przed wzrokiem Ziny.
— A choćby pan nawet i słyszał, to i cóż możesz mi pan zarzucić? Jakie prawo masz pan coś mi zarzucać? Jakiem prawem przemawia pan do mnie tak arogancko?
— Ja? Jakie ja mam prawo? I pani może o to pytać? Wychodzi pani za księcia, a ja nie mam żadnego prawa!... Przecie dała mi pani słowo niedawno!
— Kiedy?
— Jakto kiedy?
— Wszak jeszcze dziś rano, gdy mi się pan narzucałeś, ja stanowczo odpowiedziałam, że nie mogę przyrzec niczego pozytywnego.
— A jednak nie napędziła mnie pani, nie odmówiła mi pani wprost; to znaczy, że trzymała mnie pani w rezerwie! To znaczy, brała mnie pani na wabika.
Na twarzy rozdrażnionej Ziny pojawiło się bolesne uczucie, jakgdyby od ostrego, przeszywającego, wewnętrznego bólu; lecz przemogła to uczucie.
— Jeśli ja pana nie napędziłam, — odpowiedziała jasno i wyraźnie, chociaż w głosie jej słychać było ledwie dające się zauważyć drżenie, — to tylko z litości. Błagałeś pan sam, by pozostawić panu trochę czasu, by nie powiedzieć panu „nie“, lecz poznać pana bliżej i „wtedy“, powiedział pan, „wtedy, gdy się pani przekona, że jestem człowiekiem szlachetnym, może mi pani nie odmówi“. Były to pańskie własne słowa, powiedziane na samym początku pańskich konkurów. Nie może pan się ich teraz zaprzeć! Śmiałeś pan obecnie powiedzieć, że brałam pana na wabika; ależ pan sam widziałeś moją niechęć, gdym się z panem zobaczyła dzisiaj, o dwa tygodnie wcześniej, jak się pan umówiłeś ze mną, i niechęci tej wcale przed panem nie ukrywałam, owszem, okazywałam ją panu. Pan sam to zauważył, bo zapytywał mnie pan: czy ja się nie gniewam o to, żeś pan przyjechał wcześniej? Wiadomo panu chyba, że nie bierze się na wabika tego, przed kim się nie może i nie chce ukryć swojej niechęci ku niemu. Śmiał pan wyrazić się, że trzymałam pana w rezerwie. Na to panu odpowiem, że sądziłam tak o panu: „chociaż on nie odznacza się wybitną umysłowością, to mimoto może być człowiekiem dobrym i dlatego można wyjść za niego zamąż“. Teraz jednak, gdym się przekonała na swoje szczęście, że jesteś pan durniem, a w dodatku durniem złośliwym, — nie pozostaje mi nic innego, jak tylko życzyć panu wszelkiego powodzenia i szczęśliwej drogi. Bądź pan zdrów!
Rzekłszy to, Zina odwróciła się od niego i powoli wychodziła z pokoju.
Mozglakow, domyśliwszy się, że wszystko stracone, zatrząsł się z wściekłości.
— A, więc ja jestem durniem, wołał, więc ja teraz jestem już durniem! Dobrze! Bądź pani zdrowa! Ale ja przedtem, nim wyjadę, całemu miastu opowiem, jak pani z mamuńcią łapałyście obie księcia, spoiwszy go do bezpamięci! Ja to wszystkim opowiem! Poznacie Mozglakowa!
Zina drgnęła i zatrzymała się, by dać odpowiedź na to, lecz pomyślawszy chwilę, wzruszyła tylko pogardliwie ramionami i zatrzasnęła za sobą drzwi.
W tej chwili na progu zjawiła się Marja Aleksandrówna. Słyszała ona wykrzykniki Mozglakowa, w mig domyśliła się, o co idzie i zadrżała z przestrachu. Mozglakow jeszcze nie wyjechał, Mozglakow jest koło księcia, Mozglakow wszystko roztrąbi po mieście, a tu konieczna była tajemnica, bodaj przez pewien krótki czas! Marja Aleksandrówna miała swe rachuby. W mig uświadomiła sobie wszystkie okoliczności i oto plan ugłaskania Mozglakowa był już gotowy.
— Co się dzieje, mon ami? — rzekła podchodząc ku niemu i przyjaźnie wyciągając doń rękę.
— Jakto, mon ami! — krzyknął on we furji — po tem wszystkiem, czego pani nawarzyła, jeszcze mon ami? Morgen früh, łaskawa pani! Myśli pani, że mnie pani jeszcze raz oszuka?
— Żałuję, najmocniej żałuję, że widzę pana w tak dziwnem usposobieniu duchowem, panie Pawle. Cóż to za wyrażenia! Nie liczy się pan nawet ze słowami wobec damy.
— Wobec damy. Pani... jest pani wszystkiem, czem pani chce, tylko nie damą — zawołał Mozglakow. Nie wiem, co właśnie chciał on wyrazić swym okrzykiem, lecz prawdopodobnie coś piorunującego.
Marja Aleksandrówna łagodnie popatrzyła mu w twarz.
— Proszę, proszę, siądź pan! — przemówiła ze smutkiem, wskazując mu fotel, w którym przed kwadransem rozpierał się najspokojniej książę.
— Ależ słuchaj pani wkońcu, Marjo Aleksandrówno! zawołał stropiony Mozglakow — pani patrzy na mnie tak, jakgdyby pani ani na włos nie uchybiła, a przeciwnie, jakgdybym to ja zawinił wobec pani! Przecie tak być nie może!... A ton pani!... Przecie to wkońcu przewyższa miarę ludzkiej cierpliwości... Czy pani to wie?
— Przyjacielu mój! — odpowiedziała Marja Aleksandrówna, — pozwoli pan ciągle jeszcze nazywać siebie tem mianem, bo zapewniam pana, że nie ma pan lepszego przyjaciela odemnie; przyjacielu mój! Pan cierpisz, męczysz się pan, otrzymałeś pan cios w samo serce — to też nic dziwnego, że mówi pan ze mną w takim tonie. Lecz ja jestem zdecydowana odsłonić panu całe, caluśkie swe serce, tem bardziej, że sama czuję się trochę winną wobec pana. Siadaj pan, pomówimy.
Głos Marji Aleksandrówny był boleśnie miękki. Na twarzy odbijało się cierpienie. Zdumiony Mozglakow usiadł obok niej.
— Pan podsłuchiwałeś? — ciągnęła ona dalej, patrząc mu w twarz z wyrzutem.
— Tak, podsłuchiwałem! Jakżeż nie miałem podsłuchiwać; to dopiero byłbym idjotą! Przynajmniej dowiedziałem się w ten sposób, co pani knuje przeciwko mnie, — odpowiedział Mozglakow grubjańsko, sam siebie poduszczając własnem gniewem.
— I pan, z pańskiem wychowaniem, z pańskiemi zasadami, mogłeś zdecydować się na taki postępek? — O Boże! Mozglakow aż skoczył z krzesła.
— Ależ Marjo Aleksandrówno! — zawołał, — tego to już zanadto! Słuchać już nie można! Przypomnij pani sobie, na co to zdecydowałaś się pani sama, z pani zasadami, zanim innych sądzić będziesz! — Jeszcze jedno pytanie, — rzekła ona, nie odpowiadając na jego pytania, — któż to pana zmędrkował do podsłuchiwania, kto panu rozpowiadał, kto tu szpiegował, oto co ja chcę wiedzieć.
— Musi mi już pani to wybaczyć, — ja tego nie powiem.
— Dobrze. Dowiem się tego i sama. Przyznałam, Paul, że zawiniłam wobec pana, lecz jeśli pan wszystko rozważy, wszystkie okoliczności, to przekona się pan, że, jeśli ja zawiniłam, to jedynie przez to, że zbyt dobrze życzyłam panu.
— Pani mnie dobrze życzyła? Daj pani temu pokój! Zapewniam panią, że więcej nie weźmie mnie pani na kawał! Nie jestem głupim smarkaczem!
I Mozglakow tak się skręcił na swem siedzeniu, że aż zatrzeszczało.
— Przepraszam, przyjacielu drogi, zachowajże pan zimną krew; jeśli możesz. Wysłuchaj mnie pan uważnie, a sam pan na wszystko wyrazi swą zgodę. Popierwsze, chciałam bezzwłocznie wyjaśnić panu wszystko, wszystko i byłby pan odemnie samej dowiedział się o całej sprawie do najdrobniejszych szczegółów, nie poniżając się do podsłuchiwania. A jeśli wstrzymałam się z wyjaśnieniem panu tego wszystkiego przedtem, to jedynie dlatego, że cała sprawa była jeszcze w projekcie. Mogła ona wogóle jeszcze się nie urzeczywistnić. Widzi pan więc: jestem z panem najzupełniej szczera. Powtóre, niech pan nie wini mojej córki. Kocha ona pana do szaleństwa i kosztowało mię to bardzo wiele nieprawdopodobnych wysiłków, by ją od pana odwrócić i uzyskać jej zgodę na przyjęcie propozycji księcia.
— Miałem właśnie przyjemność słyszeć prawdziwy dowód tej miłości do szaleństwa, ironicznie odpowiedział Mozglakow.
— Dobrze. A jak pan do niej mówiłeś? Czy tak powinien mówić zakochany? Czy, wkońcu, tak mówi człowiek dobrze wychowany? Obraziłeś i rozdrażniłeś ją pan.
— Co tam teraz mówić o dobrem wychowaniu, Marjo Aleksandrówno! A przedtem, kiedyście to obie robiły do mnie takie słodkie miny, ja pojechałem z księciem, a wy obie nuże drwić sobie ze mnie. Oczerniała mnie pani, oto co ja pani powiem! Wiem wszystko, wszystko!
— I z pewnością wie pan to także z tego samego brudnego źródła? — rzuciła Marja Aleksandrówna ze swej strony uwagę, uśmiechając się lekceważąco. — Tak, panie Pawle, oczerniałam pana, nagadałam na pana i przyznaję się, że się niemało natłukłam głową o ścianę. Lecz już to samo, że byłam zmuszona oczerniać pana przed nią, a może nawet miotać na pana oszczerstwa, — już to samo dowodzi, jak trudno mi było wymusić od niej zgodę na porzucenie pana! Człowieku krótkowzroczny! Jeśliby ona pana nie kochała, to czy trzebaby mi było imać się oszczerstw, przedstawiać pana w postaci śmiesznej, niegodnej, chwytać się aż takich ostatecznych środków? Ale pan, mimo to, nie wie jeszcze wszystkiego! Musiałam użyć aż swej macierzyńskiej władzy, by wyrwać pana z jej serca i dopiero po nieprawdopodobnych wysiłkach udało mi się uzyskać jej pozorną tylko zgodę. Jeśli pan teraz nas podsłuchiwał, to musiał pan zauważyć, że ona ani jednem słowem, ani jednem gestem nawet nie podtrzymywała mnie wobec księcia. Podczas całej tej sceny ona nie odezwała się prawie ni słówkiem: śpiewała jak automat. Cała jej dusza rwała się w udręce i ja z litości dla niej wyprowadziłam wkońcu stąd księcia.
Pewna jestem, że Zina płakała, zostawszy tu sama. Wszedłszy tu, powinien pan był zauważyć jej łzy...
Mozglakow rzeczywiście przypomniał sobie, że wbiegłszy do komnaty, zauważył był, że Zina zalewa się łzami.
— Lecz pani, pani, za cóż pani występowała przeciwko mnie, Marjo Aleksandrówno? — zawołał. — Za co pani mnie czerniła, miotała na mnie oszczerstwa, do czego się pani sama teraz przyznaje?
— A, to rzecz inna! jeśliby pan był od samego początku mądrze pytał, to dawnoby pan otrzymał już odpowiedź. Tak, masz pan rację! Wszystko to ja zrobiłam i tylko ja jedna. Ziny proszę w to nie mięszać. Dlaczego ja to zrobiłam? Odpowiadam: po pierwsze, dla Ziny. Książę jest bogaty, powszechnie znany, posiada bardzo rozgałęzione stosunki i, wyszedłszy za niego, Zina zrobi świetną partję. Wkońcu, jeśli on nawet umrze, może i szybko, — bo my wszyscy jesteśmy mniej lub więcej śmiertelni, — wtedy Zina, młoda wdowa, księżna, należeć będzie do wyższego towarzystwa i w dodatku może będzie bardzo bogata, wtedy może wyjść zamąż, za kogo jej się żywnie podoba, może zrobić jeszcze bardziej bogatą partję. Rozumie się jednak, że ona wyjdzie wtedy za tego, kogo kocha, za tego, kogo kochała przedtem, czyje serce rozdarła, wyszedłszy za księcia. I już sama pokuta zniewoliłaby ją do zatarcia swego grzechu wobec tego, kogo dawniej kochała.
— Hm! — bąknął Mozglakow, w zamyśleniu patrząc na swoje trzewiki.
— Po — drugie, — o tem wspomnę tylko pokrótce, mówiła dalej Marja Aleksandrówna, — dlatego, bo pan zdaje się nawet tego nie zrozumie. Pan czytuje swego Szekspira, czerpiąc z niego wszystkie swe wysokie uczucia, a w gruncie rzeczy, choć jesteś pan człowiekiem bardzo dobrym, ale zbyt jeszcze młodym, panie Pawle, — ja zaś matką jestem! Słuchajże pan: wydając Zinę za księcia, robię to po części i dla księcia samego, ponieważ chcę go tem małżeństwem ocalić. Ja i przedtem lubiłam tego szlachetnego, tego dobrodusznego, tego po rycersku uczciwego staruszka. Byliśmy przyjaciółmi. Obecnie on, nieszczęsny, tkwi w szponach tej djablicy. Ona wtrąci go do grobu. Bóg świadkiem, że uzyskałam zgodę Ziny na małżeństwo z nim jedynie w ten sposób, że uprzytomniłam jej całą świętość jej wielkiego czynu samozaparcia. Dała się ona porwać szlachetności uczuć, czarowi wielkiego czynu. W niej samej jest coś rycerskiego. Przedstawiłam jej, że jest to czyn wysoce chrześcijański, być podporą, pociechą, przyjacielem, dzieciątkiem, pieścidełkiem, cielcem złotym, dla tego, komu pozostaje może jeszcze tylko jeden rok życia! Nie wstrętna baba, nie strach, nie upokorzenie powinny go otaczać w ostatnich dniach jego życia, lecz światłość, przyjaźń, miłość. Wtedy te ostatnie dni, ten zachód jego życia, stałby się dla niego rajem! Gdzież tu jest egoizm, proszę mi powiedzieć? Jest to raczej uczynek siostry miłosierdzia, a nie egoizm!
— Więc pani... pani zrobiła to tylko dla księcia, tylko dla uczynku siostry miłosierdzia? — bąknął Mozglakow głosem szyderczym.
— Rozumiem i to pytanie, Pawle Aleksandrowiczu; jest ono zupełnie jasne. Pan, zdaje się, myśli, że idzie tu o własną, po jezuicku obmyślaną, korzyść w związku z korzyścią, wynikającą dla księcia? Być może, że w mojej głowie były i te rachuby, wcale jednak nie jezuickie, tylko mimowolne i wynikające z koniecznego związku rzeczy. Wiem, że pan się dziwi takiemu szczeremu wyznaniu; o jedno tylko proszę pana, panie Pawle: proszę nie mięszać do tej sprawy Ziny! Jest ona czysta jak gołąb, nie kieruje się wyrachowaniem; ona mnie tylko kocha, — to drogie dziecię moje! Jeśli tu snuł kto rachuby, to tylko ja, ja jedna ! Lecz, po pierwsze, zapytaj pan z całą surowością własnego sumienia i powiedz: kto nie snułby rachub na mojem miejscu w podobnym wypadku? Obliczamy własne korzyści nawet w najbardziej wielkodusznych, nawet w najbardziej bezinteresownych sprawach naszych, obliczamy nieświadomie, mimowolnie! Jest to rzecz oczywista, że przy tem wszystkiem każdy oszukuje sam siebie, zapewniając siebie i drugich, że działa tylko z popędu szlachetności. Co do mnie, nie nie chcę oszukiwać sama siebie: przyznaję się, że przy całej szlachetności swych zamiarów — snułam rachuby. Proszę jednak zapytać, czy ja snuję rachuby dla siebie? Mnie nie potrzeba już niczego, Pawle Aleksandrowiczu! Ja swoje życie już przeżyłam. Rachuby snułam dla niej, dla mego mego anioła, mego dziecka, i — któraż matka może mi wziąć to za złe?
W oczach Marji Aleksandrówny zabłysły łzy. Paweł Aleksandrowicz zdumiony słuchał tej szczerej spowiedzi i, nie rozumiejąc dobrze, mrugał oczami.
— No tak, któraż matka... przemówił wkońcu. — Ładnie pani śpiewa, Marjo Aleksandrówno, — ale... ale dała mi pani przecie słowo! Pani mnie także czyniła nadzieję... Cóż teraz ze mną będzie, niech pani pomyśli! Przecie ja teraz nie będę się mógł nigdzie pokazać z tym długim nosem?
— Czy naprawdę przypuszczasz pan, że ja o panu nie pomyślałam, mon cher Paul! Przeciwnie: we wszystkich tych rachubach, była dla pana tak ogromna korzyść, że właśnie ta korzyść przedewszystkiem skłoniła mnie do spełnienia całego tego przedsięwzięcia.
— Korzyść dla mnie! zawołał Mozglakow, tym razem zupełnie zdumiony. Jakże to?
— Boże! Czy naprawdę można być do tego stopnia prostym i krótkowzrocznym! — zawołała ze swej strony Marja Aleksandrówna, wznosząc oczy ku niebu. — Oj, młodzi, młodzi! Oto co znaczy, pogrążyć się w swym Szekspirze, marzyć, wyobrażać sobie, że my żyjemy, — żyjąc cudzym duchem i cudzemi myślami! Pytasz, mój dobry Pawle Aleksandrowiczu, w czem tu się kryje pańska korzyść? Pozwól mi pan, dla jasności, zrobić jedną dygresję: Zina pana kocha, — rzecz to niewątpliwa! Zauważyłam jednak, że mimo jej widoczna miłość, kryje się w niej jakieś niedowierzanie panu, pańskim dobrym uczuciom i pańskim skłonnościom. Zauważyłam też, że ona czasami jakgdyby rozmyślnie, sama siebie powściąga i zachowuje się wobec pana zimno — jest to owoc refleksji i niedowierzania. Czy pan tego sam nie zauważył, panie Pawle?
— O-wszem; i to nawet dzisiaj... ale co pani chce przez to powiedzieć, Marjo Aleksandrówno?
— Widzi pan, zauważył to pan i sam. A zatem, nie omyliłam się. Jest w niej jakieś dziwne niedowierzanie co do stałości pańskich dobrych skłonności. Jestem matką, jakżebym więc nie miała odgadnąć serca swego dziecka? Przedstaw pan sobie teraz, że zamiast wlecieć do pokoju z wyrzutami, a nawet z obelgami, rozdrażnić, zelżyć, obrazić ją, czystą, przecudną, dumną, i w następstwie tego mimowoli umocnić ją w podejrzeniach co do pańskich brzydkich skłonności, — przedstaw pan sobie, coby było, gdybyś pan, zamiast tego, przyjął był tę wiadomość łagodnie, ze łzami żalu, a nawet rozpaczy, no i ze spotęgowanem aż do wzniosłości szlachectwem duszy...
— Hm!
— Nie, proszę nie przerywać, panie Pawle. Chcę panu uświadomić sytuację, która oszołomi pańską wyobraźnię. Proszę sobie przedstawić, że pan przychodzi do niej i powiada: „Zynaido! kocham cię nad życie, lecz powody natury rodzinnej nas rozłączają. Ja te powody rozumiem. Służą one do twego szczęścia i wobec tego ja nie śmiem przeciwko nim występować. Zynaido! Ja ci przebaczam. Bądź szczęśliwa, jeśli możesz!“ I w tem miejscu utkwiłby pan w niej swe spojrzenie. — spojrzenie baranka; którego mają zakłóć, jeśli można tak się wyrazić, — przedstaw pan to sobie i pomyśl, co za wrażenie wywołałyby te słowa w jej sercu!
— Tak, Marjo Aleksandrówno, przypuśćmy, że tak, wszystko to ja rozumiem... ale cóż, — jabym to wszystko powiedział, a mimo to odszedłbym z niczem...
— Nie, nie, nie, mój przyjacielu! Nie przerywaj! Chcę koniecznie uświadomić ci całą sytuację z wszystkiemi konsekwencjami, by pana porwać jej wzniosłością. Przedstaw więc pan sobie, że pan spotykasz się z nią, później, po pewnym czasie, w wyższem towarzystwie! Spotykacie się gdzieś na balu, przy olśniewającem oświetleniu, upajającej muzyce, pośród wytwornych kobiet i całego tego święta pan jeden melancholijny, zamyślony, blady, wsparty gdzieś o kolumnę (ale tak, by pana było widać) wodzi za nią oczami w wirze balu. Ona tańczy. Upajające tony Straussa brzmią wokoło, sypią się subtelne dowcipy panów z wytwornego towarzystwa, — a pan jeden stoi blady, niemy i umęczony swą udręką! Cóż wtedy stanie się z Zynaidą, pomyśl pan, jakiemi oczami będzie ona wtedy patrzyła na pana? „I ja, — pomyśli Zina, — ja miałam wątpliwości co do tego człowieka, który poświęcił dla mnie wszystko, wszystko i własne swe serce dla mnie rozdarł!“ Naturalnie, dawna miłość zmartwychwstałaby w niej z niepohamowaną mocą!
Marja Aleksandrówna przerwała na chwilę, by zaczerpnąć tchu. Mozglakow poruszył się w krześle z taką siłą, że jeszcze raz zatrzeszczało. Marja Aleksandrówna ciągnęła dalej:
— Z powodu złego stanu zdrowia księcia, Zina jedzie za granicę, towarzysząc mu w podróży do Włoch, do Hiszpanji, — kędy kwitną mirty i pomarańcze, kędy błękitne niebo, gdzie Gwadalkwiwir srebrne toczy fale, — do tej ojczyzny miłości, gdzie nie można żyć, nie kochając; gdzie róże i pocałunki, rzecby można, same płyną w powietrzu! Pan jedziesz tam także za nią; ofiarowujesz jej pan swe usługi, stosunki, wszystko! Tam zaczyna się wasza miłość z niepohamowaną, żywiołową mocą; miłość, młodość, Hiszpanja, — Boże! Naturalnie, miłość wasza jest niepokalana, święta, wkońcu jednak samo patrzenie na siebie wzajem was męczy. Pan mnie rozumie, mój przyjacielu! Oczywiście, znajdą się tacy podli, intryganccy ludzie, — łotry prawdziwe — którzy będą utrzymywali, że to wcale nie żadne współczucie krewnego pociągnęło pana za granicę w ślad za cierpiącym starcem. Ja umyślnie nazwałam miłość pańską niepokalaną, dlatego, bo ludzie ci z pewnością przypiszą jej zupełnie inne znaczenie.
Ale ja matka, Pawle Aleksandrowiczu, i jabym miała pana uczyć złego?... Rozumie się, książę nie będzie mógł pilnować was obojga, ale — cóż to ma do rzeczy, czyż można na tem tylko opierać takie podłe oszczerstwo? — Wkońcu on umiera, błogosławiąc swój los. Powiedzże mi pan, za kogoż wyjdzie Zina, jak nie za pana? Jesteś pan tak dalekim krewnym księcia, że żadne przeszkody do zawarcia małżeństwa wyniknąć z tego powodu nie mogą. Pojmie ją pan ża żonę, młodą, bogatą, posiadającą wszędzie znaczenie i wpływy, — i kiedyż to? Wtedy, gdy zaślubiny z nią, uważaliby sobie za zaszczyt nawet najmożniejsi z możnych! Przez nią staje się pan swoim człowiekiem w najwyższych kołach społeczeństwa, przez nią otrzymujesz pan następnie wybitne stanowisko, robisz pan świetną karjerę. Obecnie ma pan tylko półtorej setki poddanych, a wtedy będzie pan bogaczem; książę sam to wszystko urządzi w swym testamencie, ja panu to zaręczam. I wkońcu, co najgłówniejsza, ma ona już do pana najpełniejsze zaufanie, ufa pańskiemu sercu, pańskim uczuciom i zkolei staje się pan dla niej bohaterem cnoty i poświęcenia!... I pan, i pan możesz jeszcze pytać potem, jaką korzyść pan odnosisz? Ależ to trzeba być zupełnie ślepym, by nie widzieć, by nie uświadamiać sobie, by nie obliczać swej korzyści, jeśli ona znajduje się przed panem w odległości zaledwie dwu kroków, patrzy na pana, uśmiecha się do pana i sama woła: „oto ja, twoja korzyść, tu jestem!“ Zlituj się, Pawle Aleksandrowiczu!
— Marjo Aleksandrówno! — zawołał Mozglakow, niezwykle wzruszony, — teraz dopiero wszystko zrozumiałem! Postąpiłem ordynarnie, brutalnie i podle! — Zerwał się z krzesła i złapał się za włosy.
— I nie-wy-ra-chowanie, dodała Marja Aleksandrówna, — co najgłówniejsza: nie-wy-rachowanie!
— Co za osieł ze mnie, Marjo Aleksandrówno! — zawołał on, prawie w rozpaczy. — Teraz wszystko przepadło, dlatego, że kochałem ją do szaleństwa!
— Może nie wszystko jeszcze przepadło, rzekła pani Moskalewa cicho, jakgdyby coś obmyślając.
— Ach, jeśliby to jeszcze było możliwe! Proszę mi pomóc, pouczyć! Ocalić!
I Mozglakow zapłakał.
— Przyjacielu! — ze współczuciem rzekła Marja Aleksandrówna, podając mu rękę, — zrobiłeś pan to w zbytniem rozgorączkowaniu, pod naporem namiętności, a zatem z miłości ku niej! Był pan w rozpaczy, nie mógł się pan upamiętać! Przecie ona powinna to wszystko zrozumieć...
— Kocham ją do szaleństwa i gotów jestem wszystko dla niej poświęcić! — bił się w piersi Mozglakow.
— Słuchajże pan, ja pana przed nią usprawiedliwię.
— Marjo Aleksandrówno, dobrodziejko moja!
— Tak, biorę to na siebie! Już ja was przeproszę ze sobą! Powiedz jej pan wszystko, wszystko, tak, jak ja panu dopiero co mówiłam!
— O Boże, jaka pani dobra jesteś, Marjo Aleksandrówno!... Ale... czy nie możnaby tego natychmiast uczynić!
— Broń Boże! Jaki pan niedoświadczony jesteś, przyjacielu drogi! Wszak ona jest dumna! Onaby to wzięła, tak — zaraz, za nowe grubjaństwo, za natręctwo! Jutro ja to wszystko urządzę, a teraz — uchodź pan dokądkolwiek, choćby do tego kupca... Proszę, możesz pan przyjść wieczorem, ale jabym panu nie radziła!
— Uciekam, uciekam! Boże wielki! Pani mnie doprawdy wskrzesiłaś! Ale jeszcze jedno pytanie: no, a jeśli książę nie tak prędko umrze?
— Ach, Boże! Jaki pan naiwny, mon cher Paul. Przeciwnie, należy prosić Boga o zdrowie dla niego. Należy z całego serca życzyć mu długiego życia, temu miłemu, temu dobremu, temu po rycersku uczciwemu staruszkowi! Ja pierwsza ze łzami w oczach będę się modliła w dzień i w nocy za niego, za szczęście mojej córki. Lecz niestety! Zdrowie księcia nie rokuje dobrych nadziei! A w dodatku wypadnie mu teraz jechać aż do stolicy, odbyć uciążliwą podróż z Ziną w świat. Obawiam się, och, obawiam się, by to nie dobiło go ostatecznie. Lecz — będziemy się modlili, cher Paul, a wszystko inne — jest w ręku Boga!... Pan już idzie? Przyjm me błogosławieństwo, mon ami. Nie trać pan nadziei, cierp i nie trać nadziei, przedewszystkiem nie trać nadziei! Ja nigdy nie wątpiłam, że twe uczucia są szlachetne...
Ona mocno uścisnęła mu rękę i Mozglakow na palcach wyszedł z pokoju.
— No, jednego głupca już się pozbyłam, — rzekła Marja Aleksandrówna z triumfem. — Teraz kolej na innych...
Drzwi się otworzyły i weszła Zina. Była bardziej blada jak zazwyczaj. Oczy jej miotały iskry.
— Matko, — rzekła, — kończ prędzej lub też nie wytrzymam dłużej. Wszystko to jest tak strasznie niskie, wszystko jest takiem bagnem, że gotowa jestem uciec z domu. Nie męcz mnie, nie rozdrażniaj mnie do ostateczności! Mdłości mnie już od tego chwytają, słyszysz? mdli mnie od tego bagna.
— Zino, co ci to, mój aniele? Ty... tyś podsłuchiwała! — zawołała Marja Aleksandrówna — długo i z niepokojem wpatrując się w Zinę.
— Tak, podsłuchiwałam. Może zechcesz mnie również przywołać do wstydu, jak tego głupca? Słuchaj, matko, przysięgam ci, że jeśli będziesz mnie jeszcze tak dręczyła i wyznaczała mi różne niskie role w tej niskiej komedji, to ja rzucę wszystko i zakończę to wszystko odrazu. Dość już tego, że zdecydowałam się na główną część podłości! Lecz... ja nie znałam siebie. Ja się zaduszę, tak wszystko tu cuchnie!
I Zina wyszła, trzasnąwszy drzwiami.
Marja Alekandrówna długo patrzyła w ślad za nią i zamyśliła się.
— Trzeba się śpieszyć! — zawołała ocknąwszy się. — Najgłówniejsze niebezpieczeństwo, główna bieda, to z nią; jeśli wszyscy ci ohydni ludzie nie zostawią nas samych i rozbębnią po mieście, — co już zapewne zrobiono, — to wszystko przepadło. Ona nie wytrzyma całej tej chryi i odmówi współudziału. Za wszelką cenę, bezwłocznie, należy wywieźć księcia na wieś! Polecę najpierw sama, wytaskam stamtąd swego bałwana i przywiozę go tu; musi on przecie wkońcu na coś się przydać! A ten tymczasem się wyśpi — i sprawa skończona! — Zadzwoniła.
— Cóż z końmi? — zapytała sługę, który zjawił się na dzwonienie.
— Dawno zaprzągnięte, — odpowiedział lokaj.
Konie były zamówione od tej chwili, w której Marja Aleksandrówna odprowadzała księcia na górę.
Ubrała się, przedtem jednak pobiegła do Ziny, by uwiadomić ją w ogólnych zarysach o swem postanowieniu i dać jej pewne instrukcje. Ale Zina nie mogła jej słuchać. Leżała w łóżku, ukrywszy twarz w poduszkach; zalewała się łzami i rwała swe długie, cudne włosy białemi rękami, obnażonemi do łokci. Czasami przechodził ją dreszcz, jakgdyby z zimna, przez jedno okamgnienie przechodził po wszystkich jej członkach. Marja Aleksandrówna zaczęła mówić, lecz Zina nie podniosła nawet głowy.
Postawszy nad nią jakiś czas, Marja Aleksandrówna wyszła przygnębiona i, by się z tego otrząsnąć, wsiadła do karety i kazała pędzić, co koń wyskoczy.
„Fatalna rzecz, że Zina podsłuchiwała! — myślała, siedząc w karecie. — Przekonywałam Mozglakowa prawie temi samemi słowami, co i ją; dumna Zina może nawet się obraziła... Hm! Główna jednak rzecz, by zdołać wszystko załatwić, dopóki nie przewąchają! A to bieda! No, jeślibym tak na nieszczęście nie zastała swego bałwana w domu!“
I na samą tę myśl porwała ją złość, nie rokująca niczego dobrego dla Atanazego Maciejowicza. Kręciła się z niecierpliwości na swem siedzeniu. Cugowe konie pędziły co tchu.