Siedem grzechów głównych (Sue, 1929)/Tom I/Pycha/Rozdział XX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Siedem grzechów głównych
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Sept pêchés capitaux
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 


XX.

Baron podał rękę Ernestynie i zaprowadził ją do sali jadalnej, dokąd także przybyła wkrótce Helena, która się jednak spóźniła nieco, wysyłając do księdza Ledoux list, dotyczący spotkania, jakie miało mieć miejsce nazajutrz w kościele.
W czasie obiadu Ernestyna była ciągłym przedmiotem grzeczności i najtroskliwszej uwagi barona, jego żony, siostry i służących, którzy, równie jak ich państwo, czuł; czarodziejski wpływ tych potężnych słów, określających całe położenie sieroty: najbogatsza dziedziczka we Francji.
Przy końcu obiadu baron rzekł do panny de Beaumesnil, udając największą w świecie niewinność:
— Moja kochana wychowanko, wypoczęłaś już po trudach swojej podróży, zdaje mi się, że wypadałoby jutro i dni następnych wyjechać trochę, ażeby się rozerwać.
— Jużeśmy o tem z Heleną myślały — rzekła pani de La Rochaigue — siostra twoja zaprowadzi jutro Ernestynę do kościoła; po obiedzie przybędą panna Palmira i panna Barenne, ażeby przymierzyć naszej pięknej wychowance suknie i kapelusze, które wczoraj zamówiłam; pojutrze zaś wyjedziemy na spacer na Pola Elizejskie.
— Bardzo pięknie — odpowiedział baron — widzę, że jutro i pojutrze doskonale już są zapełnione. Lecz uważam, że ja w tem wszystkiem jestem pokrzywdzony. Dlatego też proszę moją kochaną pupilkę, ażeby w nagrodę poświęciła mi następny dzień. Czy przystaje pani na to?
— Niewątpliwie, panie, i z największą przyjemnością — odpowiedziała Ernestyna.
— Uprzejmość tej odpowiedzi powiększa jeszcze jej wartość — powiedział baron tonem tak przekonywującym, że sierota zapytała się w duchu, co tak nadzwyczajnie grzecznego odpowiedzieć mogła? Następnie baronowa zapytała swego męża:
— I jakież są twoje plany, panie de La Rochaigue?
— Ah! ah! — odpowiedział baron figlarnie — nie jestem ani tak pobożny jak moja siostra, ani tak światowy jak pani, moja przyjaciółko; proponuję zatem naszej kochanej wychowance, jeżeli pogoda nam pozwoli, przechadzkę do jednego z najpiękniejszych ogrodów Paryża, gdzie zobaczy rzadki zbiór najpiękniejszych róż kwitnących.
— Nie mogłeś pan uczynić lepszego wyboru — zawołała Ernestyna z radością — ja bardzo lubię kwiaty.
— To jeszcze nie wszystko, gdyż będąc człowiekiem przezornym — dodał baron — na wypadek niepogody, zwiedzimy najsłynniejsze oranżerje, albo też jakie galerje obrazów, zawierające najznakomitsze utwory szkoły nowoczesnej.
— A gdzież się znajdują te wszystkie tak piękne rzeczy? — zapytała Ernestyna rzeczywiście zdziwiona.
— O! moja droga wychowanko, ty, widzę, jesteś prawdziwą paryżanką! — zawołał pan de La Rochaigue, uśmiechając się z zadowoleniem — i pani także, moja żono... i ty, moja siostro; spostrzegam to z waszego zdziwienia, że wy wcale nie wiecie, gdzie to jest ta czarodziejska kraina, a to przecież tak blisko od nas.
— Rzeczywiście — powiedziała panna de La Rochaigue — daremnie łamię sobie głowę.
— A jednak nie możesz się domyślić? — przerwał baron uradowany — lecz lituję się nad wami; wszystkie te cuda znajdują się zgromadzone w pałacu Luksemburgskim.
— W pałacu Luksemburgskim! — zawołała baronowa śmiejąc się, i zwracając do Ernestyny — Ah! moje piękne dziecię, to zasadzka, okropna zasadzka, bo ty nie znasz namiętnego upodobania pana de La Rochaigue w innego rodzaju cudach luksemburgskich, dlatego też wystrzegał się wspomnieć o nich wyraźnie!
— Jakież to są te cuda? — zapytała dziewica, uśmiechając się.
— Wystaw sobie, moje biedne, niewinne dziecię, że pan de La Rochaigue gotów jest zaprowadzić cię na posiedzenie do Izby Parów pod pozorem oranżerji, kwiatów i obrazów!
— Więc cóż stąd? do loży słuchaczów dyplomatycznych? Nasza kochana wychowanica znajdzie się w pięknem i dobrem towarzystwie — przerwał baron spiesznie — zastanie tam owe błogosławione kobiety, żony posłów i ministrów.
— Błogosławione! doskonałe wyrażenie — wtrąciła baronowa wesoło — proszę nam powiedzieć, skąd się panu wzięła taka kanonizacja kobiet? Poczem, zwróciwszy się do Heleny, dodała: Kochana Heleno, posłuchaj twojego brata, co za bluźnierstwo!
— Jestem tego przekonania — odpowiedział baron — że niema godniejszego zazdrości, godniejszego uwielbienia i powabniejszego stanu na świecie, jak położenie żony jakiego posła lub ministra. Ah! luba przyjaciółko — dodał zapoznany Canning, mówiąc głosem niemal wzruszonym do swojej żony — czemuż nie mogłem ofiarować ci takiego położenia! Zazdroszczonoby ci, uwielbianoby cię. Jestem tego pewny, że z ciebie byłaby rzadka w świecie kobieta polityczna. Byłabyś może kierowała sprawami państwa. Możeż być dla kobiety piękniejsze przeznaczenie?
— Patrz, moje piękne dziecię, jakim niebezpiecznym pochlebcą może być mój mąż — rzekła baronowa do Ernestyny — możeby on nawet był w stanie obudzić i w tobie chęć do polityki.
— We mnie? o! pani, tego się nie lękam — odpowiedziała Ernestyna z uśmiechem.
— Żartuj kochana żono, ile ci się podoba — rzekł baron do pani de La Rochaigue — ja przecież utrzymuję, że moja kochana wychowanica ma w charakterze jakąś rozwagę, uroczystość, co w jej wieku jest rzeczą zadziwiającą, że nawet z rysów jest nadzwyczajnie podobna do portretu pięknej i sławnej księżnej de Longueville, która posiadała w czasie frondy tak wielki wpływ polityczny.
— Ah! tego już za wiele — rzekła baronowa z większą jeszcze wesołością, przerywając swemu mężowi.
Sierota nie podzielała jednak tej wesołości; znajdowała ona nader szczególnem to, że w niespełna dwóch godzinach, te trzy osoby odkryły zkolei, jakoby jednoczyła w sobie skłonności, tak uderzająco sprzeczne pomiędzy sobą:
Skłonność kobiety pobożnej.
Skłonność kobiety światowej i modnej.
Skłonność kobiety politycznej.
Rozmowa ta przerwaną została głośnym turkotem powozu wjeżdżającego na dziedziniec pałacowy. Z tego powodu baron powiedział do swej żony:
— Czy twój salon jest otwarty dzisiejszego wieczoru?
— Tak, ale nie spodziewam się nikogo, wyjąwszy może pani de Mirecourt, która, jak panu wiadomo, przybywa czasami, zanim pojedzie gdzieindziej.
— Gdzież ją pani tym razem myśli przyjąć?
— Gdyby cię to, moje piękne dziecię, niebardzo nudziło — rzekła baronowa do Ernestyny — możebyś mi pozwoliła przyjąć panią de Mirecourt w twoim salonie, jest to bardzo zacna i przyjemna kobieta.
— Czyń pani, co ci się podoba — odpowiedziała Ernestyna.
— Wprowadzić panią baronową de Mirecourt do salonu panny de Beaumesnil — powiedziała baronowa do służącego.
Ten wyszedł, powrócił wkrótce mówiąc:
— Stosownie do rozkazu pani wprowadziłem do salonu panny de Beaumesnil, lecz nie jest to pani de Mirecourt.
— Któż więc?
— Pan margrabia de Maillefort.
Usłyszawszy to nazwisko, baron zawołał:
— To jest rzecz nieznośna. Jego wizyta o podobnej godzinie, możnaby stąd wnosić o jakiejś szczególnej zażyłości.
Baronowa skinęła na męża, ażeby był ostrożniejszym wobec służących, i rzekła zcicha do Ernestyny, która zdawała się być zdziwioną tym wypadkiem.
— Pan de La Rochaigue nienawidzi margrabiego de Maillefort, gdyż jest to najnieznośniejszy i najzłośliwszy garbus, jakiego tylko można sobie wyobrazić.
— Prawdziwy szatan — dodała Helena.
— Zdaje mi się — rzekła Ernestyna po chwili zamyślenia — żem kiedyś słyszała nazwisko pana de Maillefort, wspomniane w towarzystwie mej matki.
— Niezawodnie, moje dziecię — powiedziała baronowa z uśmiechem — ale nie wspominano go pewnie jako anioła, jako wzór cnoty i doskonałości!
— Nie pamiętam, czy o nim dobrze lub źle mówiono — odpowiedziała sierota — przypominam sobie tylko, jego nazwisko.
— A nazwisko to — dodał baron — brzmi w moich uszach jak morowe powietrze!
— Ale, pani — wtrąciła panna de Beaumesnil z nieśmiałością — jeżeli pan de Maillefort jest tak złośliwy, dlaczegóż go pani przyjmuje?
— O! moje piękne dziecię, w świecie człowiek wiele znosi, wiele pobłażać musi, mianowicie też osobom będącym w takiem położeniu jak pan de Maillefort. Poczem zwróciła się do barona — niepodobna, ażebyśmy tu dłużej pozostali, gdyż w salonie podano już kawę.
Pani de La Rochaigue wstała od stołu; baron, ukrywając swą niechęć, podał rękę wychowance, i wszyscy wyszli do drugiego salonu, gdzie ich oczekiwał pan de Maillefort.
Margrabia posiadał od dawnego już czasu tak wielką moc panowania nad sobą, pod względem swojego głębokiego i skrytego uczucia dla hrabiny de Beaumesnil, uczucia, które ona sama tylko odgadła, że na widok Ernestyny nie zdradził wcale tego wrażenia, jakie ona na nim uczyniła, nie bez smutku jednak pomyślał o tem, że i przed tą sierotą musi okazywać się takim samym, jak przed innemi, obojętnemi sobie osobami, to jest złośliwym i sarkastycznym; nagła zmiana w postępowaniu i w mowie, mogłaby obudzić w familji de La Rochaigue jakieś podejrzenie; ażeby zatem bronić Ernestynę, może nawet mimo jej wiedzy, ażeby tym sposobem wypełnić ostatnią wolę hrabiny, nie należało mu w najmniejszej nawet okoliczności ściągać na siebie podejrzenia osób, od których zależała sierota.
Obdarzony rzadką przenikliwością, ze ścisniętem sercem spostrzegł pan de Maillefort nieprzyjazne wrażenie, jakie widok jego uczynił na Ernestynie, która, zostając jeszcze pod wpływem oszczerstw, których garbaty przed chwilą dopiero był przedmiotem, wzdrygnęła się mimowolnie i odwróciła oczy, ujrzawszy tę niekształtnąistotę w salonie.
Jakkolwiek uczucia margrabiego były zupełnie odmiennej natury i nader bolesne, miał przecież tyle siły, że je potrafił ukryć przed okiem swych nieprzyjaciół. Nareszcie, z uśmiechem na ustach i wzrokiem szyderskim zbliżył się do baronowej, mówiąc:
— Jestem bardzo zuchwały, nieprawdaż, kochana baronowo? ale, pani wie o tem, albo raczej, nie wie wcale; człowiek dlatego tylko ma przyjaciół, ażeby oni pobłażali wszystkim jego błędom, inaczej bowiem musiałby — dodał margrabia kłaniając się z uszanowaniem Helenie — inaczej bowiem musiałby, jak panna de La Rochaigue być bez żadnej wady, aniołem zesłanym z nieba dla zbudowania wiernych; ale w takim razie jest jeszcze gorzej. Bo kiedy człowiek jest tak doskonałym, zniewala wtedy swoich przyjaciół do zazdrości lub podziwu, co dla wielu jest jednem i tem samem. — Nareszcie zwrócił się do pana de La Rochaigue: Wszakże prawda, że mam słuszność, baronie? odwołuję się do pana, który jesteś tak szczęśliwy, że ani twemi zaletami, ani wadami nie razisz nikogo.
Baron uśmiechnął się, pokazał swoje nad miarę długie zęby, i odpowiedział, usiłując ukryć swoje niezadowolenie:
— Ah! margrabio! margrabio! zawsze jesteś złośliwy, ale zawsze godzien kochania.
Pan de La Rochaigue, uważając, że wypadało koniecznie przedstawić margrabiego wychowanicy, która z coraz większym niepokojem przypatrywała się garbatemu, rzekł do Ernestyny:
— Moja kochana pupilko, pozwól mi pani przedstawić sobie naszego zacnego przyjaciela, pana margrabiego de Maillefort.
Garbaty, ukłoniwszy się panience, która ukłon jego z widocznem pomieszaniem oddała, rzekł do niej tonem zimnej grzeczności:
— Szczęśliwy jestem, pani, że teraz będę miał jeszcze jeden powód więcej do częstszego odwiedzania pani de La Rochaigue.
I ponieważ zdawało się margrabiemu, że uczynił już zadość obowiązkowi przyzwoitej grzeczności, przeto ukłonił się powtórnie sierocie, i usiadł przy baronowej, gdy tymczasem jej mąż usiłował stłumić swój gniew, zapijając, go czarną kawą. Helena wzięła Ernestynę pod rękę i odprowadziła ją o kilka kroków pod pozorem przypatrzenia się bardzo pięknym kwiatom, ustawionym na pobliskim stoliku.
Margrabia, nie zważając niby wcale na Ernestynę i Helenę, nie spuścił ich przecież z oka ani na chwilę; miał on słuch nadzwyczajnie delikatny, i spodziewał się uchwycić co z rozmowy świętoszki z Ernestyną, pomimo, że sam ciągle rozmawiał z panią de La Rochaigue; rozmowa ta, jak łatwo można się domyślić, z początku nie miała żadnego znaczenia: każde z nich ukrywało starannie prawdziwą swoją myśl pod słowami obojętnemi lub zwykłemi grzecznościami, gdyż każde chciało oczekiwać pierwszej zaczepki przeciwnika.
Zupełna obojętność podobnej rozmowy sprzyjała zamiarom margrabiego, gdyż, słuchając z roztargnieniem i jednem tylko uchem mowy pani de La Rochaigue, drugie ciekawie nadstawiał na każde słowo Ernestyny, barona i Heleny.
Mniemając, że garbaty jest zupełnie zajęty panią de La Rochaigue, tak baron jako i jego siostra przypominali sierocie otrzymane od niej obietnice: Helena, że nazajutrz o dziewiątej rano pójdzie z nią na mszę; baron, że następnego dnia pójdzie z nim podziwiać cuda pałacu Luksemburgskiego.
Lubo nie było nic nadzwyczajnego w tych przyjętych przez Ernestynę projektach, atoli margrabia, powodowany nieufnością względem familji de La Rochaigue, sądził, że nie będzie zbytecznem zbadać te napozór tak mało znaczące okoliczności. Zachował je przeto starannie w swojej pamięci, odpowiadając tymczasem z największą swobodą na rozmaite spostrzeżenia i uwagi gospodyni.
Uwaga garbatego była tym sposobem już od kilku minut podzielona, gdyż zboku dojrzał Helenę rozmawiającą pocichu z Ernestyną i dającą jej do zrozumienia, pokazując jej panią de La Rochaigue, aby rozmowy jej z margrabią nie przerywała; poczem sierota, Helena i baron ostrożnie wyszli z salonu. Pani de La Rochaigue spostrzegła ich nieobecność wtedy dopiero, kiedy się już drzwi za nimi zamknęły.
Okoliczność ta była dla baronowej nader pożądaną; bowiem obecność innych osób byłaby przeszkodziła stanowczemu zbadaniu margrabiego, które uważała za bardzo potrzebne; zbyt ona była przezorna, zbyt obeznana ze światem, ażeby się nie domyślić, jak to już powiedziała swemu mężowi, że pan de Maillefort, który po tak długiem zaprzestaniu wszelkich stosunków, znowu częściej zaczął bywać, sprowadzony jedynie został obecnością panny de Beaumesnil, względem której musiał niezawodnie mieć jakieś skryte zamiary.
Ponieważ miłość garbatego dla pani de Beaumesnil nie była nikomu wiadomą, a ostatnia jego rozmowa z umierającą hrabiną pozostała w tajemnicy, przeto pani de La Rochaigue nie mogła się domyślić i nie domyślała się też tego szczerego współczucia, jakie czuł margrabia dla Ernestyny.
Pani de La Rochaigue chciała zatem przeniknąć zamiary garbatego, ażeby je zniweczyć, jeżeliby się miały sprzeciwiać jej widokom; w tym celu przerwała dotychczasową obojętną rozmowę, jak tylko spostrzegła, że trzy wymienione wyżej osoby opuściły salon.
— Cóż? — zapytała baronowa garbatego — jakże pan znajduje pannę de Beaumesnil?
— Jakto, margrabio? bardzo wspaniałomyślną?
— Bezwątpienia, przy swoim majątku, mogłaby wychowanica pani być tak brzydką i garbatą, jak ja; ale czy ona też ma jakie zalety?
— Znam ją jeszcze zbyt krótko, ażebym mogła powiedzieć panu coś w tej mierze.
— Proszę pani, do czego te tajemnice przede mną? Wszakże czuje pani bardzo dobrze, że nie przychodzę tutaj, ażeby starać się o rękę jej pupilki.
— Kto wie — rzekła baronowa śmiejąc się głośno.
— Ja... ja wiem, i powiadam to pani.
— Doprawdy, margrabio — odpowiedziała pani de La Rochaigue badawczym wzrokiem — przekonana jestem, że dotąd ukuto już z jakie sto planów małżeńskich.
— Przeciw pannie de Beaumesnil?
— To przeciw jest bardzo piękne, ale słuchaj, margrabio, ja chwiałabym być szczerą z panem.
— Rzeczywiście? — zawołał garbaty z szyderskiem zdziwieniem. — Dobrze! i ja także. A więc, kochana baronowo, pozwólmy sobie:na ten maleńki zbytek z całą szczerością.
I pan de Maillefort przysunął swe krzesło do kanapy, na której siedziała baronowa.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.