Siedem grzechów głównych (Sue, 1929)/Tom I/Pycha/Rozdział VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Siedem grzechów głównych |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Wł. Łazarskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Sept pêchés capitaux |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Pan de Mormand, widząc margrabiego zamykającego drzwi na klucz!, domyślił się wreszcie jego zamiaru a(zresztą i sam margrabia wkrótce żadnej już w tej mierze nie zostawił wątpliwości; bowiem odwiązał chustkę z szyi, i zdjął frak, ku coraz większemu zdziwieniu Geralda, który dobrodusznie zabierał się do podania gościom swoich żądanych cygar. Potem margrabia wskazał dwie szpady wiszące obok innej zbroi, i rzekł do młodego księcia:
— Mój kochany Geraldzie, bądź łaskaw zmierzyć z panem de Ravil te dwie szpady, i dłuższą z nich ofiarować mojemu przeciwnikowi; jeżeli są nierówne, ja i z krótszą dam sobie radę. Ha! ha! znane jest przecie przysłowie: garbaci mają długie ręce.
— Co — zawołał Gerald — te szpady?
— Najniezawodniej mój kochany przyjacielu. Wysłuchaj teraz całej historji w dwóch słowach. Ten pan (i wskazał Mormanda) obszedł się ze mną głupio, nikczemnie, i wzbraniał się prosić mnie o przebaczenie, co gdyby teraz jeszcze chciał wykonać, odrzuciłbym. Będziemy się więc bili; ty będziesz moim świadkiem, pan de Ravil świadkiem swego przyjaciela; mamy śliczne miejsce, będzie nam tu wygodnie. Następnie margrabia zwrócił się do pana de Mormand, i dodał: Teraz, mój panie, rozbieraj się pan; Gerald ma tylko kwadrans wolnego czasu, bądźmy więc grzeczniejsi.
— Jaka to szkoda, że Oliwier nie jest świadkiem tej sceny — pomyślał Gerald, który wyszedłszy z podziwienia znajdował to zajście tem ciekawszem, że sam był żywym i walecznym, oraz że nie czuł najmniejszego pociągu do panów de Mormand i Ravil, a przeciwnie szczerze kochał margrabiego.
Skoro garbaty skończył swoją przemowę, pan de Ravil rzekł do Geralda z najszczerszem przekonaniem:
— Chyba pan rozumie, mości książę, iż podobny pojedynek nie może mieć miejsca.
— Nie może mieć miejsca? Dlaczegóż to, mój panie? — zapytał sucho były starszy wachmistrz strzelców afrykańskich.
— Dziękuję ci, Geraldzie — rzekł margrabia. Szpady! mój przyjacielu! prędko, szpady!
— Ależ, posłuchajcie, podobny pojedynek w domu pańskiej matki? To rzecz niepodobna, mości książę — mówił de Ravil, widząc że Gerald postąpił ku zbrojowni, i że zdjął ze ściany dwie szpady, które troskliwie obejrzał.
— Zastanów się książę — dodał jeszcze Ravil nalegając powtórnie na Geralda — pojedynek... w pokoju... u pana... i to o taką drobnostkę.
— Mnie tylko, panie, służy prawo decydowania co jest stosownem w mojem mieszkaniu — odpowiedział Gerald obojętnie — mamy tysiące przykładów podobnych pojedynków; zresztą niemasz nic lepszego i wygodniejszego jak podobne miejsce, nieprawdaż panie de Mormand?
Ten, zagadnięty w podobny sposób, odpowiedział:
— Każde miejsce jest stosowane, ażeby wziąć odwet za doznaną obelgę.
— Brawo. Sam Cyd lepiejby nie odpowiedział — zawołał garbaty — a więc, kochany panie de Mormand, rozbieraj się pan prędko. Otóż widzisz pan, czyż koniecznie ja pierwszy muszę zdejmować frak, ja, który wcale nie jestem zbudowany jak Belwederski Apollo.
Pan de Mormand, doprowadzony do ostateczności, rozebrał się.
— Oznajmiam, że nie będę świadkiem takiego pojedynku — zawołał de Ravil.
— Jak się panu podoba — odpowiedział garbaty — klucz jest u mnie w kieszeni. Wyglądaj pan oknem i bębnij tymczasem na szybach jaki marsz zwycięski; kto wie, może to zrobi niezłe wrażenie na panu de Mormand.
— De Ravil — zawołał przeciwnik margabiego — proszę cię, zmierz szpady.
— Więc ty chcesz koniecznie?
— Tak jest, żądam tego.
— Dobrze... ale jesteś szalony. — Poczem obrócił się do Geralda. — Przyjmujesz pan na siebie zbyt ciężką odpowiedzialność.
— Wiem o tem, mój panie, — odpowiedział Gerald, mierząc z Ravilem szpadę, kiedy tymczasem pan de Mormand zdejmował z siebie ubiór.
Margrabia prawdę powiedział, przytaczając to przysłowie: garbaci mają długie ręce; gdyż zawinąwszy rękawy od koszuli, aż po za łokcie, odkrył długie, zarosłe włosami, nerwiste ręce, tymczasem ręce jego przeciwnika były tłuste i niekształtne.
Wnosząc z samego sposobu, w jaki obaj walczący przystąpili do bitwy, w jaki złożyli wstępne pchnięcia, kiedy Gerald dał pierwszy znak do walki, niepodobieństwem było już wątpić o wyniku tego pojedynku.
Widziano dostatecznie, że pan de Mormand był odważnym, jeśli tak można powiedzieć, to jest: że posiadał tę odwagę, jaką każdy człowiek wykształcony okazywać mus, ale widocznie był niespokojny; jego nadzwyczajnie ostrożne poruszenia, objawiły pewną znajomość szermierki; ustawicznie tylko zasłaniał się przeciwko margrabiemu, bronił się dosyć dobrze; ale nigdy nie nacierał.
Na chwilę, tak de Ravil jako i Gerald strwożeni byli wyrazem nienawiści i dzikości, jaki wesołe dotąd i szyderskie, ale bynajmniej nie złośliwe rysy margrabiego ożywiał, gdyż nagle twarz jego okryła się piętnem ponurej wściekłości, utkwił w panu de Mormand spojrzenie tak groźne i uderzył na swego przeciwnika tak silnie, że sam Gerald zadrżał o niego.
Ale nagle, jakgdyby wskutek jakiejś decyzji, garbaty znowu stał się takim, jakim był z początku tej dziwnej sceny, to jest wesołym i szyderskim, a im więcej rysy jego się rozjaśniały, tem mniej nastawał na swego przeciwnika; potem chcąc zapewne zakończyć tę nierówną walkę, jakgdyby od niechcenia i niespodzianie przebił rękę panu de Mormand.
Na widok krwi, przystąpili natychmiast obaj świadkowie i zawołali:
— Dosyć już, panowie, dosyć!
Obaj szermierze na wezwanie swych świadków spuścili bezzwłocznie szpady, a margrabia powiedział głośno:
— Oświadczam, iż otrzymałem satysfakcję, co więcej nawet, panie Mormand, proszę pana jak najpokorniej o przebaczenie mi, że jestem garbaty. Jest to moje jedyne rozsądne usprawiedliwienie, jakie panu mogę podać.
— Poprzestaję na niem, mój panie — rzekł pan de Mormand z gorzkiem uśmiechem, gdy tymczasem Gerald i de Ravil obwiązywali chustką jego mało znaczącą ranę.
Po tem pierwszem opatrzeniu rannego obaj przeciwnicy ubrali się, i pan de Maiilefort rzekł do Mormanda.
— Łaskawy panie, czybyś pan nie raczył przystać na króciuchną rozmowę ze mną w przyległym pokoju.
— Gotów jestem na pańskie rozkazy — odpowiedział pan de Mormand.
— Pozwolisz, panie Geraldzie? — zapytał baron młodego księcia.
— Oczywiście — odpowiedział tenże.
Skoro margrabia i pan de Mormand weszli do sypialnego pokoju Geralda, garbaty odezwał się wesoło:
— Lubo, kochany panie, nie wielką okazuje ten delikatność, kto sam rozprawia o swojej szlachetności, zmuszony jestem wyznać panu, że przez chwilę miałem ogromną chętkę zabić pana, i że nic nie było dla mnie łatwiejszem jak zamiar ten wykonać.
— Wypadało tedy panu z mniemanej swojej przewagi zrobić stosowny użytek.
— Tak, ale zastanowiłem się... i...
— Cóż dalej?
— Pozwoli mi pan, że niezupełnie otworzę serce moje przed panem; proszę pana tylko ażebyś raczył uważać to niewinne pchnięcie szpady jako za jeden z tych znaków przypomnienia, któremi to człowiek, w pewnych okolicznościach w pomoc przychodzi swojej pamięci.
— Nie rozumiem pana wcale.
— Wszakże to pan potwierdzisz, że często kładziemy do tabakierki mały kawałek papieru, lub jeżeli kto tabaki nie zażywa, że na chustce od nosa robi sobie węzełek, żeby sobie przypomnieć umówione spotkanie, datę, albo wreszcie jaką obietnicę.
— Rozumiem panie, cóż tedy?
— Otóż ja spodziewam się niewątpliwie, że przy pomocy tego małego pchnięcia, które panu jako znak przypomnienia w ręku zadałem, dzień dzisiejszy nigdy z pamięci pańskiej nie wyjdzie.
— A cóż to pana obchodzi, ażebym dnia dzisiejszego nigdy nie zapomniał?
— O! mój Boże! to rzecz bardzo prosta. Życzyłbym sobie dzisiejszy dzień wyryć w sposób niezatarty w pamięci pana, gdyż być może, później będę musiał przypomnieć to wszystko, coś pan dzisiejszego poranku powiedział.
— Przypomnieć mi to wszystko, co ja dzisiaj powiedziałem?
— Tak panie, wszystko, coś pan powiedział wobec wiarogodnych świadków, którychbym w razie potrzeby musiał wezwać.
— Słowa pana stają się dla mnie coraz ciemniejszemu.
— W obecnej chwili nie widzę żadnej potrzeby, ażebyś mnie pan miał dokładniej rozumieć; proszę mi zatem pozwolić, ażebym pana opuścił i poszedł pożegnać się z Geraldem.
Nie tnudnem było do odgadnięcia, że prawdziwą przyczyną, dla której margrabia wyzwał pana de Mormand, był obelżywy sposób, w jaki ten ostatni odezwał się o pani de Beaumesnil, gdyż domysły jego nie zawiodły go bynajmniej, rzeczywiście to garbaty, nie będąc przez niego widzianym, podsłuchał obrażającą mowę pana de Mormand i nazwał go nikczemnikiem.
Dlaczegóż pan de Maillefort, który zwykle tak jawne okazywał męstwo, używał teraz podobnych wybiegów i z tak błahego korzystał pozoru, ażeby pomścić wyrządzoną pani de Beaumesnil obelgę? w jakim zamiarze pragnął przypomnieć później panu de Mormand ów dzień, i pociągnąć go może do odpowiedzialności za słowa, które wygłaszał wobec wiarogodnyoh świadków.
Wszystko to wyjaśni się w dalszym ciągu naszego opowiadania.
Ledwie margrabia pożegnał się z Geraldem, gdy służący jego matki doręczył mu następujący list, który Oliwier tegoż samego poranku był napisał:
„Mój dobry Geraldzde, człowiek strzela, a Pan Bóg kule nosi (przebacz mi podobne wyrażenie), wczoraj los w postaci mojego poczciwego mularza rozporządził, że dwa a może i trzy tygodnie będę musiał zabawić o sześć mil od Paryża; bardzo mi to jest przykro, gdyż zabawa nasza, którąśmy sobie planowali nie może przyjść do skutku.
„Posłuchaj co zaszło: mój mularz, który nie bardzo jest biegłym rachmistrzem, w obrachunkach swoich z robót wykonanych w pewnym zamku około Luzarches, takie porobił zamieszanie, że, pomimo posiadanych notatek, niepodobieństwem mu będzie wydobyć się z labiryntu, i udzielić mi stosownych objaśnień; musimy więc odbyć mnóstwo pomiarów, które ja sam wykonam, ażeby uniknąć nowych zawikłań; praca ta zniewala mnie do tego tak długiego oddalenia. Mój mularz, były podoficer korpusu inżynierów, jest zacnym i uczciwym człowiekiem, przytem prosty i naturalny, a wiesz, że dobrze jest żyć z takimi ludźmi; zresztą nakłoniła mnie do udzielenia mu pomocy ta okoliczność, że o ile mi się to zdaje, myli się na swoją szkodę; rzadko się zdarza na świecie, a ja się nie gniewam, że mogę uczciwemu człowiekowi dopomóc.
„Opuszczam mojego dobrego wuja (nieprawdaż? złote serce), z wielką obawą. Pani Barbancon, którą odwieziono do domu w tejże samej pięknej karecie hrabiny de Beaumesnil, znajduje się w stanie niepokojącym... mianowicie pod względem skromnego jedzenia mojego wuja; nie wymówiła jeszcze ani razu nazwiska Bounapartego, i jest nadzwyczajnie tajemniczą; często staje zamyślona w ogrodzie, albo w kuchni... dziś rano podała nam zwarzone mleko i przegotowane jajka.
„Pamiętaj o tem, mój kochany Geraldzie, jeżeliby cię kiedy napadła chętka na gospodarski obiadek starego marynarza. Zresztą, pani Barbancon pragnie z całej duszy, ażeby ją kto zapytał o powody jej wczorajszej przejażdżki i ażeby została skuszoną do odkrycia swej tajemnicy. Ale możesz się łatwo domyślić, jak mój wuj i ja jesteśmy pod tym względem skrupulatni, choćby tylko dla tego samego, że w zdarzeniu tem jest coś szczególnego, a nawet zadziwiającego.
„Jeżeli w czasie mojej niebytności będziesz mógł rozporządzić chwilką czasu, odwiedź mojego wuja; sprawisz mu tom największą przyjemność, bo on biedak będzie tęsknił za mną. Nie umiem ci nawet powiedzieć, jak on ciebie już lubi, ten biedny i poczciwy żołnierz! Jaka to nieopisana dobroć! jak szczere i szlachetne serce bije w tych prostych piersiach! Ah! mój kochany Geraldzie, nigdy nie byłem chciwym majątku, ale drżę na samą myśl, że mój wuj przy swoim wieku i osłabionem zdrowiu z prawdziwem męstwem odmawia sobie wielu rzeczy, z trudnością utrzymuje się z tak szczupłej pensyjki. A gdyby też ciężko zachorował, jego dwie rany otwierają się tak często, choroba dla biednych jest tak kosztowna! O! Geraldzie, ta myśl jest dla mnie bardzo bolesną.
„Przebacz, mój przyjacielu, mój bracie, rozpocząłem ten list wesoło, a kończę go tak smutno.
„Bądź zdrów, Geraldzie, do prędkiego zobaczenia. Napisz do mnie do Luzarches, poste restante.