Siedem grzechów głównych (Sue, 1929)/Tom I/Pycha/Rozdział IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Siedem grzechów głównych |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Wł. Łazarskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Sept pêchés capitaux |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Na wezwanie komendanta Bernarda, pani Barbancon przybiegła jak mogła najśpieszniej i rzekła do czekającego służącego:
— Masz list do mnie, mój przyjacielu, od kogoż to?
— Od pani hrabiny de Beaumesnil — odpowiedział lokaj i przez kratę podał jej pismo.
— Od pani hrabiny de Beaumesnil? — powtórzyła ze zdziwieniem — ja jej nie znam. — I spiesznie rozpieczętowała list, powtarzając ciągle: Ja jej nie znam, wcale, wcale a wcale jej nie znam!
— Hrabina de Beaumesnil? — powtórzył Gerald z zaciekawieniem.
— Czy ją znasz? kto ona jest? — zapytał Oliwier.
— Widywałem ją przed dwoma czy trzema laty w towarzystwie — odpowiedział Gerald — była to wtedy idealna piękność; ale biedna kobieta już od roku przeszło nie wstaje z łóżka. Mówią, że stan jej jest beznadziejny. Na domiar nieszczęścia, musiał jeszcze pan de Beaumesnil, odwożąc do Włoch jedyną jej córkę, której lekarze przepisali południowy klimat, umrzeć w Neapolu wskutek niebezpiecznego upadku z konia.
— Jakież to smutne przeznaczenie! — rzekł Oliwier.
— Tak dalece, że jeżeli pani de Beaumesnil umrze, czego się właśnie obawiają — mówił dalej Gerald — jej córka, będąca w piętnastym czy szesnastym roku, pozostanie sierotą.
— To okropne — powiedział komendant. — Biedne dziecię!
— Szczęściem — dodał Gerald — przynajmniej panna de Beaumesnil ma piękną przyszłość przed sobą; gdyż ma to być jednia z najbogatszych dziedziczek we Francji. Majątek rodziny Beaumesnil szacują na przeszło trzy miljony renty w gotowiźnie.
— Trzy miljony renty — powtórzył Oliwier z uśmiechem — więc to prawda? są ludzie, którzy posiadają po trzy miljony renty, tacy ludzie istnieją, chodzą, żyją, mówią, jak my. Geraldzie! musisz mi kiedy pokazać jedno z takich zjawisk.
— Kiedy tylko zechcesz. Powiadam ci jednak naprzód, że te osoby zwykle wyglądają bardzo brzydko, nie mówię tu o pannie de Beaumesnil, bo nie wiem, czy jest równie piękną jak jej matka.
— Byłbym jednak ciekaw wiedzieć, co można począć z trzema miljonami renty — rzekł komendant z całą szczerością, wytrząsając na stół popiół ze swej fajki.
— Ah! mój Boże! ah! wielki Boże! — wołała pani Barbancon, która podczas tej rozmowy odczytała list, przyniesiony jej przez służącego — czy to być może, ja w karecie, i to jeszcze w karecie hrabiowskiej?
— Co ci jest, mamo Barbancon? — zapytał weteran.
— Co mi jest? ah, panie! Idzie tu o to, ażebyś mi pan pozwolił wyjść natychmiast.
— Jak najchętniej, ale gdzież to pani pójdzie, jeżeli się zapytać wolno?
— Do pani hrabiny de Beaumesnil, pojadę w jej karecie — rzekła gospodyni, pusząc się — idzie tu o objaśnienia, których, jak się zdaje, ja sama tylko mogę jej udzielić; bodajbym została bonapartystką, jeżeli wiem, co to ma znaczyć! Ale, wszystko mi jedno, pojadę. — Tu zamilkła na chwilę, następnie krzyknęła lekko, jakgdyby jaka niespodziana myśl przyszła jej do głowy, i rzekła do swego pana: Panie...
— Co takiego?
— Czybyś pan nie raczył wyjść na chwilkę ze mną do ogrodu; chciałabym pomówić z panem bez świadków, w zupełnej samotności.
— Ho! ho! — zawołał weteran, wychodząc z altany i udając się za swoją gospodynią — to coś ważnego, no idę z panią, mamo Barbancon.
Gospodyni odprowadziła swego pana o kilkanaście kroków od altany i powiedziała do niego głosem cichym i tajemniczym:
— Panie, wszakże pan znasz panią Herbaut, mieszkającą na drugiem piętrze, dawną kupcową, i mającą dwie córki, którym przed dwoma tygodniami przedstawiłam pana Oliwiera?
— Nie znam jej; tylko pani wspominałaś mi o niej dosyć często, a więc?
— Przypominam sobie teraz, że jej zaufana przyjaciółka, pani Lainé, jest we Włoszech guwernantką przy córce jakiejś hrabiny, której nazwisko zakrawa zdaje mi się na Beaumesnil; może to jest taż sama hrabina?
— To być może, mamo Barbancon, a więc?
— Może chcą odemnie zasięgnąć wiadomości co do pani Lainé, którą widziałam u pani Herbaut.
— To być może, mamo Barbancon, zapewne dowiesz się o tem niedługo, skoro jedziesz do pani de Beaumesnil.
— Ah, mój Boże! wiesz pan, inna myśl mi przychodzi!
— Dobrze, słuchajmy tej nowej myśli! — rzekł weterani z anielską cierpliwością.
— Opowiadałam panu o tej młodej zamaskowanej damie, która...
— Co, zaczynasz pani znowu rozpowiadać tę historję — zawołał weteran, cofając się śpiesznie ku altanie.
— Nie, mój panie; ale gdyby to wszystko odnosiło się do tej młodej damy?
— Mamo Barbancon, jest doskonały środek dowiedzenia się o tem: należy, jak tylko możesz najprędzej, pojechać na miejsce; wtedy oboje dobrze na tem wyjdziemy.
— Doprawdy, masz pan słuszność, już jadę.
Gospodyni wróciła za swym panem do altanki i rzekła do służącego, który stał za kratą: — Zaraz, mój chłopcze, tylko włożę czepek z pąsowemi wstążkami i mój szal pomarańczowy, zaraz przybędę na twoje usługi.
Kiedy w chwilę potem pani Barbancon triumfalnie przejeżdżała w karecie, zdawało jej się, że powinna była powstać z uszanowaniem, to też ukłoniła się ceremonjalnie swojemu panu i dwom jego gościom.
W tym właśnie czasie usłyszano zdala zegar, bijący godzinę siódmą.
— O! do djabła! — zawołał Oliwier gniewnie — siódma godzina, muszę cię opuścić, mój kochamy Geraldzie.
— Już? a to dlaczego?
— Przyrzekłem pewnemu poczciwemu mularzowi w Batignolles przyjść do niego o godzinie siódmej, ułożyć i zsumować jego rachunki. Ty nie wiesz, co to jest sumować rachunki.
— Prawda, powiedziałeś mi, że tylko do godziny siódmej będziesz wolny — powiedział Gerald z twarzą zasmuconą — zapomniałem o tem, mnie tak przyjemnie był przy naszej gawędzie!
— Oliwierze — powiedział weteran, który zdawał się być zamyślony, od czasu jak jego siostrzeniec zaczął mówić o zatrudnieniu, którem się tego wieczoru miał zająć — kiedy nie mamy w domu pani Barbancon, to nam sam przynieś ostatnią butelkę tego starego wina cypryjskiego, które z mojej ostatniej podróży wschodniej ze sobą przywiozłem. Pan Gerald wypije choć jednę szklaneczkę, zanim się rozłączymy. A chociaż się też spóźnisz jakie pół godziny, toć przecież rachunki twojego mularza nie spalą się tymczasem.
— Doskonała myśl, mój wuju, przecież ja nie potrzebuję się tak ściśle trzymać każdej minuty, jak w koszarach, kiedy jestem na służbie, spieszę do piwnicy. Gerald musi skosztować twojego nektaru, mój wuju. — I Oliwier oddalił się z pośpiechem.
— Panie Geraldzie — rzekł komendant do młodego księcia — nie dlatego tylko wysłałem Oliwiera, ażebyś pan skosztował mojego cypryjskiego wina, ale ażebym panu, jego najlepszemu przyjacielowi, mógł otwarcie powiedzieć, jak on jest dobry, delikatny, szlachetny.
— Wiem o tem, mój komendancie, ale miło mi jest słyszeć to powtórzone z ust pana, który Oliwiera. tak dobrze ocenić potrafiłeś.
— Nie, panie Geraldzie, nie, pan nie wiesz wszystkiego; nie zdołasz pan sobie wyobrazić, jak uciążliwą, jak suchą jest ta praca, której się ten biedny chłopiec podjął, ażeby mi w czasie swego urlopu nie był ciężarem, ale nawet ażeby mi mógł robić niektóre małe podarunki, których odrzucić nie śmiem z obawy ażeby mu nie sprawić przykrości; tę piękną fajkę to on mi darował. Lubię nadzwyczajnie róże; otóż niedawno przyniósł mi dwa prześliczne gatunki. Cóż mam panu więcej powiedzieć? Oddawna już wzdychałem do wygodnego fotela, bo jak tylko otworzą się moje dwie wielkie rany, co na nieszczęście dosyć często się przytrafia, zmuszony wtedy jestem po kilka nocy przepędzać siedzący; ale dobry fotel był zbyt drogi; tymczasem, tydzień temu, widzę, że wnoszą do mego pokoju ów sprzęt tak upragniony. Mogłem się był wprawdzie tego domyślić, gdyż Oliwier nie wiem już ile nocy przepędził na pisaniu. Wybacz pan tym poufnym zwierzeniom dobrych i biednych ludzi, panie Geraldzie — rzekł stary marynarz głosem rozczulonym i cicha łza stoczyła się na siwe wąsy — ale serce moje wezbrało, muszę mu ulżyć, a opowiadać to wszystko panu, jest podwójną dla mnie rozkoszą. — A gdy Gerald chciał coś odpowiedzieć, komendant przerwał mu jeszcze — pozwól, panie Geraldzie, poczytasz pan mnie za strasznego gadułę; lecz Oliwier powróci niedługo, a ja chciałem prosić pana o jednę łaskę Skutkiem swojego położenia w świecie, musisz pan mieć znakomite i ważne znajomości. Mój biedny Oliwier nie ma żadnego protektora; a jednak, przez swoję służbę, przez swoje wychowanie, przez swój sposób życia, ma już niezaprzeczone prawo do rangi oficerskiej. Ale on nigdy nie chciał i nie śmiał najmniejszego kroku zrobić u swoich przełożonych. Ja to pojmuję, bo gdybym był pochlebcą, byłbym już od wielu lat kapitanem okrętu; lecz, co pan chcesz, zdaje się to już być wrodzonem w naszej familji. Oliwier jest jak ja, bijemy się ze wszystkich sił, pełnimy służbę niewolniczo, a potem, jeżeli idzie o kłanianie się i prośby, każdy, z nas głupieje i wstydzi się, jak dzieciuch jaki. Ale cicho, Oliwier wraca z piwnicy — rzekł z pośpiechem marynarz, uchwyciwszy znowu fajkę i puszczając gęste kłęby dymu — na miłość boską, panie Geraldzie, zachowuj się pan tak, jakgdybym panu ani słowa nie wspomniał, inaczej Oliwier mógłby się domyślić.
— Mój komendancie, Oliwier musi przed upływem swego urlopu zostać podporucznikiem, i będzie nim niezawodnie — powiedział Gerald, wzruszony zaufaniem weterana — co do mojej osoby, bardzo mało mam wpływu, ale wspominałem panu o margrabi de Maillefort, jego wszędzie cenią tak wysoko, że nominacja Oliwiera, która mu się z prawa należy, wkrótce nastąpi, jeżeli on silnie go poleci; będzie to mojem największem staraniem, spuść się pan na mnie.
— Ah! panie Geraldzie, ja pana odrazu sprawiedliwie oceniłem — zawołał komendant z zapałem — pan jesteś bratem dla mego biednego dziecka, ale oto i on już idzie, niechajże się niczego nie domyśli.
I zacny człowiek, zaczął znowu palić swą fajkę, przycisnąwszy jednak pierwej palcem jednę natrętną łzę, która koniecznie chciała spłynąć na jego lica.
Gerard zwrócił się do swego dawnego towarzysza, ażeby tem pewniej usunąć wszelkie podejrzenie co do rozmowy, którąśmy dopiero co przytoczyli:
— A wracajże, leniuchu! Doprawdy! możnaby myśleć, żeś tam siedział w piwnicy z jaką ładną szynkareczką, naprzykład z ową ładną żydówką z Oranu, przypominasz sobie jeszcze tę biedną Dinę? Oj, ty Don Żuanie.
— Rzeczywiście, ładna to była, dziewczyna — odpowiedział młody żołnierz, uśmiechnąwszy się z zadowoleniem na to romansowe wspomnienie — ale brzydka jeszcze była w porównaniu z miodem dziewczęciem, które dopiero co spotkałem w podwórzu — rzekł Oliwier, stawiając ostrożnie opleśniałą butelkę na stole.
— Ah! teraz rozumiem, dlaczego tak długo bawiłeś.
— No proszę, to mi ptaszek — dodał weteran, który po doznanem wzruszeniu przyszedł już napowrót do siebie — i cóż to za piękność tam spotkałeś, mój chłopcze?
— Opowiedzże, zapoznaj nas przynajmniej z twoją zdobyczą — dodał Gerald.
— Doprawdy! mości książę — odpowiedział Oliwier, śmiejąc się — spotkanie prześliczne, jest to księżniczka.
— Co! księżniczka? — zapytał Gerald.
— Księżniczka na przedmieściu Baltignolles — zawołał komendant — to jakaś nowa roślina i bardzo zaszczytna dla naszej części miasta.
— Niestety, mój wuju kochany, muszę teraz twoje przedmieściową pychę upokorzyć nieco. Moja zdobycz, jak ją swawolny Gerald nazywa, nie jest najprzód moją zdobyczą, a potem nie jest ona także i księżniczką, tylko ją tak przezwano.
— A skądże to nadano jej tak świetny tytuł? — zapytał Gerald.
— Tak ją nazywają — odparł Oliwier — ponieważ, jak powszechnie mówią, jest piękna i dumna jak księżniczka jaka.
— Zapomniałeś jeszcze, cnotliwa — dodał Geraild z uśmiechem.
— Doprawdy — zagadnął Oliwier — albo to księżniczki?...
— Będziesz ty milczał, oszczerco — wtrącił Gerald, przerywając młodemu żołnierzowi.
— Ja, na honor, utrzymuję, że księżniczki są cnotliwe! Bardzo dobrze! w takim razie i ona jest piękna, dumna i cnotliwa jak księżniczka; oto jest powód przezwiska danego tej panience.
— A któż ona jest, ta piękna księżniczka? — zapytał Gerald — ze względu na moją książęcą godność, powinieneś zaspokoić moją ciekawość.
— Jest nauczycielką muzyki — odpowiedział Oliwier — widzisz teraz, jak ona spada w swoich tytułach.
— Albo raczej fortepian staje się bardzo arystokratyczny pod jej piękną ręką, bo też i ręce musi mieć jak księżniczka. Słuchaj, opowiedz nam o niej. Cóż u licha! tyś chyba zakochany; kogoż więc myślisz zrobić swoim powiernikiem, jeżeli nie wuja i przyjaciela?
— Chętnie chciałbym mieć prawo uczynienia was mymi powiernikami — odpowiedział Oliwier ze śmiechem — bobym wam nic nie powierzył; ale rzeczywiście, pierwszy raz widziałem tę dziewczynę.
— Skądże więc masz tak dokładne wiadomości?
— Mieszka tu w naszym domu, niejaka pani Herbaut, na drugiem piętrze — mówił dalej Oliwier — w niedzielę zbiera ona u siebie rozmaite młode panienki, przyjaciółki swych córek; jedne są buchalterkami lub sklepowemi, drugie nauczycielkami rysunków, albo, jak księżniczka, nauczycielką muzyki. Upewniam cię, że pomiędzy niemi znajdują się ładne dziewczątka; wszystkie te panienki pracują cały tydzień jak mrówki, uczciwie zarabiają na swe utrzymanie, a w niedzielę bawią się rześko i wesoło u pani Herbaut; bawią się w gry, tańczą przy odgłosie fortepianu, że to aż miło patrzeć; przed dwoma tygodniami mama Barbancon przedstawiła mnie tej pani, i dalibóg...
— Chcę być przedstawiony pani Herbaut — zawołał młody książę, przerywając swemu przyjacielowi.
— A, ty chcesz... Myślisz, że to jest dosyć tylko zażądać — odpowiedział Oliwier wesoło. — Wiedz o tem, mój kochany, że Batiignolles jest równie nieprzystępne, jak twoje przedmieście św. Germaina.
— Dobrze, jesteś widzę zazdrosny, to niesłychane: najprzód, ponieważ księżniczki, czy one są prawdziwe czy nie, nie nęcą mnie już wcale, mianowicie jeżeli są cnotliwe; a potem, że człowiek nie po to przychodzi do Batignolles, ażeby się w jakiej księżniczce rozkochać. Uspokój się zatem, a zresztą, jeżeli ty mi odmawiasz, to dosyć mam łask: u mamy Barbancon; poproszę ją, ażeby mnie przedstawiła pani Herbaut.
— Zobaczymy, czy cię będzie można przyjąć — rzekł Oliwier z komiczną powagą — ale wracając do naszej księżniczki, pani Herbaut, która jest w wielkiej ze mną przyjaźni, widząc mnie ostatniej niedzieli zachwyconego tem gronem młodych, powabnych dziewcząt, oświadczyła mi: Cobyś to pan dopiero powiedział, gdybyś księżniczkę zobaczył! i tu poczciwa kobieta opowiedziała mi wszystko, com ci dopiero o pochodzeniu jej przezwiska oznajmił, na nieszczęście, już drugą niedzielę nie przychodzi do nas, i nieobecność jej bardzo nam się czuć daje; bo chociaż ona księżniczka, wszyscy ją tu ubóstwiamy, lecz od kilkunastu dni wezwana została do jakiejś bardzo bogatej, niebezpiecznie chorej damy, której cierpienia tak są wielkie i uporczywe, że lekarze wyczerpawszy już wszystkie swoje wiadomości, powzięli myśl spróbowania, czy łagodna i przyjemna muzyka nie zdołałaby cierpień tej biednej damy uspokoić.
— To rzecz szczególna — rzekł Gerald.
— Co takiego? — zapytał Oliwier.
— Ta biedna kobieta, która jest tak chorą, której cierpienia wszelkiemi środkami uśmierzyć próbują, i do której twoją księżniczkę wezwano, jest to hrabina de Beaumesnil.
— Ta sama, która przysłała po mamę Barbancon? — zapytał weteran.
— Tak jest, mój komendancie, zresztą... słyszałem już także o tej kuracji muzykalnej, jakiej do uśmierzenia gwałtownych cierpień hrabiny używają.
— W każdym razie, ten zbieg okoliczności jest szczególny — rzekł Oliwier — zdaje się przecież, że próba doktorów nie była bezskuteczną, gdyż księżniczka, która, jak się zdaje, jest prawdziwą artystką, udaje się co wieczór do hrabiny de Beaumesnil. I dlatego to nie widziałem jej już na dwóch wieczorach u pani Herbaut, którą teraz zapewne przyszła odwiedzić. Zdziwiony jej postawą, jej rzeczywiście nadzwyczajną pięknością, zapytałem odźwiernego, czy jej nie zna. A jakże, panie, odpowiedział mi na to: przecież to księżniczka.
— Znajduję to powabnem, zajmującam, ale zbyt melancholijnem dla mnie — rzekł Gerald — wolę ja dobre i wesołe dziewczęta, które nie robią ceremonij, a sądzę, że przecież i takie muszą się znajdować w towarzystwie pani Herbaut, której jeżeli mnie nie przedstawisz, to się okażesz niewdzięcznym. Przypomnij sobie owę ładną przekupeczkę w Algierze, która to miała równie ładną siostrę...
— Co? — zawołał weteran — a ta żydówka, owa ładna szynkarka w Oranie?
— Do licha! mój wuju, kiedy człowiek jest w Oranie, to kocha w Oranie, a kiedy jest w Algierze, to kocha w Algierze.
— Ha, ladaco! to z ciebie prawdziwy Jucundus! — zawołał znowu weteran, któremu nadzwyczajnie pochlebiało, że Oliwier miał takie szczęście do kobiet. — Jesteś niepoczciwy zwodziciel!
— Co pan chcesz, mój komendancie — odezwał się Gerald — nie jest to żadna niestałość, człowiek idzie tylko za ruchem dywizji, nic więcej; dlatego też Oliwier i ja byliśmy zmuszeni, on swoją Żydóweczkę, ja moją murzynkę w Oranie porzucić i zająć się naszemi ładnemi przekupkami w Algierze.
— Prawdę powiedziawszy — rzekł stary marynarz, podochocony winem cypryjskiem, którego butelka podczas tej rozmowy ciągle pomiędzy biesiadnikami krążyła — prawdę powiedziawszy, toć i my też, ze zmianą stacyj, mulatki z wyspy Martyniki, na rybaczki z St. Pierre Miquelon w Neufundland zamieniali.
— To była zbyt gwałtowna zmiana stref, mój komendancie — odpowiedział Gerald, trącając weterana łokciem — to się nazywa ogień na lód zamieniać.
— Nie, doprawdy, nie! — mówił dalej weteran — nie wiem jak się to działo, ale te rybaczki, białe jak Albinosy, miały chyba szatana w swem ciele. Była tam mianowicie jedna mała okrągła z białemi brwiami, którą nazywano łowczynią wielorybów.
— Ba! temperatura Senegalu, mój wuju!
— Ah! — westchnął weteran. I postawiwszy szklankę na stole, klasnął językiem, tak, że trudno było odgadnąć, czy to pełne znaczenia klaśnięcie było wspomnieniem za ową rybaczką z białemi brwiami, czy też odnosiło się do smacznego winka cypryjskiego. Nareszcie odezwał się zacny marynarz — Oj! co ja też to plotę? Widziano kiedy podobnych bałamutów. Czego to zły przykład nie zrobi, nawet takie ciele morskie jak ja, zaczyna rozprawiać o miłostkach z takimi oto młokosami. No, opowiadajcie o waszych Żydóweczkach, o waszych murzynkach, o waszych księżniczkach, moje dzieci, przystoi to przynajmniej waszemu wiekowi.
— Dobrze tedy! imieniem wdzięczności wzywam Oliwiera, ażeby mnie przedstawił pani Herbaut — rzekł uporczywie Gerald.
— Otóż to, okazuje się, co to jest przesycenie! Widujesz codziennie piękny, wielki świat — odezwał się Oliwier — a zazdrościsz nam, naszego biednego małego przedmieściowego towarzystwa.
— Myślisz może, że ten wielki świat jest bardzo zabawny — rzekł Gerald. — Mimo chęci bywam w nim dlatego tylko, ażeby nie gniewać matki mej. Jutro, naprzykład, jest dla mnie dzień nieznośny, gdyż moja matka daje tańcujący poranek. Ale, ale... przyjdź i ty, Oliwierze.
— Gdzie?
— Na tańcujący poranek, który moja matka daje.
— Ja... Oliwier Raimond, starszy wachmistrz od huzarów... przyjść na przedmieście św. Germana?
— Do pioruna! toby było godnem podziwu, gdybym mojego najlepszego przyjaciela nie mógł do mej matki przyprowadzić, dlatego, że ma zaszczyt być jednym z najwaleczniejszych żołnierzy w armji. Oliwierze, ty przyjdziesz, ty musisz przyjść, ja chcę tego.
— W kurtce i kaszkiecie huzarskim? nieprawdaż? — rzekł Oliwier z uśmiechem, jakgdyby chciał przypomnieć swoje ubóstwo, które wzbraniało mu zbytku posiadania cywilnego ubioru.
Ponieważ Gerald wiedział, na co szlachetny jego przyjaciel obracał tak ciężko zarobione pieniądze, i ponieważ obok tego znał jego nadzwyczajną skrupulatność, przeto odpowiedział:
— Prawda, nie pomyślałem o tem, szkoda, bylibyśmy ten dzień razem tak pięknie spędzili, byłbym ci pokazał nasze najsławniejsze piękności, i przekonany jestem, że co się tyczy pięknych i świeżych twarzyczek, pewnobyś żałował towarzystwa pani Herbaut.
— Posłuchaj, mój wuju, jaki on zręczny zwrot wykonał. Jak on znowu swoje zaczyna.
Wtem oddalony zegar wybił ósmą godzinę.
— Ósma godzina! — zawołał nagle Oliwier — do djabła! i mój mularz: już od godziny czeka na mnie! Muszę cię koniecznie opuścić, Geraldzie. Obiecałem być punktualnym.
Spóźnić się o godzinę, to wiele. O, punktualność jest grzecznością królów, i tych, którzy prowadzą cudze rachunki — dodał Oliwier wesoło, i podając rękę swemu wujowi, powiedział: Dobranoc, mój wuju!
— Więc ty jeszcze w nocy myślisz pracować — rzekł weteran z ledwie ukrytem wzruszeniem, rzucając na Geralda spojrzenie znaczące — nie mam tedy czekać na ciebie?
— Nie, mój wuju, niech się wuj spać położy, proszę tylko powiedzieć pani Barbancon, ażeby mi zostawiła klucz u odźwiernego i w kuchni kilka zapałek, przyjdę pocichu i nie obudzę nikogo.
— Bądź pan zdrów, panie Gerald — rzekł weteran, podawszy rękę młodemu księciu, i uścisnąwszy jego dłoń znacząco, ażeby mu zapewne przypomnieć obietnicę, jaką mu uczynił co do awansu Oliwiera.
— Żegnam pana, mój komendancie — odpowiedział Gerald z podobnym uściskiem ręki, dając mu swojem spojrzeniem do zrozumienia, że pamięta o wszystkiem — spodziewam się, że mi pan pozwolisz odwiedzić się czasem?
— Będzie to dla mnie wielką przyjemnością, prawdziwą, panie Geraldzie — powiedział weteran — proszę mi wierzyć.
— Na honor, wierzę, mój komendancie, gdyż sądzę pana podług siebie. Teraz, Oliwierze, pójdźmy, odprowadzę cię aż do drzwi twojego mularza.
— Dobrze, zyskam na tem kwadrans czasu — rzekł Oliwier. — Dobranoc, kochany wuju.
— Dobranoc, mój synu.
Oliwier zabrał z pokoju swą pakę papierów i pęk piór, i oddalił się z Geraldem; prowadząc się pod rękę, doszli aż do drzwi mularza, gdzie rozłączyli się ostatecznie, obiecując sobie zobaczyć się wkrótce.
Może w godzinę po odejściu Oliwiera, powróciła także do Batignolles i pani Barbancon w powozie hrabiny de Beaumesnil.
Zdziwiony milczeniem i ponurą twarzą swej gospodyni, weteran zagadnął ją kilka razy, ale zawsze napróżno. Nareszcie polecił jej schować resztę wina. Pani Barbancon wzięła butelkę, wolno postąpiła kilka kroków, lecz zatrzymała się i w zamyśleniu założywszy na krzyż ręce, upuściła butelkę na ziemię.
— A niechże panią licho weźmie — krzyknął weteran — patrz imość, cóżeś zrobiła z winem.
— Prawda, stłukłam butelkę — odpowiedziała gospodyni, jakgdyby dopiero ze snu zbudzona — tak, nie dziwi mnie to wcale, od czasu jakem widziała i słyszała panią hrabinę de Beaumesnil, gdyż ja się z nią widziałam. A w jakim stanie, mój Boże! biedna kobieta! Głowę sobie łamię, ażeby coś wynaleźć, a nic wynaleźć nie mogę; doprawdy, ja długo do niczego nie będę zdatna, wierzaj mi pan, musisz się pan na to przygotować.
— Tak, zawsze ja to muszę przygotować się do czegoś złego — odpowiedział weteran ze zwykłą sobie słodyczą, widząc panią Barbancon pogrążoną na nowo w swojem tajemniczem zamyśleniu.