Sezonowa miłość/XXVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Sezonowa miłość |
Podtytuł | powieść współczesna |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Wydanie | drugie |
Data wyd. | 1909 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Gdy spotkali się nazajutrz w sieni, ona blada, owinięta ciepłymi fałdami flanelowej, błękitnej matinki, on jakiś podniecony z błyszczącemi oczyma i trochę spalonemi ustami, nie mówili przez chwilę do siebie nic, tak, jak ludzie spotykający się po długiem niewidzeniu.
Od niego, pomimo owego podniecenia powiało chłodem i ona w tej chwili chłód ten odczuła i wchłonęła. Wyprostowała się, sztywna i jakby roztargniona. Oczy ich rozbiegły się i błądziły po świetlanych punktach, jakimi belki sieni były poznaczone.
— Cóż Pita? — zapytał Porzycki.
— Dziękuję — zupełnie zdrowa.
— Czy wręczono pani cali chloricum?
— Tak... dziękuję... było już niepotrzebne.
Tuśka podeszła do drzwi, prowadzących na dziedziniec, i uchyliła je.
— Gaździno!...
Deszcz lał ciągle szaremi, ukośnemi strugami.
— Gaździno!...
Porzycki coś koło roweru majstrował.
— Pani pamięta? — zapytał — dziś próba, będzie Markowska i Marcin.
— Pamiętam! — odrzuciła sucho Tuśka.
Chciała mu rzucić w twarz, iż grać nie będzie, że nie pozwala im, tej bandzie cyganów wtargnąć do swego mieszkania, że nie chce mieć z nimi nic wspólnego, ale coś ją wstrzymywało, paraliżowało jej słowa. Mówiła to sobie wszystko w myśli, głosem wydać nie była w stanie.
Zwróciła się do swego pokoju. Gdy już była na progu, Porzycki zatrzymał ją słowami:
— A!... chciałem panią uprzedzić, że dziś nie będziemy jedli razem obiadu. Jestem zaproszony.
— Do kolegów?
Twardo popatrzył na nią przez chwilę.
— Tak! Stamtąd z Marcinem i Markowską do pani przyjadę.
— A... dobrze!...
Weszła do siebie i drzwi zamknęła.
Więc to tak? — myślała — więc to tak się kończą takie... flirty?
Spojrzała dokoła, szybko pozbierała lampę, marynarkę, drobiazgi Porzyckiego, z któremi, jak sam mówił, »sprowadził się« do niej i oddała je wchodzącej gaździnie.
— Zanieście to temu panu z przeciwka! — wyrzekła ostro, mierząc blachy i fajanse nienawistnem spojrzeniem.
Niemniej przecież łowiła uchem, czy nie dosłyszy choć kilku słów, jakiemi Porzycki przyjmie owo odesłanie drobiazgów.
Lecz cicho było po tamtej stronie domu.
Tylko tutaj Pita rzucała na matkę ukośne wejrzenia. Wreszcie zbliżyła się do stołu, ułożyła w pudełku farby, zawinęła w papier ołówki, wiszorki, gumy i kredki i pytająco na matkę spojrzała.
Tuśka wybornie zrozumiała, że Pita, widząc owo »wyprowadzanie« Porzyckiego, czuje się w obowiązku być gotową do odesłania mu także jego drobnostek.
W tej samej chwili weszła Obidowska.
— Cóż ten pan powiedział? — zapytała mimowoli Tuśka.
— Nic... ino śmieli się, aze się zachłupneli! — odparła gaździna.
Na Tuśkę uderzyły ognie.
— Śmiał się! — On — z niej! On, który powinien był tłómaczyć się przed nią, usprawiedliwiać! On, który był przyczyną, iż przepędziła taką straszną noc w rozterce ze sobą, ze swem sumieniem, ze swą duszą?...
Śmiał się!
Podniosła dumnie głowę. Oczy jej spotkały się z oczyma Pity. Pomimo, iż czuła dobrze, że dziecko nie może zrozumieć całej głębi, w którą jej matka powoli zapada, przecież coś tam bezwiednie we wzroku dziecka być musiało, co ją zdenerwowało do reszty.
— Niech Pita gardło płócze!... — krzyknęła gwałtownie, po raz pierwszy używając tego tonu w otoczeniu rodzinnem.
Obidowska popatrzała na matkę, na dziecko i pokiwała głową.
— Bez to sie tak sumujom, ze siąpi! — odezwała się tonem perswazyi. — Państwo dolscy to już tacy wartcy a łakomi na owe słońce...
— A cóż wy myślicie? — napadła na nią Tuśka, rada, że ma na kogo zwrócić swój gniew — cóż wy myślicie, że my tu do waszej zakopanej jamy przyjeżdżamy, żeby się wam przyglądać i patrzeć, jak leje?
— A no, to niek ze z Panem Bogiem przódzi umowe spisom na pogode — hej!...
Gaździna była jakoś jowialnie usposobiona, albo chciała rozbawić gości, bojąc się, żeby nie wyjechali z nudów do miasta.
— Bandzie piknie, niek się nie bojom! — pocieszała, hałasując szklankami na tacy.
— Idźcie sobie! — rzuciła się Tuśka — robicie tu piekło... mnie głowa boli, a potem wasz serdak cuchnie, jak powietrze!...
Gaździna uczuła się dotknięta.
— Serdak je nowy i nicem nie trąci! — wyrzekła, wychodząc z izby — to nie serdak — to ja... ze starości!
I wyszła, obrażając swoją miłość własną dla ocalenia honoru serdaka.
Na stole ujrzała Tuśka list od męża.
— Naturalnie! — pomyślała — jest list! jeszcze mi tego brakowało.
Rozerwała kopertę i z ironią czytać zaczęła.
Żebrowski wyjątkowo nie pisał o palmie, weszkach, materacach, ale donosił jej, że »był na operetce«, a potem dał się namówić na »pół porcyi« Kowalskiemu, którego żona pojechała do Krynicy i jako »słomiany wdowiec« chodzić musi do restauracyi na kolacyę. — Żebrowski pisał, iż na operetce ubawił się, a na kolacyi otruł, ale już mu lepiej. — Deszczu w Warszawie niema, przeciwnie — najpiękniejsza pogoda, i on się dziwi, że podobno w Zakopanem taka ciągła ulewa.
— Dziwi się! dziwi się!... — myśli Tuśka, drżącemi rękoma składając list — dziwi się! on się wszystkiemu dziwi! Miły człowiek! Słomiany wdowczyk! Operetka!... Kolacyjka! Pisze o »pół porcyi« — niuńka — myśli, że ja mu uwierzę. Albo ten Kowalski — czy to nie zgroza... ma taką śliczną żonę! Ledwo wyjechała, a on już na »pół porcyi!...«
Zgrzytnęła zębami.
— Wszyscy oni jednakowi!...
Wydęła pogardliwie usta i zajęła się gorliwie Pitą. Przyrządziła jej płókanie, uczesała włosy, wydobyła z kufra francuską książkę i zadała jej do nauczenia się bajki. Obrus schowała do kufra i drobiazgi, któremi upiększała obiadowe chwile.
— Wystarczę sobie sama w życiu — myślała zacinając się i kurcząc duchowo.
Ubrała się jednak strojnie i starała się wyglądać ładnie. Udało się jej to w zupełności. Bladość była jej do twarzy. Upudrowała się jeszcze i przyciemniła brwi. Gdy skończyła te wszystkie przygotowania, przejrzała się w lustrze.
— Niech wie, co traci! — pomyślała.
Instynktem odczuła, że Pita stanowiła jakby dopełnienie jej urody. Kazała więc dziecku ubrać się biało, pończoszki włożyć szare i białe buciki. Szarą wstążką związała włosy małej. Sama ubrana była także jasno popielato, powłóczysto i nadzwyczaj dystyngowanie. Postanowiła być przedewszystkiem »damą« i dystyngowaną, aby dać uczuć tym ludziom, kim jest ona, kim oni.
Lecz gdy wysiedli z dorożki, wpadli do sieni i wypełnili cały dom swą wesołością, swemi pewnie ustawionymi i rozwiniętymi głosami, w których pełno było radości życiowej — cała »dystynkcya« i to sztuczne napięcie Tuśki zaczęło zanikać, jakby pod naporem zbyt świeżego i silnego wichru. I gdy już wtargnęli do izby, zastali ją wysadzoną z siodła, niepewną, zmieszaną. Taką już sądziła, że pozostanie do końca tej próby, która rozpoczęła się odrazu z miejsca z takim rozmachem i temperamentem, jakby ktoś czwórkę koni rozpuścił i batem nad nią trzaskał. Nawet grzeczny pan Marcin, wybornie usposobiony, wyzbywszy się cylindra, przedstawił się jako miły i bardzo inteligentny chłopak. Pod zniszczoną odzieżą poznać w nim było można pańskie dziecko, na które padła tylko duża skorupa cynizmu i musowej beztroski o rzeczy ważne.
Markowska, jakaś na razie rozjaśniona i uśmiechnięta, pod skrzydłami wielkiego kapelusza, natychmiast zwróciła się ku Picie i przysiadła się do dziecka, wpatrując się w nią uważnie.
— Jaka ona śliczna!... — wyrzekła wreszcie głośno, zwracając się ku Tuśce.
Lecz Tuśka, szablonem wiedziona, uznała za stosowne zaprzeczyć.
— Co znowu!...
— Ależ śliczna. Dlaczego nie ma wiedzieć o tem. To przesąd. Prawda, panienko, że wiemy, iż jesteśmy śliczni, jak obrazek?
Pita zarumieniła się, przygryzła usteczka.
Porzycki i Markowska zaczęli śmiać się wesoło.
— O! spiekła raka!...
Tuśka także płonęła, jak mak, taka ją gorączka jakaś trawić zaczęła.
Markowska klasnęła w ręce.
— O! o!... i mamusia spiekła raczka.
Natychmiast Porzycki odrzucił:
— My jużbyśmy tego nie potrafili.
Po twarzy Markowskiej przesunął się szary cień.
— Zapewne.
Tuśkę ogarnął cień jakiegoś zadowolenia, że w niej jest coś lepszego, czego tamta właśnie nie posiada.
— Proszę... siadajcie państwo...
Lecz Porzycki przerwał natychmiast.
— Wcale nie. Przedewszystkiem napijemy się herbaty. Myśmy przywieźli kanapki, ciastka, owoce, a pani nam da herbaty. Wreszcie sami się tem zajmiemy. Gdzie moja maszynka?
A... prawda!...
Parsknął śmiechem. Tuśkę oblały już nie rumieńce, ale ponsy. Zdawało się jej, że i Sznapsia kryje gwałtowną chęć śmiechu. Było to tylko przywidzenie, ale w jednej chwili Tuśka wyobraziła sobie, że Porzycki opowiedział wszystko swej dawnej kochance i że oboje wyśmiewali się z niej i z tego, co się z nią działo.
Porzycki wypadł do siebie po maszynkę, za nim Marcin. Pita śledziła ich ruchy, jak widz w sali teatralnej. Za chwilę wpadli z naftą, zapałkami, maszynką, spirytusem, wodą — słowem całym kramem.
— Och! ten Porzycki!... — śmiała się Markowska.
Patrzała na niego z ogromną lubością, a on widocznie cieszył się z tego spojrzenia.
— My nie umiemy próbować w domu bez herbaty, ciastek, nafty i tym podobnych akcesoryj.
Marcin bardzo wprawnie chodził koło herbaty.
— Ty się możesz, pikrusie jeden, żenić — zawyrokował Porzycki. — Dam ci nawet swoją starą naftówkę na gospodarstwo.
— To nowa? — zapytała Markowska.
Wstała i zbliżyła się do maszynki.
— Ależ nie — to ta sama — wyrzekła, przyglądając się uważnie.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
To było nic, to była drobnostka, takie rozpoznanie dawnego sprzętu wspólnego, który codziennie służył im do gotowania strawy, na jaką zziębli i głodni do domu wracali.
Markowska pochylona stoi ponad płomieniem maszynki, oświetlającym żółtem, ciepłem światłem jej podbródek i smutnie w podkowę opuszczone usta.
I cała jej postać ma w sobie nadzwyczajny nimb melancholii, właściwy ludziom, którzy nagle stoją u trumien, przyniesionych nazajutrz po zgonie ich bardzo blizkich i bardzo drogich.
Takie niby nic, taka drobna maszynka, taki płomień żółty, pokorny, płomień ogniska ludzi bezdomnych i ubogich, a tyle wspomnień, taki szmat życia, nagle zmartwychwstały i złączony mądrością rezygnacyi z rzeczami teraźniejszemi, które podścielisko istnienia obecnego tworzą.
Ranki zimowe, szybkie porwanie się ze snu, tulenie rąk dokoła ciepłej szklanki, przepowiadanie roli, wybierane resztek herbaty z ołowianej obsłonki...
Pocałunki pośpiesznie. — Bądź zdrowa!... Próba długo potrwa. — Nie zazięb się. — Masz na obiad? Mam! mam!
Kłamstwo miłosne, wybiegnięcie do zastawu i ten obiad zgotowany, odgrzewany godzinami, partye bilardu lub śniadanie po próbie. Wreszcie chwilowa wymówka i zgoda, pocałunki długie, gorące, przy blasku płonącej kuchenki...
A potem rozejście się nagłe, bez powodu prawie, pod pretekstem lepszego engagement, rozpadnięcie się takiej bryły kryształowej uczucia, utworzonej z żaru pieszczot, łez, uśmiechów, omdleń, abnegacyi, poświęceń, graniczących z bohaterstwem...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Tuśka śledzi wyraz twarzy aktorki, która w milczeniu na maszynkę, płonącą teraz na rogu innej komody, patrzy. I zaczyna nią owładać to uczucie, jakiego, zdaje się jej, doznaje Obidowska, gdy tak dyskretnie dozwala Józkowi widywać się z Hanusią.
— Ona była przedemną... to jej prawo!
Tymczasem Porzycki krząta się, rozmawia, śmieje, roztacza znów swój czar wytwarzania domowej atmosfery. Ustawia filiżanki, umizga się do Pity o obrus, rozkłada ciastka, ciesząc się zawczasu ich doskonałym wyglądem.
— Provens!... messieurs, mesdames! provens! — woła, ukazując białe, smaczne pałeczki.
— Nie widziałam takiego łakomego mężczyzny — śmieje się Markowska — prawda?
Zwraca się do Tuśki. Ta mimowoli potwierdza. Czuje, iż nie ma miejsca na umieszczenie tu swych dystynkcyj. Nie byłyby należycie ocenione, a kto wie, może i wyśmiane. Niemniej jednak trzyma się jako tako w zakreślonej roli. Jest grzeczna — nic więcej! Czyni nadludzkie wysiłki, aby nie przyjmować udziału w ich wesołości. Tak samo zachowuje się i Pita. Wyglądają obie, jak gdyby były na wizycie. Markowska ciągle obserwuje Pitę. Wreszcie zwraca się ku Porzyckiemu:
— Wszak prawda — ta panienka ogromnie przypomina Amę?
Porzycki odpowiada natychmiast:
— Ja to zaraz zauważyłem...
Następuje milczenie. Ta jakaś »Ama« jakby wionęła z zaświatów. Coś niezwykłego skrzydełkami rozpięło się w ciszy.
Melancholią powleczone oczy aktorki oblewają Pitę smutnem spojrzeniem. W ślad za niem idą i oczy Porzyckiego. Chwilę ci oboje są nieruchomi i cisi.
Tuśka czuje, że tu coś więcej marą wspomnień zadrgało, niż zwykłe aktorskie pożycie dwojga ludzi.
Kto była Ama?
Jakby w odpowiedzi na silne i gorące pytanie, sformułowane w myśli Tuśki, Markowska odwraca się ku niej i mówi:
— Ama, to była moja córka.
Tuśka nie pyta się o nic więcej. Nie chce już nic wiedzieć. Po co? Ta Ama prawdopodobnie to ich dziecko.
I to jest najstraszniejsze!
Coś bardzo silnego, coś bardzo tragicznego padło nagle pomiędzy nich wszystkich. Wspomnienie drobnej, małej dziewczynki, ot! — takiej, jak Pita. Teraz Tuśka rozumie, dlaczego Porzycki z taką lubością patrzył na jej córkę, dlaczego obrzucał ją gencyanami, dlaczego opiekował się nią od pierwszej chwili.
Więc widział w niej Amę!...
Markowska powiedziała — »To była moja córka«. Była — a więc nie jest. — Nie jest... znaczy umarła. — Węzeł prysł w chwili skonu dziecka. — Ale czy prysł? Czy mogiła mała na Powązkach, na której klęczą ubogie gipsowe aniołki, lub w trawie tulą się pokorne baranki, to nie silniejszy węzeł, niż żyjące, rozkrzyczane i rozwichrzone dziecko?...
Wypili herbatę, zaczęła się próba. Powoli na twarze Porzyckiego i Markowskiej powróciła znów ta aktorska insousciance, na którą niema nazwy w naszej mowie. Zaczęli znów żyć i dyszeć chwilą obecną. Próba poszła gładko, rzeczywiście Markowska doprowadziła wszystko do ładu. Tuśka chętnie poddawała się radom, bo aktorka umiała trafić do przekonania amatorki.
— Wszystko będzie dobrze — mówiła, ubierając się w kapelusz i gotując się do wyjścia. — Jutro będę w sali na próbie.
Zwróciła się ku Porzyckiemu:
— Odwieziesz mnie?
— Naturalnie.
Znów Tuśka doznała ściśnienia serca. Przez krótką chwilę, poddając się czarowi Markowskiej, nie żywiła ku niej złości i dlatego mniej cierpiała. Gdy widziała Porzyckiego, wychodzącego z tą kobietą, odżył w niej cały ból, zdwojony jeszcze musem jej sytuacyi.
Aktorka zbliżyła się do Pity, pragnąc ucałować dziecko.
— Pani pozwoli? — zapytała Tuśki.
Lecz Tuśka rzuciła się żywo:
— Nie — nie...
Zdawało się jej, że to ją samą pragną dotknąć usta aktorki.
Porzycki spojrzał na Tuśkę zdziwiony.
— Dziecko jest chore na gardło... Pani może zachorować... — tłómaczyła się Tuśka.
— A... tak!...
Tuśka jednak musiała istotnie zmienić się i zblednąć, bo oczy Porzyckiego wbiły się w jej twarz uparcie.
— Do jutra!
Wyszli oboje do sieni.
Słychać było, jak zamieniają z sobą jakieś krótkie, urywane zdania.
Wreszcie drzwi od dworu się otworzyły, furka zaturkotała i nastała cisza.
Tuśka spojrzała dokoła. Porozstawiane naczynia od herbaty i ciastka, dalej owa maszynka — wszystkiemi zaczęto drobiazgami okrutnie ranić jej serce. Gdy wzrok jej padł na Pitę, rana ta powiększyła się jeszcze silniej. Teraz ta słodka, śliczna twarzyczka będzie jej uosobiała tamtę, ową Amę — ich córkę, ich dziecko, rozwiane widmem kochanem i tak bardzo silnem, jak nic nie jest silne w życiu!
Uczucie przykrości, z tego wynikłe, było dla Tuśki tak dojmujące, iż nie mogła pozostać dłużej w pokoju. Pod pretekstem zawołania gaździny otworzyła drzwi i wybiegła do sieni.
Ciemno tu było i duszno od wilgoci i stęchlizny.
— Nie mam nic!... — myślała Tuśka, rozżalając się nagle nad swym losem — nic, ani męża, ani córki, ani...
Nie kończyła, nie wiedziała, dlaczego ich wszystkich niema. Czuła tylko ogromną próżnię dokoła siebie, próżnię, w której będzie musiała obracać się życie całe.
Oparła się o ścianę i łzy gradem popłynęły jej po twarzy. Nie tamowała ich biegu — łkała tylko cicho, lękając się, aby Pita nie posłyszała jej głosu.
— Och!... jakam nieszczęśliwa!... — aż krzyczało w niej niepowściągnionym już bólem. — Myślą o mężu, o Picie, którzy zesunęli się według niej z jej życia, głuszyła ten nocny szept:
— Grzech!... grzech!...
Zdawało się jej, że rozstąpiła się pod nią ziemia, że dachu nie ma nad głową, że ciśnięto nią nagle na jakąś równię bezkresną, po której siecze deszcz i szaleje wichura.
Nagle — coś poruszyło się w cieniu — i dwoje ramion ciepłych, przytulonych okrążyło ją.
— I czego?... i czego?...
Nawet nie zastanowiła się, skąd on się wziął tak nagle przy niej. Czuła tylko, że on jest, że garnie ją ku sobie, że może utulić się, wypłakać, wypocząć...
Głowę tuli na jego piersi i płacze ciągle.
I w ciemni padają słowa:
— Niech kiciątko nie płacze...
Echem odbiły się w niej dokładnem. Przypomina sobie — hotel w Krakowie, tamten płacz przeze drzwi, jęk kobiecy, który ją tak podrażnił brakiem ambicyi i który wygnała ze swego pobliża, piętnując pogardą.
— Niech kiciątko nie płacze...
Uspokaja ją temi samemi pieszczonemi słowami. Jeden repertuar! Lecz tak jest zdręczona i już pozbawiona siły, że w milczeniu tai nieledwie przed sobą to odkrycie niespodziane i upokarzające.
Tymczasem cały deszcz pocałunków wypija z jej oczu łzy, a głos Porzyckiego powtarza:
— Niech kiciątko nie płacze!...
Pocałunki te nie przejmują żarem, lecz tulą, głaszczą, jak muśnięcie ptasich skrzydeł, jak dotknięcie świeżych listków róży.
Porzycki z przedziwnym instynktem wyczuł, czem płoszyć może tę kobietę, tak mało wiedzącą o namiętnych dreszczach, pomimo kilkunastu lat swego zamężcia. Zrozumiał, iż temperamentowe wybuchy przerażą ją właśnie dlatego, że zbudzą w niej nieznane jej porywy. Delikatnie, pieszczotliwie dobiera się do jej łask i tem ją ujarzmia.
Ona oczu spłakanych nie broni, ale broniłaby jeszcze z pewnością ust.
I nawet nie należy przedłużać tej pieszczoty oczu, bo może przyjść znów bunt i wszystko zniszczyć..
Usuwa się i teraz tylko delikatnie ręką gładzi włosy Tuśki, tak jakby to czynił z małem, rozszlochanem dzieckiem.
— No... już dosyć! dosyć!...
Równocześnie myśli, że ta »dama z mondu« bardzo łatwo się zmieniła i jest już szczerszą, niż przypuszczał. To przejmuje go pewnem rozrzewnieniem, i rzeczywiście czuje dla Tuśki sporo sentymentu. — Zarazem jest trochę zakłopotany. Zwykle spotykał się z mniejszą dozą uczucia. Były tam łzy, ale to więcej były łzy gniewu. Te zaś są prawdziwe łzy żalu, a nawet niekłamanego bólu.
Źle się zaczyna!... — myśli, a równocześnie jest jakby dumny i rad.
— Wpadła!... — myśli, a ta myśl bynajmniej nie jest myślą pawiącego się Don Juana. Porzycki Don Juanem z profesyi nie jest. Przeciwnie — pogardza tego rodzaju osobnikami, więc i w jego zadowoleniu niema miłości własnej. Nikt przedewszystkiem o tem jego zwycięstwie nie wie, tylko on jeden. Lecz cieszy go, że to uczucie, które wzbudził, jest ładne i pełne. Potrąca bowiem i u niego struny sentymentu, a to sprawia mu dużą przyjemność.
Tuśka nie analizuje, nie rozbiera, wie, że jest pocieszaną, pieszczoną, że cały jej ból spływa, a dusza jej rzeźwieje, prostuje się, jak kwiaty na łące po ulewnym deszczu. Radaby pozostać tak w tej sieni do nieskończoności, wsłuchana w ten szept, w tę nazwę »kiciusia«, choć właściwie to słowo powinnoby jej robić wielką przykrość.
Sytuacya jednak staje się taką, że dłużej przeciągać się nie może. Lada chwila Pita może otworzyć drzwi, albo wejść gaździna. Należy przerwać sytuacyę.
Przytem...
Tuśka pierwsza jakoś przytomnieje, wysuwa się z objęć Porzyckiego i ku swojej izbie zwraca.
— Ja tam zaraz przyjdę! — mówi do niej Porzycki.
Odwraca się ku niemu i właśnie stoi tak, że pada na nią ukośny promień światła, przedzierającego się przez szczeliny drzwi.
Nic nie zdoła oddać uroku, jakim jaśnieje jej wycałowana tak gorąco twarzyczka. Uśmiech prześliczny rozjaśnia rysy. Jest w niej to samo wewnętrznie rozpalone światło, jakie miała niegdyś Obidowska na swej twarzy Aszanta, nazajutrz po zgodzie z mężem.
Równocześnie Tuśka spostrzega, że w chwili, gdy Porzycki ujął ją w objęcia, stała w tem samem miejscu sieni, gdzie dostrzegła naprzód Hankę w objęciach Józka, a następnie Sznapsię, pieszczoną przez Porzyckiego.
— Zaklęte miejsce!... — myśli, wchodząc do swej izby.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
W izbie Pita sprzątnęła obrus, serwetki i przyprowadza cichutko wszystko do porządku.
Ukośne, szybkie wejrzenie rzuciła na twarz matki, na jej spłakane oczy, na włosy rozrzucone.
Tuśka staje przy lustrze i ujmuje puszek, umaczany w welutinie.
— Zostaw, Pito, obrus i serwetki! — mówi nie patrząc na córkę — pan Porzycki dziś będzie z nami jadł kolacyę.
Dziewczynka nie odpowiada ani słówka. Wyjmuje z kufra obrus i rozściela go na stole. Ruchy jej są ruchami automatu, ale twarzyczka jej pociemniała, jakby coś ją w sercu zabolało.
Twarzyczka Pity ciemnieje, usteczka drżą, Tuśka się pudruje i grzeje na maszynce żelazko do fryzowania, nie chcąc spojrzeć na dziecko.
W izbie swojej Porzycki siedzi przy stole i pisze list do matki:
»... a bądźże spokojna, moja poczciwa staruszko, nic się nie dzieje złego i twojej Picie żadna krzywda się nie stanie...«
Tak pisze Porzycki na bardzo ładnym papierze z monogramem i szlachecką koroną, a Picie twarzyczka ciemnieje...