<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Sezonowa miłość
Podtytuł powieść współczesna
Wydawca Gebethner i Wolff
Wydanie drugie
Data wyd. 1909
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXII.

Powracają w zupełnie innym nastroju, niż jechali poprzednio.
Jeden Porzycki zachowuje równowagę. Nie zrywa jednak kwiatów i nie stroi powozu.
— Nie należy się powtarzać w efektach — mówi, śmiejąc się, do Pity.
Mała jest ciągle nadąsana i choć pokrywa to nadąsanie wrodzoną grzecznością, niemniej czuć przecież niechęć do tej wycieczki, na której była odsunięta od uczestniczenia w najpiękniejszej jej części.
Tuśka czuje wybornie ten stan usposobienia córki.
Słowa Porzyckiego, wypowiedziane do niej nad stawem, kiełkują teraz z coraz większą siłą.
— Tak — dziecko obowiązku! — myśli — on miał słuszność. W tej chwili naprzykład w jej sercu wre przeciw mnie bunt, a obowiązek każe jej milczeć, więc milczy, ale to nie dlatego, aby mi nie sprawić przykrości, lecz dlatego, ażeby nie wykroczyć przeciw obowiązkowi...
Gorycz przepełnia duszę Tuśki. Patrzy na Porzyckiego, na jego swobodę, wesołość. On nie czuje nawet, jak boleśnie dotknął w niej godność kobiecą tym pocałunkiem rzuconym, jakby ze swawoli! Do tej chwili ona ma nerwowe wrażenie, iż usta jego wpiły się w jej włosy, i to wrażenie przejmuje ją bólem, wstydem, przerażeniem.
On zaś nie zdaje się nawet pamiętać, że zaszło pomiędzy nimi coś tak ważnego, coś, co niszczy zupełnie zakres przyjaźni, którym ona tak pracowicie stara się upozorować swoje dla niego uczucie.
Nic innego, tylko — należy wyjechać. Czemprędzej wyjechać z tego Zakopanego, w którem tkwią jakieś czary, rzucające na jej spokojne życie cień niepokoju.
Postanowienie przyśpieszenia wyjazdu sprawia jej duży ból, ale zarazem pozwala jej nabrać pewnej swobody.
Skoro za dni kilka on, i ten nieszczęsny pocałunek znikną z jej pamięci, dlaczego ma znów zatruwać sobie te ostatnie chwile, które mogą być dla niej względnie i miłe i przyjemne?
W takiem usposobieniu dojeżdżają do wodospadów. Jest tutaj pustka zupełna. Za wcześnie jeszcze na turystów zakopańskich, którzy dopiero koło południa do wodospadów przybywają.
Niema »gęśliczków«, cisza panuje zupełna.
Porzycki wyskakuje z powozu i zaczyna z wprawą wielką przyrządzać zabrane z restauracyi zapasy. Wydziela porcyę góralowi woźnicy, nadąsanej Picie wlewa przemocą w gardło trochę wina, Tuśce na klęczkach ofiarowywa bułkę z szynką.
Wicher od czasu do czasu szumi gałęziami smereków. Słońce ściele się złotą strugą po drodze, a srebrem nabija śnieżne fale wodospadów.
W wykrotach wdzięczą się przytulone do nich dzwonki, gencyany kiśćmi ku ziemi się chylą.
— Chodź, Pito!... pójdziemy się przejść — mówi Tuśka do córki.
Mała odpowiada uprzejmie:.
— Dziękuję mamusi. Ja posiedzę w powozie.
— Dlaczego? głowa cię boli?
— Trochę!
»Och, Pito«.
»Co ci to?« — deklamuje Porzycki.
Ale Pita nie raczyła się uśmiechnąć. Stuliła usteczka, żakiet narzuciła na ramionka, wyciągnęła nóżki i jak mały sfinksik — siedzi, patrzy i milczy.
— Chodźmy sami — wyrokuje aktor.
Tuśka ma ochotę cofnąć się od tego spaceru, ale badający wzrok Pity skłania ją do pójścia.
— Pomyśli, Bóg wie, co — myśli, schodząc w paprocie — wreszcie muszę Porzyckiemu powiedzieć, co myślę o jego postępku.
Ale nic mu nie mówi, pomimo, że uszli już dość daleko, i Pita nic ani słyszeć, ani widzieć nie może. On idzie za nią i przez zęby udaje wybornie świegot ptaka. Tuśka czuje, iż najzupełniej niewłaściwie będzie wpaść z tragiczną miną obrażonej godności w tę swobodę i lekkomyślność mężczyzny, dla którego widocznie ów pocałunek nie miał znów tak wielkiej wagi.
— Co począć? — myśli — co począć? jak zacząć i jak to powiedzieć, aby się nie okazać śmieszną?...
Weszli w ciemnawą stronę lasu, pomiędzy wykroty odarte z kory, z pod których sterczą grzędami kaczeńce. Jakiś chłód aż niesie od jaworów i świerków, ciążących masą igliwia ku ziemi. Zdaleka dolatuje szum wodospadu.
Czasem zarży koń przy powozie i słychać jakiś jakby jęk, jakby śmiech hulający po lesie.
I cisza i chłód, i ciemnia rozkoszna.
Tuśka zatrzymuje się przy jednym pniu zielonym. Siada i ciągle myśli, jak ma zacząć to, co powinna mu powiedzieć. I ciągle nie znajduje słów.
On natomiast przysiadł na mchu u jej stóp.
— Jak Hamlet! — mówi, śmiejąc się i zdejmując uważnie igły sosnowe ze swych bronzowo-zielonych pończoch.
I nagle zapytuje:
— Czemu Pita zła?
— Ma żal, że nie wzięliśmy jej na ów wschód słońca.
— To pretensya!... Trzeba ją było wyklapsać, a potem ucałować. A tak będziecie się boczyły na siebie Bóg wie dokąd.
— Bić taką dużą dziewczynę!
— Wielka opera!
— Dzieci wogóle się nie bije.
— Albo to prawda? Bije się, kocha, całuje, tuli, stawia do kąta, kołysze... wszystko to serce dyktuje. Tylko, że to u was... to...
— To... co?
— No, nic, już o tem mówiliśmy. Niechno pani zmieni system wychowania dzieci, bo to dla nich na dalsze życie będzie zabójcze. Niech się w którem z nich obudzi kiedy trochę serca i zapragnie nawzajem serca... co będzie?
Milczała.
— Bo jedno niech pani pamięta. Ktoś, co sam serca w sobie nie pielęgnował, napróżno będzie o nie kołatał do innych... Rozumie mnie pani?
Nie odpowiada mu, ale rozumieć zaczyna.
I to także wie, że nie sposób teraz czynić mu wymówki za ów pocałunek — jemu, który tak poważnie daje jej rady co do wychowania dzieci.
Byłoby to śmieszne i nie na miejscu. Gdyby rozpoczął znów ataki, wtedy miałaby pretekst. Ale pierwsza przypominając to, o czem on zdaje się zapomniał, czy nie zrobiłaby wrażenia, iż po prostu chce powtórzenia całej poprzedniej sceny?
— Lepiej może, gdy puszczę to w niepamięć — postanawia — i udam, że nie przywiązuję żadnej do tego wagi, jak on...
— Niech-no pani zbliży się trochę do Pity — zaczyna znów Porzycki — to taka cudowna istotka. Szkoda, żeby stała się drewnianą lalką... Może i sama być szczęśliwą, i innym dać szczęście... A potem i dla pani będzie lepiej. Przecież pani musi czuć się strasznie smutną chwilami, jeżeli wszyscy tam u was jesteście takie mumie egipskie — co?
Nazrywał mchów, dziwnie różowo kwitnących, i delikatnie przetyka nimi koronkowe wstawki, któremi dół jej sukni przystrojony.
Tuśka szybko, jak błyskawica, czyni z sobą obrachunek życia i widzi zupełnie jasno, że często czuła się bardzo zdenerwowaną, a w nocy zwłaszcza budzi się z uczuciem strasznem samotności i sercem ogromnie ścieśnionem. Teraz rozumie, dlaczego jej tak było. Za wiele obowiązku, za mało serca.
— Tak... — odpowiada cicho — tak!...
— Co tak?
— Było mi smutno.
— No... więc. Czemu sobie życie zatruwać? To jakby ktoś mógł w piecu zapalić, a siedział w zimnie i marzł. Ja miałem bardzo miłe dzieciństwo. Moi rodzice strasznie się kochali. Widziałem ich zawsze całujących się i mających sobie coś do szeptania. Nie... nie... oni nie byli z drewna ani względem siebie, ani względem mnie.
Zamyślił się chwileczkę i dodał:
— Bardzo, bardzośmy się wszyscy troje kochali!
Tuśka stawała się coraz niepewniejsza.
— A dziś... — ciągnie dalej Porzycki — dziś rezultat ten jest, że się nie mogę obejść bez miłości!
Tuśka podnosi głowę tryumfująco.
— A widzi pan! — woła.
— Co?
— Skutki takiego wychowania... Pan musi dzisiaj ciągle się kochać.
— No... no...
— Jakto — no?... To fatalne. To pana gubi.
Parsknął śmiechem.
— Gubi?
Porwał się. Ukląkł przed nią w mchach, oczy szeroko otwarte, pełne blasku, wbił w jej źrenice!
— Życzę synowi pani takiej zguby!
— Dziękuję. Moi synowie nie będą donżuanami.
W ręce klasnął.
— Boże! co za słowo!... A moja matka bardzo mnie chwali i nawet jest ze mnie dumna.
— Bo matka pana zapewne nie wie.
— Czego? Moja mama wie, że ja zawsze się muszę w kimś podkochiwać.
Teraz ją wzięła ochota klasnąć w ręce i zawołać: »Co za wyrażenie!« — ale się powstrzymała, tembardziej, że strasznie ją przejęła goryczą myśl o lekkości, z jaką on nazywał swe uczucia.
Podkochiwać się...
Nawet nie kochać, ale podkochiwać.
Powstała z pnia i zaczęła z sukni strząsać girlandę różowych mchów.
— Chodźmy do Pity.
— Chodźmy.
Idą powrotną drogą, ale w niej nagle nurtuje chęć jakiejś zemsty. Za co? sama nie wie, ale nurtuje.
— Przyznam się panu — zaczyna mówić, idąc wśród głazów i paproci — że gdybym była matką pana, nie byłabym znów tak bardzo dumna. Przeciwnie. Takie podkochiwania się dla pana mogą być miłe, a dla innych...
— Niby dla tych, w których ja się podkochuję?
— No... tak.
— Jeszcze milsze. O!.. naprzykład pani... proszę pani powiedzieć, czy pani nie rada, że...
Przerwała mu dość wyniośle:
— Zechce pan mnie w tej chwili nie mieszać. Ja mówię o tych innych. Taka Sznapsia, ja ręczę, ona jeszcze coś dla pana czuje, a pan tymczasem nie jest wolny.
— Ja?
— Tak. Będę szczera. Przyznam się. Czytałam jednę korespondentkę bardzo czułą, która do pana przyszła. Widzi pan, że jest ktoś, kto ma do pana silne prawa... a pan...
Wybuch śmiechu przerwał jej mowę.
Aż rozegrało się pod smerekami od tego śmiechu.
— A to się pani złapała!...
Tuśka zatrzymała się zmieszana.
— Korespondentka przyszła do mnie przez pomyłkę... — tłómaczyła się, ale on dziecinnie pochwycił jej obie ręce i całować zaczął.
— Nie to!... nie to... mnie to nie obchodzi, że pani cudze listy czyta... nie byłaby pani kobietą... ale mnie to bawi... bawi...
Przestał się śmiać i nagle przybrał poważną minę:
— Więc panią ta osoba interesuje?
— O!...
— No, niech pani się przyzna. Ja nawzajem pani powiem, że jest to kobieta tak dziwnej inteligencyi, taka subtelna, taka rzadka, taka inna, że słów nie staje!
Ścisnęło się jej serce nie na żarty, patrzy na pnie świerków, które palą się miedziano-złotą, czarującą barwą.
— Tak?
— Daję pani na to słowo.
— Niech się pan z nią ożeni.
— Ja?...
Nowy wybuch przeciągłego śmiechu i znów powaga.
— Ja się tam kiedyś ożenię może... a co do tej kobiety, to pani ją sama pozna niezadługo.
— Przyjeżdża do Zakopanego?
— Tak.
Tuśka zagryzła usta. Wszystko to wydało się jej niepojętą mieszaniną bólu i miłych uczuć, których już rozróżnić nie może. Oburza ją przecież cynizm tego człowieka. Ją, Sznapsię i tę trzecią — wszystkie razem wiąże w jedno i gra z niemi, jak z tymi mchami, które przed chwilą wpinał w brzeg jej sukni.
Teraz znów zapowiada przyjazd tamtej nieznanej i narzuca ją Tuśce za przyjaciółkę. Tego za wiele.
Ale on nie zdaje się dostrzegać jej oburzenia. Rwie całe masy naparstnic i rzuca na nią tak szybko, iż tchu złapać nie może.
— Zazdrość w żółtym chadza kolorze! powiedział mój przyjaciel Szekspir — woła i chwyta ją pod łokieć, umożebniając jej zbyt trudne pośród zwalonych pni przejście.
I zaraz woła czystym, śpiewnym głosem:
— Pito!... Pito...
Dochodzą do wierzchu.
Pita siedzi jak Budda w głębi powozu. Nie patrzy w stronę nadchodzących. On podbiega ku niej i wykrzywia pociesznie swoją twarz ruchliwą.
— Panna Zązel! panna Zązel de domo Odętowska herbu Mucha w nosie... Zaraz przeprosić mamusię!... prędzej...
Ale Pita, drewniana i sztywna, patrzy na niego wyniośle.
— Fiu!... co za spojrzenie! proszę siadać...
Pomaga Tuśce wsiąść do powozu i z ogromną zmiennością przestaje zupełnie zajmować się Pitą.
Natomiast zwraca całe swe staranie ku Tuśce. Podaje jej kwiaty, otula szalem i zaczyna opowiadać niezliczone kulisowe anegdotki, nadzwyczaj dowcipne i zabawne. Jest w nich spryt i wdzięk, jest w nich pewna nutka rozumnej wesołości i Tuśka mimowoli zaczyna brać w nich udział. Zapomina o Sznapsi, o pocałunku porannym, o tej, która ma przybyć — wsłuchuje się w dźwięk głosu aktora, patrzy na jego ciemne źrenice, wesołe, różowe usta, szaloną wyrazistość rysów i niejako rzeźbi te wszystkie szczegóły w swej pamięci.
Wymijają całe szeregi powozów, jadących w stronę Morskiego.
Tuśka myśli:
— Wczoraj o tej porze i myśmy tak jechali, dziś wracamy, a jutro...
Już minęli Jaszczurówkę, już są w Zakopanem. Szare jakieś i senne wydaje się Tuśce.
Porzycki milknie i przez chwilę długą patrzy w nią uporczywie.
Ten wzrok zaczyna ją mieszać. Wydobywa z niej wrażenie, jakiego doznała, uczuwszy jego usta na swych włosach. Przejmuje ją dreszcz.
On nagle zamyka oczy i siedzi tak chwilę.
— Gdy się na panią zapatrzę — mówi — to potem, gdy oczy zamknę, widzę panią najdokładniej... To bardzo miłe.
I otwiera oczy, aby się nią znów napatrzyć.
Powtarza to kilkakrotnie.
O Picie oboje zapominają zupełnie.
Ona siedzi cicha i prawie nieruchoma.
Oczyma błądzi po drodze, po smerekach, po przechodniach.
Jest jeszcze więcej zamknięta w sobie, więcej tajemnicza, niż dawniej.
Natomiast Tuśka tonie powoli w jakimś sentymencie skomplikowanym, któregoby określić nie potrafiła. Odrzuca na bok wszystko, co jest złe, i wybiera, jak kwiaty z więdnącego bukietu, samo miłe. Nie chce myśleć także, ile ją będzie kosztowała dorożka, która przebyła noc całą przy Morskiem Oku.
— I tak pojadę — myśli, zagłębiając się w białe futerko.
Porzycki w miarę, jak się zbliżają do domu, staje się coraz milszy, a oczy jego nabierają coraz bardziej ciągnącego wyrazu. Rzuca nawet jedno zdanie, które elektryczną iskrą przebiega po Tuśce:
— Kiedy przyjadę do Warszawy...
A więc rzeczywiście. On może przyjechać do Warszawy. Ale cóż stąd? — przyjedzie jako aktor na występy może. Wpadnie w teatr — w ten wir, chaos, pomiędzy nowe aktorki.
Czy będzie pamiętał o Tuśce, o Morskiem Oku?
Jakby w odpowiedzi na jej myśli, Porzycki mówi:
— Przyjdę zapytać, czy pani pamięta, jak słońce nad Morskiem Okiem wschodzi.
Uśmiechnęła się do niego, wysuwając podbródek z puchu futerka.
— Jakże to można zapomnieć! — mówi łagodnie.
— Brawo! postęp!... nie przeminęło.
— Co?
— Wrażenie.
— Czy pan sądzi, że u kobiet wrażenia mijają tak szybko, jak u mężczyzn?
— Nic nie wiem. Mogę tylko sądzić o mężczyznach z siebie samego i wiem, że u mnie wszystkie wrażenia są bardzo porządnie poklasyfikowane, jak u pani w saszetce rękawiczki. Na starość powyciągam, okurzę i karmić się niemi będę. Źle obmyśliłem? co?
— Nie wiem.
— Tam znajdzie się i dzisiejsza wycieczka.
— Jedna z tysiąca.
— Nie. Ona mieć będzie osobne miejsce. Jest jedną z najmilszych, a może najmilszą.
Wbił w nią swe czarne oczy z uporem i patrzył tak długą chwilę. Tuśka chciała ramionami wzruszyć — nie mogła. Choć ją rozbierało. Nagle dorożka stanęła.
— Już?
Zaczęli wstawać, otrząsać się z pledów, kwiatów, serdaków.
Od szopy biegła, waląc w ziemię nogami, Obidowska.
Rzuciła się ku Porzyckiemu:
— Niech wartko idom!...
— Albo co?
— Gościa majom!
— Kto?... może...
— A no... a no...
— Przyjechała?
— A ino, jesce fcora, jakeście u Morskiego balowali.
Nic nie zdoła określić radosnego uśmiechu, jaki rozjaśnił twarz aktora. Porwał swój pled, trochę kwiatów i rzucił się ku chacie.
— Proszę... niech pani go zapłaci, a potem się obliczymy! — zawołał ku Tuśce.
Umówili się bowiem, że on poniesie jedną trzecią kosztów wycieczki.
Nie odpowiedziała mu nic. Zesztywniała cała tą wiadomością, iż owa trzecia, a właśnie najpierwsza, jest już pod jednym z nimi dachem. To był groźniejszy współzawodnik, niż Sznapsia. Tamta była przeszłość, to teraźniejszość.
Gdy wchodziła do swoich izb, eskortowana przez gaździnę, niosącą za nią tobołki, zdawało się jej, że wchodzi do jakiegoś grobu. Przeszła jeszcze przykry targ z woźnicą, który jowialnie i poczciwie punktując swoją mowę »hej!« zdzierał z niej skórę i wreszcie, zamknąwszy drzwi, znalazła się z Pitą sama.
Przedtem jednak rozmowna, a widocznie mająca nagromadzone zapasy wywnętrzania się, gaździna zawiadomiła ją, że pani »naszego pana bandzie spać w jego izbie, a on przylegnie se w komórce, co je porzomna, jakby izba«.
Tuśka przerwała dalszą rozmowę, nie chcąc nic wiedzieć więcej:
— Proszę was... idźcie, głowa mnie boli.
Gdy aszantka wyszła, Tuśka przedewszystkiem usiadła do pisania nowego listu do męża. Był on już trochę różny od tego, który pisała przed wyjazdem do Morskiego Oka. Nie było w nim nienawiści do gór, ani do otoczenia. Była zato wielka doza melancholii i smutku, rozwinięta na tle ich materyalnych stosunków.
— Wiem — pisała — iż dla mnie i dla Pity takie lato, spędzone tutaj w innych, lepszych warunkach, byłoby zbawiennem i postawiłoby nas na nogi, ale czyż możemy o tem marzyć? Bieda na świecie ludziom, którzy muszą się liczyć z każdym groszem! Nawet im chorować nie wolno, bo to za wielki zbytek. Wolę wrócić zaraz i proszę spodziewaj się nas...
Urwała.
Chciała oznaczyć datę — nie mogła.
Coś ją wstrzymało jakby za rękę.
Dodała więc tylko:
— Spodziewaj się nas w tych dniach — i nie dziw się, że jesteśmy mizerniejsze, niż przed wyjazdem. Pomimo wielkiej oszczędności, odmawiałyśmy sobie wielu rzeczy koniecznych tutaj do odzyskania zdrowia. Nic więc dziwnego, że zamiast wzmocnić się, osiągnęłyśmy wręcz przeciwny rezultat.
W tym tonie ciągnął się list długi, dłuższy, niż zwykle.
Tuśka ogłuszała się poprostu, pisząc do męża owe jeremiady. Nie doznawała tego zdenerwowania, jakie ogarnęło nią podczas pobytu Sznapsi w mieszkaniu Porzyckiego, ale to, czego teraz doświadczała, było sto razy gorsze.
Jakiś ból tępy, rodzaj rezygnacyi w pojmowaniu koniecznego położenia, a przytem pewna pogarda i nienawiść dla siebie.
— Dobrze ci tak!... dobrze ci tak! — powtarzała sobie w myśli.
Wstała od stołu, podeszła do okna.
Panie Warchlakowskie siedziały na werandzie i przyjmowały jakąś wizytę. Dama w angielskim kostyumie, wiedeńskim kapeluszu, paryskiej halce, kaukaskim pasku, włoskich kameach i »zakopiańskim« serdaku, zajadała się ciastkami od Płonki i zapijała kawą. Mama Warchlakowska przez szyby swej lornetki patrzyła uporczywie na okna Tuśki i opowiada coś ironicznie damie w serdaku. Panienki siedziały rzędem, plotły girlandę z choiny, przetykając ją bibulanemi różami i strzygły uszami, jak konie na łące.
Tuśka czuła, że to o niej mowa, ale nie usunęła się od okna. Przeciwnie — stała, jak na pręgierzu, powtarzając sobie:
— Dobrze ci tak! dobrze ci!...
Nagle z sieni domu wyszedł Porzycki i jakaś kobieta. Tuśka nie dostrzegła jej twarzy, bo Porzycki, który niósł jej parasolkę, rozpiął ją zaraz i podał, osłaniając twarz tej damy od słońca.
Spostrzegła tylko Tuśka, że była to kobieta smukła, zgrabna, o lekkim, rasowym chodzie. Ubrana w czarną grenadinę i niewielki czarny kapelusz, przystrojony gazą, przesunęła się przez dziedzińczyk i wyszła na drogę. Porzycki szedł obok niej, rozmawiając żywo. Pochylali się oboje ku sobie, widocznie mieli sobie dużo do powiedzenia. Było w nich widocznie to coś, co łączy naprawdę ludzi wspólnością życia, uczuć, pojęć i interesów. To czuła Tuśka od razu. Teraz łatwiej pojmowała podobne odcienia. Przypomniała sobie, jak idzie ona obok swego męża, jak oni chodzą wszyscy obok siebie — drewniano — obojętnie — obco...
— On ma słuszność! — pomyślała.
Patrzyła chwilę za nimi, jak szli drogą, i coraz więcej nabierała przekonania, że ci dwoje rozumieją się i nie są dla siebie »mumiami«.
Rzecz dziwna. Ona dla tej kobiety nie czuła tej złości, jaką miała do Sznapsi, lub do innych kobiet z otoczenia Porzyckiego. Może jego słowa o jej wyjątkowej inteligencyi i charakterze odrazu postawiły tę kobietę na takim piedestale, że nizkie uczucie ze strony Tuśki nie mogło się rozwinąć.
Jak było — to mniejsza, dość, że było w tej chwili w Tuśce zgnębienie i rozpłynięcie się w sentymentalizmie nad goryczą losu.
— Dobrze mi tak!...
Dojrzała, iż pani Warchlakowska i cała jej banda śledzi także nieznajomą i Porzyckiego. Cofnęła się od okna w głąb pokoju. Czuła się dziwnie samą i opuszczoną. Zajrzała do drugiej izby i tam dostrzegła Pitę, która, umywszy się, przebrawszy, siedziała przy stole i oczekując na podwieczorek, przeglądała po raz setny »Historyę o Kasi i królewiczu«.
Tuśka byłaby chętnie podeszła do dziecka i zbliżyła się do niej w jakiemś cieple moralnem. Ale po prostu nie wiedziała, jak się wziąć do tego.
— Mumia!... — myślała, patrząc na nieruchomy profil córki — rzeczywiście mumia!
Umyła się, uczesała, przebrała w szlafrok, starając się zająć mechanicznie, aby nie dozwolić rozigrać się nerwom. Wyciągnęła kufer i zaczęła w nim układać bieliznę. W ten sposób chciała zamanifestować postanowienie wyjazdu.
Pita spojrzała na to z pod oka, ale nie zapytała o nic, ani nie poruszyła się z miejsca.
Wreszcie Tuśkę to milczenie, ta lodowa atmosfera zaczęła dławić nie na żarty.
Wyszła do sieni, spojrzała na drzwi Porzyckiego, i zdawało się jej, że jakaś żelazna zasłona dzieli ich mieszkania. Przede drzwiami dostrzegła nieduże kalosze damskie, i ten szczegół drobny przedstawił jej przykrość całego faktu w zupełnej nagości.
Wyszła na dziedziniec i skierowała się ku szopie. Chciała, bądź co bądź, porozmawiać z kimkolwiek. Szła do gaździny. Szła kobieta do kobiety.
W zmartwieniu kobiety zapominają o społecznej różnicy.
Garną się do siebie, jak bratki podczas wichrów jesiennych.
Krążą obok siebie, jak liście z drzew strącone, szarpane po tafli błotnistej kałuży. Mają w sobie przytulność zmęczonych duchów, które skrzydła smutku rozpiąwszy, sądzą, iż wzajemny cień będzie im litosny. Idą ku sobie słuchać głosów własnych i w nich doszukiwać się ech bólu, który szarpie w tej chwili ich serce. I w tem znajdują ulgę...
Nie jest to radość z cudzego bólu, lecz ta myśl, że się jest wreszcie zrozumianym, że taki ból już był, przeszedł i rozpłynął się w mglistości wspomnienia.
Dlatego Tuśka do gaździny idzie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

To, co szopą nazywała, okazuje się, że jest poprostu starą, dawną chatą.
Ile lat stoi ta chałupa, Obidowska nie pamięta. Wie, że się w niej rodziła i wychowała. To wie jedno.
Gdy Tuśka staje w rogu izby, gaździna siedzi na ziemi i skrobie »grule«.
Czarno tu, powietrze stęchłe. Kury po podłodze rozwłóczą własne nieczystości. Tkwią w nich i nogi Obidowskiej, wyciągnięte ku palenisku, na którem leciuchno ogień migoce.
W pierwszej chwili Tuśka nie dostrzega nic, prócz jakichś sprzętów, ciemniejących po kątach. Powoli oczy jej przyzwyczajają się do tego cienia. Widzi już sosrąb i wyrzynane belki. Czarne wgłębienia gwiazd znaczą się na brunatnem tle drzewa. U nóg Tuśki wala się prześliczny czerpak.
Bibulane, czerwone róże pokryły rzeźby ścienne. Tu i owdzie mech zakwita wśród szczelin.
Pachnie tu jaskinią ludzi pierwotnych, rozwłóczy się zwierzęcość i zarazem jakaś piękna prostota dusz, gnających ku łączeniu linij, w zajrzane w gwiaździste noce błyszczących widm kształty, lub pochwytanych na futra serdaków płateczki śniegowe, przywiane od wichrów, od hal.
A może wzorami im są te cudowne kwiaty, które mróz po szybach w księżycowe noce tchnieniem swojem rzeźbi?
A może...
Gaździna dojrzała Tuśkę i zwróciła się ku niej:
— Cego fcom?
Tuśka na razie nie odpowiadała.
Błądziła po tej chałupie, gdzie dokonywały się także życia ludzkie, gdzie cały odrębny jakiś świat zbił się w miazgę faktów i stamtąd objawami uzewnętrzniał się i wypowiadał swój rozwój innym takim światom.
Pod ścianą łóżka narzucono trochę betów, trochę słomy. Kołyska na sznurach, dawno nieużywana, pusta, wyschła...
I te czerwone róże dziwne, wykwitłe pożogą, wśród ścian zczerniałych.
Pod niemi, na jednem z łóżek, zwalony w bety Józek Obidowski śpi z twarzą do góry podaną.
Ukośne światło z okna pada na jego usta purpurowe, kalinne policzki, czarne łuki brwi na białem, niespalonem czole.
Róże nad nim kwitną.
Róże na tle ciemnej ściany.
I ta twarz młoda, świeża, dysząca siłą i żywiołową mocą, jak róża wykwitła w ciemni dokonanych istnień.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Cego fcom? na poctę?...
Z rąk Tuśki gaździna bierze list do męża.
— Wnetki się Józiek zbudzom — to puńdzie.
A widząc, że Tuśka stoi, przeczuwa w niej gościa.
— Niech se przysiądom.
Machinalnie Tuśka osuwa się na trójnożny koło komina stołek.
— A cóż to? wasz mąż chory, że śpi?
Oczy gaździny zaświeciły w cieniu. Miłośnie ogarnęła śpiącą postać kalinną, różaną...
— Niek śpi — wódczysko z niego wyparuje.
— Pijany?
— Dałam mu sama wódki, żeby po wirchach nie latał...
Tuśkę przeszedł mróz.
W tej cichej chacie, ta stara kobieta w przystępie zazdrości dokonywała powolnej zbrodni. Rozpajała tego halnego orła, aby zmożony trującem oszołomieniem, nie rwał się na wirchy, gdzie ona iść z nim nie mogła.
— Napije się, rozbierze go bardzo niewiele, prześpi się i mam spokój!
Ciężki, duszący oddech śpiącego mącił ciszę ciemnej chaty.
— Ależ kobieto... pomyślcie... robicie źle, przyuczacie go do pijaństwa.
— Hale!... wole niek będzie pijok, niz co jensego. Na wódcysko mnie zawsze będzie stać... niek pije.
Wpiła w niego oczy ogromne, płomienne, fatalne.
— Niek pije!
Na ziemi, jak skrzydła odarte, leżała przy łóżku, Józkowa biała guńka, a na niej rzucona ciupaga, ta sama, która wybiła tyle »stupeni« w skale, aby jego lotne stopy mogły go nieść wyżej! wyżej!...
Światem rozpylonego słońca, na szczytach przepotężnych gmachów, co przebijają chmury i ku niebu dźwigają się harde — biegał on, śmigły, depcąc szuwary i stokrocie, wypatrując kozice — on, zbójnicki wnuk ze krwią wrzącą w żyłach w tatrzanne, swobodne życie.
Biegał on lekko i zwinnie po ścieżkach tak wązkich, że na dwie stopy miejsca nie było, a po jednej ręce tylko przepaść i opieka Boża.
Wpatrzył się w szare, zębate, nagie turnie, przywarł się do nich duszą, wzrokiem i myślał:
— Moje wy, moje! hej!...
Jakby nad morzem bezdennem, tak pochylał się nad dolinami, a na nich biała mgła kłębiła się falami, topiła się w błękit, złociła, aż wreszcie wchłonięta przez ciemnicę lasów, zginęła w przestrzeni.
I myślał on wtedy:
— Moje wy, moje...
Czasem ponad przepaścią porwał go szał radosny nad tem, że żyje, nad tem, że jest taki silny i gibki, że jest zdolny śmigać, jak koza, po wirchach, i rozpuściwszy gunię, jak skrzydła białe, nad przepaścią zawrotną, jął krzyczeć i dreptać, a głos jego wielką szczęśliwością daleko płynął i wracał do niego echem jeszcze szczęśliwszy, jeszcze młodością silniejszy.
Tak było.
Dziś Józek oddycha ciężko w dusznej, ciemnej chacie. Bezprzytomny w gorących betach traci siłę swoją. Guńka skrzydłami białemi przypadła mu do ziemi.
Ginie, marnieje.
U jego stóp, na straży spalona namiętnością i słońcem na bronz, na stal, czuwa Wikta, wpatrzona w śpiącego głębią swych rozpalonych, czarnych źrenic.
— Niech pije — niech śpi!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Tuśka czuje, że w tej chacie zanadto rozwielmożniły się własne sprawy, aby dla jej osamotnienia i potrzeby zamienienia słów kilku bodaj — znalazło się miejsce. Cała tragedya namiętności wielkich, żrących się z sobą, graniczących nawet ze zbrodnią, kłębi się w obrębie tej chałupy.
Tuśka powstaje i już przy drzwiach mówi:
— My — pojedziemy w tych dniach z powrotem, gaździno.
Obidowska w jednej chwili zapomina o Józku, o swych tragedyach życiowych i widzi tylko umniejszenie sezonowego zarobku.
— Jako to? — mówi, marszcząc brwi — a jakze to ze mną myślom?
— Macie zapłacone za sezon, więc nie macie do mnie pretensyi.
— A mlicysko?
— Sprzedawać będziecie komu innemu.
— A chodzenie po obiady?
— Nie będziecie chodzić, więc się nie będzie należało.
Ale Obidowska robi się coraz groźniejsza.
— Jako to? — powtarza — my bez sezon na zarobek od gościa liczymy. Jak gość odjedzie, zarobek tez odjedzie... Tak być nie moze.
Tuśkę porywa jakiś wstręt nieokreślony.
— A przecież tak będzie.
Wychodzi szybko i wraca do izby.
To, co ją otacza, zaczyna jej się wydawać straszne, nieprzychylne, wrogie.
Nie patrzy na Pitę, która, jak była poprzednio zaklęta w pozę nieruchomego bożka, tak pozostała do tej chwili.
Tuśka idzie wprost do swego łóżka, owija się pledem i kładzie się.
— Zasnę — myśli sobie — to będzie jeszcze dla mnie najlepsze. Wolę nie myśleć — może się uspokoję!
Gdy oczy zamyka, widzi ciągle jedno.
Tych dwoje idących złotą od słońca drogą, takich zbliżonych, takich dla siebie blizkich, takich »nie drewnianych«.
Ogarnia ją coraz większy żal.
Tuli twarz u poduszki.
Leży nieruchoma, leży długo — długo.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Pukanie do drzwi — i w ślad za tem ktoś wchodzi do izby.
Szeleści suknia, słychać kroki mężczyzny. I jego głos:
— O! pani śpi...
Tuśka porywa się z łóżka.
— Nie, nie — nie śpię.
Przed nią stoi Porzycki, a obok niego kobieta, ubrana w czarną grenadinę i czarny kapelusz.
Tuśka spotyka śliczne, czarne oczy, oczy Porzyckiego, wpatrzone w nią, bladą ściągłą twarz, obramowaną pasmami ciemno-blond włosów i blado poczciwie uśmiechnięte usta kobiety, którą los i niedola tak smutno uśmiechać się nauczyły.
Pytający wzrok Tuśki biegnie ku twarzy Porzyckiego.
On z uśmiechem nieokreślonej dumy i radości ręką nieznajomą wskazuje:
— Moja matka!
Z serca, z duszy, z oczu Tuśki opada czarna zasłona.
To słowo znów rozsłonecznia jej wszystko. Wyciąga rękę ku przybyłej z niebywałą u niej serdecznością.
— Jakże się cieszę!... — mówi — i zwraca się w miłem zmieszaniu do córki.
— Pito!... matka pana Porzyckiego!
Biało-różowa laleczka podchodzi.
Oczy czarne, dobre i uśmiech ciepły ogarniają śliczne postacie Tuśki i Pity.
I od razu robi się ciepło, jasno, miło, jakby ktoś do zamkniętego i opustoszałego dworu otworzył okiennice i wpuścił słońce i zapach bzów i jaśminu.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.