Siedem grzechów głównych (Sue, 1929)/Tom I/Pycha/Rozdział V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Siedem grzechów głównych |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Wł. Łazarskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Sept pêchés capitaux |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Nazajutrz po spotkaniu się Oliwiera Raimond z Geraldem, matka tego ostatniego, dawała, jakeśmy to już wyżej powiedzieli, poranek tańcujący.
Księżna de Senneterre, przez swoją rodzinę i związki familijne, należała do najdawniejszej i najznakomitszej szlachty francuskiej; lubo pani de Senneterre mierny tylko posiadała majątek i nie prowadziła wcale wielkiego domu, jednakżeż co wiosnę dawała cztery czy pięć balów, na które niezbyt liczne, ale za to najświetniejsze i wyborowe zapraszała towarzystwo, które przy pomocy dwóch swoich córek z największym przyjmowała wdziękiem. Książę de Senneterre, zmarły przed dwoma laty, zajmował w czasach Restauracji bardzo wysokie stanowisko.
Trzy okna sali, w której tańczono, wychodziły na piękny ogród; pogoda była prześliczna; podczas niedługiej pauzy, kilkanaście osób płci obojej przechadzało się w alejach otoczonych kwitnącemi krzewy, lub poufną bawiło się rozmową.
Czterech do pięciu mężczyzn gawędziło właśnie w cieniu rozkwitającego krzaka bzowego, o owych tysiącznych drobnostkach, które prawie zwykle stanowią wątek rozmowy modnego świata.
W gronie tem dwie osoby na szczególną zasługiwały uwagę. Pierwszą z nich, mężczyzna około lat trzydziestu, otyły już, z zarozumiałą ale ociężałą, pogardzającą i sobą tylko zajętą miną, z pochmurnem i prawie przygasłem okiem, był hrabia de Mormand. Jego nazwisko było wspomniane jeszcze przeszłego wieczoru, kiedy Oliwier i Gerald przypominali sobie swoje szkolne życie.
Pan de Mormand, jakeśmy już powiedzieli, miał dziedziczne krzesło w Izbie parów.
Drugą osobą, zaufanym przyjacielem hrabiego, był mężczyzna lat trzydziestu, wzrostu wysokiego, chudy, kościsty, postawy nieco pochylonej, i prawie zupełnie łysy; jego mała, płaska głowa, wypukłe oczy prawie zawsze zaognione, nadawały jego twarzy wyraz złośliwej gadziny. Był to baron de Ravil. Lubo jego środki utrzymania były bardzo wątpliwe, zwłaszcza przy rozrzutności, jaką pod każdym względem okazywał, miał jednakże przystęp do wszystkich wyższych towarzystw, do których przez urodzenie swoje należał; nigdy intrygant (zostawiamy temu wyrazowi zupełne jego znaczenie, poczynając od kroków najnikczemniejszych, aż do najzuchwalszych), nie okazał większego bezwstydu w swojej śmiałości i zepsuciu.
— Widziałeś pan lwa dzisiejszego balu? — zapytała jedna z osób wspomnianej grupy — pana de Mormand.
— Właśnie dopiero co przybyłem — odpowiedział tenże — nie wiem, o kim pan mówisz.
— Cóż u licha! o kimżeby, o margrabi de Mailefort.
— Ten przeklęty garbus! — zawołał pan de Ravil.
— To dobrze, że on tu jest; dzisiejszy poranek taki jest usypiający, tak okropnie nudny, margrabia wszystko to swoją śmieszną obecnością rozweseli nieco.
— Czego u djabła można w towarzystwie szukać, kiedy kto tak jest zbudowany, jak on? — rzekł pan de Mormand — biedny margrabia powinienby przecież pamiętać o swoim garbie.
— Rzecz szczególna — dodał inny — margrabia od czasu do czasu ciągle po kilka tygodni pokazuje się we wszystkich salonach, a potem znowu znika, zupełnie. Ja mam wielkie podejrzenie, że to musi być fałszerz, który dlatego tak perjodycznie pokazuje się w świecie, ażeby płody swojego zręcznego przemysłu w obieg puścić — rzekł pan de Ravil — to przynajmniej jest rzeczą pewną, że pewnego dnia, co jest trudnem do uwierzenia, niesłychanem w grze pożyczył mi tysiącfrankowy bilet bankowy, którego mu nigdy nie zwrócę, a który musiał chyba być fałszywy, gdyż dając mi go, ów zuchwały garbus powiedział do mnie: Baronie, będzie to dla mnie wielką uciechą, często domagać się od pana zwrotu tych tysiąca franków! Może być spokojnym. Będzie on długo miał tę uciechę.
— Żart na stronę, margrabia jest szczególniejszym człowiekiem — powiedział znowu inny — stara margrabina de Maillefort, jego matka, zostawiła mu piękny majątek, nie wiadomo przecież co on z nim robi, ponieważ żyje bardzo skromnie.
— Dawniej widywałem go dosyć często u biednej pani de Beaumesnil.
— Jakże? — zagadnął ktoś trzeci — wiecie panowie, że ona już podobno dogorywa?
— Pani de Beaumesnil? rzecz niezawodna; dzisiaj miała już przyjąć ostatnie namaszczenie; mówiła mi przynajmniej o tem pani de Mirecourt, która jadąc tutaj zatrzymała się przed pałacem hrabiny, ażeby się dowiedzieć o jej zdrowie.
— Biedna kobieta! umrzeć tak młodo.
— A jaki ogromny majątek odziedziczy jej córka! — zawołał pan de Mormand; — będzie to najbogatsza partja we Francji, a do tego jeszcze sierota, to mi to kąsek!
Przy tych słowach, spojrzenie pana de Mormand spotkało ¡się ze wzrokiem jego przyjaciela. Nieznaczne wzruszenie odbiło się w ich twarzach, jakgdyby nagła myśl zabłysła każdemu z nich; jednem tylko spojrzeniem zrozumieli się doskonale.
— Najbogatsza partja w całej Francji!
— I do tego sierota!
— Majątek złożony z obszernych dóbr! — powtórzyli trzej inni głosem jawnej ciekawości.
Poczem jeden z nich, nie zważając na znaczące spojrzenia zamienione pomiędzy panem de Mormand i jego przyjacielem, zapytał:
— A w jakim wieku jest panna de Beaumesnil?...
— Ma zaledwie lat Szesnaście — odpowiedział pan Ravil — a przytem tak brzydka, tak wycieńczona — dodał umyślnie.
— Do djabła! wycieńczona, to wcale nieźle — wtrącił jeden z rozmawiających z twarzą zadowoloną, lecz zamyśloną.
— A! jest bardzo brzydką — powtórzył inny, zwracając się do pana de Ravil — więc pan ją widziałeś?
— Nie ja; ale jedna z moich ciotek widziała ją u Sakramentek, zanim jeszcze Beaumesnil wywiózł ją do Włoch, jak to lekarze zalecili.
— I ów biedny Beaumesnil musiał umrzeć w Neapolu z powodu ciężkiego upadku z konia.
— Pan tedy mówisz — odezwał się jeden z grona, podczas kiedy pan de Mormand zdawał się coraz więcej być zamyślonym — pan tedy mówisz, że panna Beaumesnil jest bardzo brzydka?
— Prawdziwy potwór, nie wiem, nawet czy ona czasami nie miewa wielkiej choroby — dodał pan de Ravil, usiłując widocznie oczernić panienkę jak najwięcej — a obok tego cierpi jeszcze na piersi, bo nawet lekarz, który jej do Włoch towarzyszył, oświadczył po śmierci jej ojca, że za nic nie ręczy, jeżeliby panna de Beaumesnil wróciła do Francji. Jest to w ostatnim stopniu suchotnica, powtarzam wam, w ostatnim stopniu! — Dziedziczka cierpiąca na suchoty — powiedział inny z chciwością — to nie masz na świecie nic milszego, nic pożądańszego.
— Rzeczywiście, ja rozumiem pana, to jest rzecz widoczna — odpowiedział de Ravil — ale musi przynajmniej tak długo pożyć, dopóki jej ktoś nie zaślubi, kiedy tymczasem panna de Beaumesnil nawet i tak długo nie pociągnie; jej wyrok już zapadł; słyszałem o tem od pana de la Rochaigne, jej najbliższego krewnego; on to wszystko musi najlepiej wiedzieć, ponieważ jest jej spadkobiercą.
— Może on też dlatego widzi wszystko w tak pięknem świetle?
— Jakież to widoki dla pani de la Rochaigne, która tak lubi wystawność i zabawy!
— Tak! u obcych, nie w domu.
— To rzecz szczególna — odezwał się znowu jeden z rozmawiających — zdaje mi się, żem słyszał od kogoś, że panna de Beaumesnil ma być podobną do swej matki, która przecież była jedną z najpiękniejszych kobiet w Paryżu.
— Jej córka jest odrażająco brzydka — odpowiedział pan de Ravil — daję panom na to moje słowo honoru, a jak mi się zdaje, podobno jeszcze jest i kaleką.
— Co do mnie — rzekł pan de Mormand, biorąc znowu udział w rozmowie — inne osoby opowiadały mi o pannie de Beaumesnil toż samo, cośmy dopiero od mojego przyjaciela słyszeli.
— Ale powiedz nam pan, dlaczego to jej matka nie pojechała z nią do Włoch?
— Ponieważ biedna doświadczała już tej nieszczęśliwej choroby, której teraz zapewne ulegnie. Mówią nawet, że to ją nadzwyczajnie smuciło, iż nie mogła swej córce do Neapolu towarzyszyć: może też smutek ten przyczynił się nie mało do jej dzisiejszego stanu.
— Zdawałoby się zatem — dodał inny — że owa muzykalna kuracja doktora Dupont pozostanie bez skutku?
— Jaka kuracja muzykalna?
— Ponieważ doktór wiedział o nadzwyczajnem zamiłowaniu pani de Beaumesnil do muzyki, przeto radził jej kazać sobie grać lub śpiewać rozmaite kawałki z najpiękniejszej i najdźwięczniejszej muzyki, ażeby przez to łagodzić cierpienia swej smutnej pacjentki, i ażeby ją nieco rozerwać.
— Niezła to myśl, chociaż jeszcze od Dawida i Saula się datuje — rzekł de Ravil.
— Dobrze! ale jakiż był skutek?
— Jak mówią, z początku miała pani de Beaumesnil doznawać pewnego roztargnienia, pewnej ulgi nawet; ale w końcu znowu choroba przemogła.
— Mówią także, iż straszna śmierć jej biednego męża była dla niej okropnym ciosem.
— Cóż panowie myślicie — zawołał de Mormand głosem szyderskim i wzruszając ramionami — alboż to ta kobieta kochała kiedy pana, de Beaumesnil! Ona wyszła za niego tylko dla jego miljonów. Prócz tego, będąc jeszcze młodą panienką, miała już Bóg wie ile romansów. Jednem słowem — dodał pan de Mormand, nadymając swoje policzki dla nadania sobie pewnej powagi, która miała objawiać wzgardę — pani de Beaumesnil jest kobietą zgubioną, i pomimo majątku jaki pozostawi, człowiek z honorem nigdy nie zniży się tak dalece, ażeby córkę takiej matki, istoty tak zniesławionej, poślubił!
— Nikczemnik! — zawołał głos jakiś z poza krzaku bzowego, który zdawał się być odpowiedzią na ostatnie słowa pana de Mormand.
Z początku nastąpiło głuche milczenie, połączone z powszechnem zdumieniem, wkrótce atoli pan de Mormand, który z gniewu rumieńcem się oblał, pobiegł na drugą stronę klombu. Nie znalazł jednak nikogo; ponieważ aleja w tem miejscu nagle w drugą zaginała się stronę; przeto z łatwością przyszło schronić się owej niewidzialnej osobie, która zawołała wyraz nikczemnik.
— Ci tylko są nikczemni — powtórzył głośno pan de Mormand, wracając na swoje dawne miejsce — ci tylko są nikczemni, którzy śmią miotać obelgi, nie mając odwagi pokazać się jawnie.
Zaledwie zdarzył się ten szczególny wypadek, kiedy dźwięki odzywającej się na nowo orkiestry, sprowadziły przechadzających się, na powrót do salonu.
Pan de Mormand pozostał ze swoim przyjacielem w ogrodzie.
— Nazwano cię nikczemnikiem; ale nie miano odwagi stawiać się przed tobą; mniejsza o to, nie mówmy już o tem. Jakże, czyś ty mnie zrozumiał?
— Zupełnie. Ta myśl przyszła mi do głowy równie jak i tobie, wcale niespodzianie! Szczególna rzecz! przez chwilę byłem jakby olśniony, jakby oczarowany tą myślą.
— Przeszło trzy miljony renty? cóż myślisz? jakim to bezinteresownym mógłbyś być ministrem?
— Milcz; doprawdy możnaby z tego oszaleć.
Ta poufna rozmowa została przerwana zbliżeniem się trzeciej, zbytecznej na teraz osoby, która z najwyszukańszą grzecznością odezwała się do pana de Mormand:
— Czy pan nie raczyłbyś wyświadczyć mi jedną łaskę, to jest, być moim vis-a-vis w kontredansie.
Na tę prośbę pan de Mormand cofnął się o parę kroków, nie mogąc ani jednego słowa odpowiedzieć, tak wielkie było jego zdziwienie, które łatwo da się pojąć, pomyślawszy, że osobą która pana de Mormand o podobną prosiła usługę, był margrabia de Maillefort, ów ułomny dziwak, o którym jużeśmy kilkakrotnie wspominali.
Inne jeszcze uczucie, prócz samego zdziwienia, wstrzymywało z początku pana de Mormand od dnia odpowiedzi na tę szczególną propozycję margrabiego, to jest, że w męskim, dźwięcznym głosie tego ostatniego, zdawało mu się na chwilę poznać głos owej niewidzialnej osoby, która go niedawno nazwała nikczemnikiem, w chwili kiedy się tak zuchwale wyrażał o pani, de Beaumesnil.
Margrabia de Maillefort zdawał się wcale nie zważać na milczenie i wyraz zdziwienia z jakim pan de Mormand przyjął jego wniosek, i dlatego jeszcze raz powtórzył z jak najskrupulatniejszą grzecznością:
— Czybyś pan nie raczył być moim vis-a-vis w najbiiższym kontredansie?
Na tę powtórną prośbę, która rzeczywiście była zadziwiającą, z uwagi na wzrost takiego tancerza, pan de Mormand zaledwie będąc w stanie ukryć gwałtowną chęć śmiechu, odpowiedział:
— Panu służyć jako vis-a-vis? panu?
— Tak jest, panie — odpowiedział margrabia z największą w świecie szczerością.
— Ależ mój panie, to czego pan ode mnie żądasz — odpowiedział pan de Mormand — jest, pozwól pan sobie powiedzieć, rzeczą bardzo delikatną...
— I bardzo niebezpieczną, kochany margrabio — dodał baron de Ravil ze zwykłym sobie szyderskim uśmiecham.
— Co się pana dotyczy, baronie — odpowiedział Maillefort, uśmiechając się także — mógłbym panu nie mniej delikatnie, a może jeszcze niebezpieczniejsze uczynić zapytanie: kiedy mi pan oddasz te tysiąc franków, które byłem tak szczęśliwy do gry panu pożyczyć?
— Jesteś pan bardzo ciekawy, margrabio.
— Proszę cię, panie baronie — odpowiedział garbaty — ażebyś się przecie ze świętej pamięci dowcipami Talleyranda, nie obchodził w ten sam sposób, w jaki się obchodzisz z biletami tysiąc-frankowemi.
— Co pan chcesz przez to powiedzieć, panie margrabio.
— Chcę przez to powiedzieć, że pan tak jedne jako i drugie zarówno w obieg puszczasz...
Pan de Ravil przygryzł tylko usta i odpowiedział:
Takie objaśnienie niezupełnie mnie zaspokaja, panie margrabio.
— Panu służy prawo być wymagającym w objaśnieniach, jest to prawda, baronie — odpowiedział garbaty głosem śmiałym i szyderskim — ale nie masz pan prawa być nie delikatnym, a właśnie w tej chwili jesteś pan takim i to w wysokim stopniu. Miałem bowiem zaszczyt rozmawiać z panem de Mormand, pan nam przerwałeś rozmowę, co jest bardzo nieprzyjemnie. — Następnie zwrócił się do pana de Mormand i powiedział. Byłeś pan więc łaskaw, na moją prośbę, z jaką się do niego udałem, ażebyś mi raczył służyć jako vis-a-vis odpowiedzieć, że to jest rzeczą bardzo delikatną, jak mi się zdaje?
— Tak, panie — odpowiedział de Mormand, tym razem już na serjo, gdyż miał przeczucie, że szczególna, propozycja garbatego była tylko jakimś pozorem, i im dłużej przysłuchiwał się jego mowie, tem więcej zdawało mu się w nim poznawać ów głos, który go nazwał nikczemnikiem. Tak, panie — dodał z dumą; powiedziałem, że to jest rzeczą delikatną służyć panu jako vis-a-vis.
— A mogę się pana zapytać, bez okazania się zbyt natrętnym, dlaczego?
— Dlatego, mój panie — odpowiedział de Mormand wahając się — ponieważ... ponieważ... uważam za dziwne, ażeby....
Że zaś pan de Mormand nie dokończył, przeto margrabia powiedział.
— Panie, ja mam jeden wyborny zwyczaj.
— Jakiż to, mój panie?
— Ponieważ już raz mam tę wadę, jestem garbatym i dlatego bardzo śmiesznym, więc postanowiłem, wyłącznie samemu sobie zachować prawo żartowania z własnego garbu; że zaś wyobrażam sobie, iż czynię to z powszechnem zadowoleniem (przebacz pan podobnemu głupstwu) zatem nie pozwalam wcale, ażeby ktobądź inny wykonywał źle toż samo, co ja bardzo dobrze wykonywam.
— Panie — rzekł pan de Mormand z uniesieniem — ja...
— Pozwól mi pan przytoczyć jeden przykład — rzekł margrabia z coraz większą wesołością — prosiłem pana o zaszczyt zostania moim vis-a-vis w kontredansie. Otóż zamiast mi odpowiedzieć grzecznie: dobrze, panie, albo nie, mój panie, odpowiadasz mi pan dusząc się niemal ze śmiechu: jest to rzeczą bardzo delikatną, służyć panu jako vis-a-vis. I gdy pana usilnie proszę ażebyś swego żartu, który zapewne wywołał mój garb, dokończył, wtedy jąkasz się pan, i nic wynaleźć nie możesz; doprawdy, aż mnie żal bierze...
— Ale panie — zawołał de Mormand — ja chcę...
— Ależ panie — odezwał się garbaty, przerywając powtórnie panu de Mormand — jeżeli pan zamiast grzecznym, chciałeś być dowcipnym, toć do djabła! trzeba nim było być aż do końca, trzeba mi było coś komicznie obrażającego powiedzieć; naprzykład to: panie de Maillefort, ja się brzydzę torturami, i nie miałbym odwagi być świadkiem tortur pańskiej tanecznicy. Albo też: panie de Maillefort, mam bardzo dużo miłości własnej, i nie chcę narażać się na niebezpieczeństwo okazania się zbyt nie korzystnie stojąc dos-a-dos naprzeciwko pana. Przekonywasz się pan zatem — dodał margrabia z coraz większą wesołością — że ponieważ lepiej aniżeli ktokolwiek z samego siebie żartuję, mam prawo nie ścierpieć tego, kiedy kto po grubiańsku i niezręcznie wykonywa to, co ja z przyzwoitością wykonać potrafię.
— Mówisz pan — odpowiedział pan de Mormand z gniewem — że pan nie ścierpisz...
— Dajże pokój, Mormand, przecież to żart tylko — zawołał de Ravil. — I pan także, margrabio, unosisz się zbytecznie, ażeby...
— Nie o tem mowa — odpowiedział pan de Mormand — ten pan powiedział, że nie ścierpi...
— Ażeby ze mnie szydzono, — dodał margrabia — nie, rzeczywiście, nie ścierpię tego, powtarzam głośno.
— Ale, jeszcze raz, margrabio — rzekł de Ravil — Mormand nie mógł mieć zamiaru, nie miał zamiaru, szydzić z pana...
— Doprawdy? baronie...
— Ma się rozumieć!
— Czy to prawda, baronie, czy to prawda?
— Ah! niezawodnie!
— W takim razie — odparł margrabia — ten pan powinien być tyle łaskaw, wytłumaczyć mi co przez to rozumiał, kiedy na mą prośbę odpowiedział: Jest to rzeczą delikatną...
— Przecież to jest bardzo naturalne; ja panu...
— Mój kochany de Ravil — rzekł pan de Morman. I przerywając swemu przyjacielowi głosem stanowczym — zbyt daleko się posuwasz — ponieważ pan de Maillefort z obrażającem szyderstwem i groźbami przystępuje do rzeczy, zatem uważam za stosowne odmówić mu wszelkiego tłumaczenia. Pan de Maillefort może słowa moje tłumaczyć jak mu się podoba.
— O! pańskie słowa tłumaczyć sobie? — powtórzył garbaty ze śmiechem, nie zadaję sobie takiej pracy; jest to rzeczą twoich czcigodnych kolegów w izbie parów, kiedy się do nich odzywasz jedną z tych wspaniałych mów, które oni sami tylko rozumieją.
— Skończmy już, mój panie — rzekł pan de Mormand, przywiedziony do gniewu — uważaj pan moje słowa za tak ubliżające, jak ci się tylko podoba.
— Mój kochany, ty szalony jesteś — zawołał de Ravil — to wszystko jest nadzwyczajnie śmieszne, albo przynajmniej może w śmieszność się zamienić.
— Masz pan słuszność, mój biedny baronie — rzekł margrabia naiwnie i obojętnie — może to być nadzwyczaj śmiesznem, okropnie śmiesznem... dla tego pana; lecz przekonaj się jak jestem łaskawy dla niego... poprzestanę na następującem usprawiedliwieniu, które mi pan de Mormand przed trzema lub czterema osobami mojego wyboru, uczyni: Panie margrabio de Maillefort, proszę pana z największą pokorą i wstydem o przebaczenie, że śmiałem...
— Dosyć tego, mój panie! — krzyknął pan de Mormand — więc pan uważasz mnie za tak lękliwego, albo tak głupiego?
— Doprawdy? odmawiasz mi pan tego zadosyć uczynienia — rzekł margrabia, westchnąwszy głęboko i z szyderstwem — pan mi tego odmawiasz, ostatecznie?
— Tak jest, ostatecznie — powtórzył de Mormand — ostatecznie!
— W takim razie — rzekł margrabia z największą obojętnością i grzecznością najwyszukańszą — w takim razie widzę się zniewolonym, zakończyć tę rozmowę, w sposób, w jaki ją rozpocząłem, to jest, że będę miał powtórnie zaszczyt powiedzieć panu: czy pan nie będziesz raczył być moim vis-a-vis?
— Jakto? mój panie, pańskiem vis-a-vis? — zapytał de Mormand zdziwiony.
— Moim vis-a-vis, w tańcu we dwóch — dodał garbaty bardzo znaczącym wyrazem — pan mnie rozumiesz?
— Pojedynek... z panem? — zawołał pan de Mormand, który w pierwszym zapale gniewu, zapomniał o wyjątkówem położeniu garbatego; i który dopiero teraz pomyślał o całej śmieszności, jaka z podobnego zajścia wyniknąć dla niego mogła, dla tego też powtórzył jeszcze — pojedynek....z panem? Ależ...
— Czy pan i teraz odpowiesz mi tak jak poprzednio — dodał margrabia wesoło, przerywając jego mowę — że i to drugie vis-a-vis jest rzeczą zbyt delikatną albo zbyt niebezpieczną, jak pański przyjaciel de Ravil powiedział.
— Nie, mój panie, nie uważam tego wcale za niebezpieczne — zawołał pan de Mormand — ale byłoby to rzeczą niesłychanie śmieszną.
— O, mój Boże! Wszak, że ja to sam właśnie powiedziałem temu zacnemu panu de Ravil, że to będzie rzeczą nadzwyczajnie śmieszną, okropnie śmieszną, dla pana, mój biedny panie. Ale cóż pan chcesz?
— Rzeczywiście, moi panowie — zawołał de Ravil — nigdy tego nie zniosę, ażeby... Tu spostrzegłszy Geralda de Senneterre, który przechodził przez ogród dodał: Oto właśnie idzie książę de Senneterre, syn gospodyni domu, on się ze mną zjednoczy, ażeby zakończyć tę dziwną sprzeczkę.
— To prawda, moi panowie — odpowiedział garbaty, książę przybywa w samą porę. I zwrócił się do młodzieńca, mówiąc: Geraldzie, mój kochany przyjacielu, przyjdźże nam w pomoc.
— O cóż to idzie, margrabio — odpowiedział Gerald z szacunkiem, w którym malowało się i przywiązanie.
— Czy masz cygara.
— Wyborne, margrabio.
— Dobrze, kochany Gerardzie, ci dwaj panowie i ja, umieramy niemal wskutek braku cygara, otóż udamy się do twego pokoju dla zaspokojenia naszych chęci.
— Doskonale — odpowiedział Gerald wesoło — nie tańczę w tym kontredansie, zatem mam kwadrans czasu do waszego rozporządzenia.
— Nie potrzeba nam też więcej — odpowiedział garbaty, rzuciwszy pierwej znaczące spojrzenie na panów de Mormand i de Ravil, którzy przecież nie domyślili się jeszcze, co margrabia rzeczywiście zamierzał.
— Pójdźcie, panowie — rzekł do nich, biorąc Geralda pod rękę i postępując przed kandydatem do ministerstwa oraz jego przyjacielem.
W kilka sekund przybyli wszyscy czterej do mieszkania Geralda, które znajdowało się na drugiem piętrze domu jego matki i składało się z trzech pokoi, z których jeden był bardzo obszerny.
Ponieważ młody książę przez grzeczność prosił panów de Mormand i de Ravil, ażeby pierwsi weszli, przeto margrabia zamknąwszy drzwi na klucz, schował go do kieszeni, mówiąc:
— Wszakże pozwalasz, mój przyjacielu?
— Dlaczego to, panie margrabio zamykasz drzwi na klucz? — zapytał Gerald ze zdziwieniem.
— Ażeby nam nie przeszkadzano — odpowiedział garbaty głosem tajemniczym — i ażebyśmy sobie spokojnie palić mogli.
— Co u djabła! Jesteś panie margrabio, nadzwyczajnie przezorny — zawołał Gerald z uśmiechem.
I wprowadził swych gości do dalszego pokoju, który będąc daleko większym od dwóch innych, służył młodemu księciu za salę i gabinet.
Na jednej ścianie tego pokoju znajdował się pewien rodzaj ogromnej tarczy, pokrytej czerwonym aksamitem, na której zawieszony był zupełny zbiór rozmaitej zbroi wojskowej i myśliwskiej.