Siedem grzechów głównych (Sue, 1929)/Tom III/Lenistwo/Rozdział II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Siedem grzechów głównych
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Sept pêchés capitaux
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 


II.

Walentyna d’Infreville była o trzy lata starsza od pani de Luceval, wysoka, brunetka, bardzo szczupła, lecz wcale nie chuda, miała piękne oczy pełne ognia, również czarne, jak długie i gęste włosy; jej żywe karminowe usta, ocienione lekkim puszkiem, różowe nozdrza, rozwarte i drżące za najmniejszem wzruszeniem, nadzwyczajna ruchliwość rysów, gesty żywe, dźwięk kontraltowego głosu nieco męski, wszystko zwiastowało w niej kobietę o charakterze silnym i namiętnym; poznała ona Florencję w klasztorze Sakramentek, gdzie zawiązały przyjaźń. Walentyna wyszła za mąż z tego ustronia na rok przed swoją towarzyszką, którą jednak od czasu do czasu odwiedzała w klasztorze; lecz, wkrótce po ślubie z panem de Luceval, Florencja, ku wielkiemu swojemu zadziwieniu, nie widziała już wcale przyjaciółki, i stosunki ich ograniczały się odtąd na korespondencji dosyć rzadkiej ze strony pani d’Infreville, zajętej wyłącznie, jak mówiła, sprawami rodzinnemi. Obie przyjaciółki ujrzały się więc dopiero po upływie sześciu miesięcy.
Pani de Luceval, tkliwie uściskawszy przyjaciółkę, dostrzegła zaraz jej bladość, i wzruszenie; wobec czego zapytała ją z obawą:
— Mój Boże! Walentyno, co ci jest? Moja służąca mówiła mi naprzód, że chciałaś się ze mną widzieć, nie myśląc wcale wejść do mnie na górę.
— Wiesz, Florencjo, ja głowę stracę... ja oszaleję.
— Słucham, mów prędzej, cóż mogę ci uczynić?
— Czy masz tutaj... papier i pióro?
— Znajdziesz wszystko na tym stole.
— Pisz więc, co ci podyktuję. Błagam cię, możesz mnie przez to ocalić.
— Ten papier jest z moją cyfrą, czy to nic nie szkodzi?
— Przeciwnie, to doskonale, ponieważ ty do mnie piszesz...
— Dobrze, Walentyno, dyktuj, dyktuj, ja czekam.
Pani d’Infreville podyktowała co następuje, głosem wzruszonym i przerywając sobie od czasu do czasu z powodu silnego wzruszenia:
„Tak byłam uradowana, droga Walentyno, naszym długim i rozkosznym dniem wczorajszym, dniem, który w niczem nie ustępował naszej przeszłej środzie, że choćbym się miała okazać samolubem i natrętną, chcę prosić cię o poświęcenie mi i niedzieli“.
— I niedzieli... — powtórzyła Florencja, nadzwyczajnie zdziwiona takim początkiem.
Pani d’Infreville dyktowała dalej:
„Program nasz będzie tenże sam“.
— Podkreśl wyraz program — dodała młoda kobieta z gorzkim uśmiechem — to tylko żart — poczem dyktowała znowu:
„Program nasz będzie tenże sam: Śniadanie o jedenastej, przechadzka w twoim ładnym ogrodzie, robota krzyżowa, muzyka i rozmowa do godziny siódmej, potem obiad, a następnie przejażdżka w alejach lasku Bulońskiego otwartym powozem jeśli pogoda będzie piękna, i odwieziesz mnie tak, jak wczoraj“.
„Odpowiedz mi tak lub nie, staraj się jednak, ażeby mogło być tak, a uszczęśliwisz bardzo twoją kochającą cię Florencję“.
— I uszczęśliwisz bardzo twoją kochającą cię Florencję — powtórzyła pisząc pani de Luceval, poczem dodała uśmiechając się w połowie: Jednak okrutnie to z twojej strony dyktować mi podobne programy, które budzą we mnie próżne chęci i żale; lecz... nadejdzie wkrótce chwila wyrzutów i tłumaczeń, a wtedy pomszczę się należycie. Czy już koniec, kochana Walentyno?
— Napisz teraz mój adres na bilecie, zapieczętuj go i każ natychmiast odnieść do mego domu.
Pani de Luceval już miała zadzwonić; lecz wstrzymała ją jedna uwaga, i rzekła do swej przyjaciółki z wahaniem:
— Walentyno, zaklinam cię, nie uważaj tego, co ci mam powiedzieć za niedelikatność z mej strony.
— Co chcesz powiedzieć?
— Jeżeli się nie mylę, celem tego listu... jest... wpoić w kogoś przekonanie... że od jakiegoś czasu... przepędziłyśmy dni razem.
— Tak jest, tak, nieinaczej, więc cóż dalej?
— Otóż, muszę uprzedzić cię, że pan de Luceval obdarzony jest tak zadziwiającą ruchliwością, iż jakkolwiek ciągle prawie jest poza domem, znajduje przecież sposobność być prawie ciągle przy mnie i przychodzić do mnie najmniej dziesięć razy dziennie; tak dalece, że gdyby przypadkiem przyszło odwołać się do jego świadectwa, powiedziałby niezawodnie, że cię nigdy u mnie nie widział.
— Przewidziałam to niebezpieczeństwo; lecz z dwóch niebezpieczeństw trzeba wybierać mniejsze. Proszę cię, odeślij ten list natychmiast, przez którego z twoich służących, albo raczej... nie... mógłby się wygadać. Odeślij go na pocztę. I tak przyjdzie na czas.
Pani de Luceval zadzwoniła. Natychmiast wszedł do pokoju jej kamerdyner. Już miała oddać list do ręki; lecz odmieniła zamiar i rzekła do niego:
— Czy Baptysta jest w domu?
— Jest, pani margrabino, znajduje się w przedpokoju.
— Przyślij go do mnie.
Służący wyszedł z pokoju.
— Dlaczegóż to, Florencjo, chcesz wysłać innego służącego, nie tego, który tu już przyszedł? — zapytała pani d’Infreville.
— Mój kamerdyner umie czytać; zdaje mi się, że jest dosyć ciekawy, zdziwiłby się, że piszę do ciebie wtedy, kiedy sama jesteś u mnie. Lokaj zaś, którego kazałam zawołać, nie umie czytać, jest ograniczony, nie trzeba się zatem niczego z jegoo strony obawiać.
— Masz słuszność, wielką słuszność; w pomieszaniu mojem nie zastanowiłam się nad tem wcale.
— Pani margrabina kazała mnie wołać? — rzekł Baptysta, wszedłszy do salonu.
— Wszak znasz kwiaciarkę, mającą swój stragan przed Łazienkami Chińskiemi? — zapytała go Florencja.
— Znam, pani.
— Pójdziesz do niej i kupisz mi dwa duże bukiety kwiatów.
— Dobrze, pani.
I służący już chciał wyjść.
— Ah! zapomniałam jeszcze — rzekła pani de Luceval, przywołując go napowrót — oddasz jeszcze na pocztę ten list.
— Czy pani już nie ma żadnego zlecenia?
— Nie.
I Baptysta wyszedł.
Pani d’Infreville zrozumiała zamiar swej przyjaciółki, która była tak przezorna, że główne swoje zlecenie wydala tak, jakgdyby ono było tylko podrzędnem.
— Dziękuję, dziękuję ci, droga Florencjo — rzekła do niej z uczuciem szczerej wdzięczności. Ah! oby Bóg dał, żeby twoje dobre chęci nie były dla mnie bezskutecznemi. — Spodziewam się, i pragnę tego, lecz...
— Florencjo, posłuchaj mnie, jedynym sposobem okazania ci mojej wdzięczności, za tę wielką przysługę jaką mi wyświadczasz, jest oddać się twojej wspaniałomyślności i nic nie zataić przed tobą. Należało mi zapewne od tego zacząć, i nasamprzód objawić ci cel tego listu, zamiast zdobywać znienacka ten dowód poświęcenia i przyjaźni; lecz przyznam ci się, obawiam się twej nagany i odmowy, wyznaję ci... że... I po chwili bolesnego wahania, Walentyna rzekła odważnie i rumieniąc się nadzwyczajnie: Florencjo... ja mam kochanka.
— Walentyno, domyślam się tego.
— O! zaklinam cię, nie potępiaj mnie przed wysłuchaniem.
— Biedna moja Walentyno, w tej chwili myślę tylko o jednej rzeczy, o zaufaniu jakie mi okazujesz.
— Ah! gdyby nie moja matka — odpowiedziała Walentyna z boleścią — nie byłabym się zniżyła do podstępu, do kłamstwa; byłabym się poddała wszystkim następstwom mojego błędu, gdyż posiadam przynajmniej odwagę w mojem postępowaniu, lecz przy smutnym stanie zdrowia mej matki gwałtowny wybuch zabiłby ją. Ah! Florencjo! jeśli jestem winna, to jestem także i bardzo nieszczęśliwa — dodała pani d’Infreville płacząc i rzucając się na szyję swej przyjaciółki.
— Walentyno, błagam cię, uspokój się — rzekła margrabina podzielając wzruszenie swej towarzyszki — zaufaj memu szczeremu przywiązaniu. Mów, to będzie dla ciebie pociechą.
— To też cała moja nadzieja jest w twojem przywiązaniu. Tak jest, Florencjo, wierzę, wiem, że mnie kochasz, i przekonanie to dodaje mi siły do uczynienia przed tobą tego przykrego wyznania; ale jest jeszcze jedno wyznanie, od którego pragnę natychmiast uwolnić serce moje. Jeżelim przybyła po długiem rozłączeniu prosić cię o łaskę, którąś mi, wyświadczyła, uczyniłam to nie tyle może dlatego, że liczyłam na twoją przyjaźń, jak raczej dlatego, że ze wszystkich znajomych mi kobiet, ty jesteś jedna, u której mój mąż nigdy jeszcze nie był. Teraz, posłuchaj mnie; kiedym zaślubiła pana d’Infreville byłaś jeszcze w klasztorze, byłaś jeszcze bardzo młodą, a skromność nie pozwalała mi zwierzyć ci wiele rzeczy, powiedzieć ci żem szła za mąż... bez miłości.
— Jak ja... — rzekła zcicha Florencja.
— Zamęście to podobało się mej matce, i zapewniało mi znaczny majątek. Uległam na nieszczęście pod wpływem macierzyńskim, i wyznaję, dałam się olśnić powabom znakomitego położenia; zaślubiłam więc pana d’Infreville, niestety! nie wiedząc, jakie brałam na siebie obowiązki, i za jaką cenę moją sprzedałam wolność; jakkolwiek mam prawo użalać się na mego męża, błąd mój zabraniać mi powinien wszelkich z mej strony żalów. Jednakże dla usprawiedliwienia poczęści mojej słabości, powinnaś poznać, że tak powiem, fatalność mego położenia. Pan de Infreville jest człowiekiem chorowitym, ponieważ w młodości swojej oddawał się wszelkiego rodzaju rozpuście; posępny, bo żałuje przeszłości, surowy i wymagający, dlatego, że nie ma lub nigdy nie miał serca. Nigdy nie byłam w jego oczach czem innem, tylko biedną panienką bez majątku, którą raczył zaślubić dla zrobienia jej swoim stróżem w chorobie; przez długi przeciąg czasu poddawałam się tej roli; religijnie spełniałam tę rolę przykrą, hańbiącą, ponieważ starania, jakie oddawałam mężowi nie pochodziły z serca; ale zbyt późno, niestety! poznałam jak nikczemne było moje postępowanie.
— Walentyno!
— Nie, nie Florencjo, nie jestem dla ciebie zbyt surowa. Zaślubiłam pana d’Tnfreville bez miłości, zaślubiłam go dlatego, że był bogaty, sprzedałam mu swoją duszę, jest to hańba, mówię ci, jest to hańba u Boga i u ludzi, nic więcej.
— Jeszcze raz, Walentyno, obwiniasz się niesłusznie, nie tyle myślałaś o sobie, co o matce twojej.
— A matka moja mniej myślała o sobie, niż o mnie. Słuchaj, Florencjo, bogactwo pana d’Infreville uczyniło łatwiejszem moje posłuszeństwo; z początku poddawałam się memu losowi. Po upływie pewnego czasu mąż mój zbyt cierpiący, ażeby się mógł oddalać z domu, doznał wielkiego polepszenia w zdrowiu, może wskutek moich starań; ale odtąd postępowanie jego zmieniło się zupełnie; nie widywałam go już prawie wcale, żył poza domem, a wkrótce dowiedziałam się nawet, że miał kochankę...
— Ah! biedna Walentyno!
— Dziewczynę znaną w całym Paryżu; mój mąż utrzymywał ją świetnie, i tak jawnie, że o zgorszeniu tem dowiedziałam się z publicznych wieści. Odważyłam się zwrócić uwagę panu d’Infreville, nie z zazdrości, Bóg mi świadkiem! lecz prosiłam go, żeby przez wzgląd na mnie, na przyzwoitość, starał się przynajmniej pozorów nie obrażać. Lecz samo umiarkowanie tych wyrzutów obraziło mego męża; zapytał mnie z oburzającą pogardą, jakiem prawem mieszam się do jego postępowania. Przypomniał mi w obelżywy sposób, że powinnam mu być wdzięczną za mój dotychczasowy los, do którego nigdy nie mogłabym rościć prawa, i że ożeniwszy się ze mną bez żadnego posagu, spodziewał się, że nie będę mu czynić żadnych wyrzutów.
— To okropne... haniebne!
— Ale, mój panie, odpowiedziałam, ponieważ tak jawnie uchybiasz twoim obowiązkom, cóżbyś powiedział, gdybym i ja zapomniała o moich?
„Nie może być porównania między mną, a tobą, odpowiedział mi. Jestem panem, ty powinnaś być posłuszną; zawdzięczasz mi wszystko, ja tobie nic nie jestem winien; zapomnij tylko o twoich obowiązkach, a wyrzucę cię z domu, ciebie i matkę twoją, która jest w mojej łasce“.
— Ah! jaka zniewaga, co za okrucieństwo.
— Przyszło mi wtedy dobre i uczciwe natchnienie, poszłam do matki z zamiarem rozłączenia się na zawsze z moim mężem, i niepowrócenia już nigdy do mego „A ja? cóż ja pocznę, rzekła matka, ja cierpiąca i kaleka? dla mnie nędza to śmierć, a potem, moje biedne dziecię, rozłączenie jest niemożliwe; twój mąż ma prawo za sobą, dopóki nie utrzymuje swojej kochanki tam, gdzie ty mieszkasz; i ponieważ potrzebuje ciebie, ponieważ przyzwyczaił się do twego pielęgnowania, nie będzie więc chciał słuchać o rozłączeniu, i zmusi cię do pozostania; ta kochanka nie utrzyma się długo przy nim; bądź cierpliwą, prędzej lub później twój mąż powróci do ciebie; twoja uległość wzruszy go; a zresztą, on jest tak słabego zdrowia, że zapewne to już ostatnia jego miłostka; wtedy wszystko powróci do dawnego stanu; wierzaj mi, moje dziecię, w podobnym przypadku kobieta uczciwa cierpi, czeka i karmi się nadzieją“.
— Jakto! twoja matka śmiała...
— Nie obwiniaj jej, Florencjo, ona się tak obawiała nędzy, dla mnie, powtarzam ci, więcej jeszcze, niż dla siebie samej, a potem, zważywszy wszystko, mowa jej jest głosem rozsądku, prawa, doświadczenia, zgodnym we wszystkiem z opinją świata.
— Niestety! to prawda.
— Niech więc tak będzie, powiedziałam sobie z goryczą, nie wolno mi być dumną, nie wolno mi okazać słusznego oburzenia, zatem małżeństwo odtąd będzie dla mnie poniżającem służalstwem. Od tej chwili zamknęłam oczy na wszystko, i zamiast walczyć z prądem, który mnie ciągnął do zguby, poddałam mu się zupełnie.
— Co mówisz!
— Teraz to, Florencjo, potrzebuję całego pobłażania twej przyjaźni. Aż dotąd, godną może byłam współczucia, ale współczucie to zniknie wkrótce...
Rozmowa dwóch przyjaciółek została w tej chwili przerwana przez pannę służącą pani de Luceval.
— Czego chcesz? — zapytała Florencja.
— Przyniesiono list od pana margrabiego do pani.
— Dawaj.
— Oto jest.
Przeczytawszy pismo, Florencja rzekła do swej przyjaciółki:
— Czy możesz rozporządzić dzisiejszym twoim wieczorem i pozostać u mnie na obiad? Pan de Luceval zawiadomił mnie, że nie będzie w domu na obiedzie.
Po chwili namysłu, pani d’Infreville odpowiedziała:
— Przyjmuję zaproszenie, kochana Florencjo.
— Pani d‘Infreville zostanie ze mną na obiedzie, rzekła pani de Luceval do pokojówki i kaź powiedzieć odźwiernemu, że nie przyjmuję dzisiaj nikogo.
— Dobrze, pani — odpowiedziała panna Liza.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.