Siedem grzechów głównych (Sue, 1929)/Tom III/Nieczystość/Rozdział XXIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Siedem grzechów głównych |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Wł. Łazarskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Sept pêchés capitaux |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom III Cały tekst |
Magdalena nie miała najmniejszej wątpliwości, że ów bohater pojedynku, którego była niewidzialnym świadkiem, że jej jasny cherubin, słowem, że ideał jej miłości i Franciszek przedmiot miłości Antoniny, były jedną i tąż samą osobą.
Uczyniwszy to niespodziane odkrycie, margrabina uczuła głębokie wstrząśnienie. Aż dotąd miłość ta, otoczona tajemnicą i niewiadomością, ta miłość nieokreślona, czarująca, jak wspomnienie słodkiego snu, wystarczała do zapełnienia całego jej serca pośród rozmaitych wypadków jej życia, tak dziwnego, pośród niewzruszonego spokoju i jej zimnych jak lód zmysłów i pośród tych szalonych zapałów, które mimowolnie obudzała w innych, a których niekiedy tak chętnie używała dla dopięcia rozmaitych celów!
Magdalena nigdy o tem nie pomyślała, ażeby jej ideał mógł podzielać miłość innej kobiety; dla niej ten jasno-promienny archanioł miał tylko piękne białe skrzydła, na których miał ją unieść wobec całego świata w niedościgłe okiem strefy Eteru. Otoczona ciągle hołdami i westchnieniami najmniej platonicznemi w świecie, doznawała jakiejś radości, jakiejś niewypowiedzianej rozkoszy, kiedy się mogła wzbijać w napowietrzne krainy, gdzie jej olśnione i oczarowane oczy widziały tylko unoszący się ideał jej skrytych myśli.
Ażeby doznawać udręczeń zazdrości trzeba kochać cieleśnie. Magdalena zatem nie mogła być zazdrosną względem Antoniny. Zresztą, jeżeli Franciszek prawie wyłącznie zajmował jej myśli, nie miał przecież żadnego udziału w jej życiu; nie potrzebowała więc zrywać tych tysiącznych węzłów, które zwyczaj, wzajemny pociąg, zaufanie czynią tak drogiemi; wkrótce atoli uczuła niepokój, bolesne przeczucie, z których nie umiała sobie zdać sprawy.
Zadrżała tylko i rzekła do siebie:
— Gdyby fatalne przeznaczenie miało chcieć, ażeby ten dziwny urok, jaki wywieram na wszystkie prawie otaczające mnie osoby, wpłynął także i na Franciszka. Gdybym i ja miała uczuć to wrażenie, widząc je w tym jedynym człowieku, który dotąd zajmował myśl moją i serce?
Lecz, starając się uspokoić przypomnieniem swego stanu, Magdalena dodała wkrótce:
— Ale nie, Franciszek zanadto kocha Antoninę, jest to pierwsza jego miłość, a niewinność i szczerość tej miłości strzec jej będą... Będzie on czuł dla mnie tęż samą obojętność, jaką ja czuję dla innych. Tak jest, a jednak cóż mnie zdoła upewnić, że moja duma, moja miłość, nie oburzą się na obojętność Franciszka? któż mnie zapewni, że, zapomniawszy o obowiązkach świętej, prawie macierzyńskiej przyjaźni dla Antoniny, nie użyję wszystkich środków namysłu i ułudy, ażeby pokonać tę jego obojętność? O! nie, toby było haniebnie, a potem, ja się tylko łudzę; powtarzam raz jeszcze, Franciszek zanadto kocha Antoninę. Niestety! mąż Zofji także ją czule kocha, a obawiam się, czy...
Te uwagi margrabiny przerwane zostały głośną mową arcyksięcia, nakazującego Paskalowi wyjść z pokoju; co usłyszawszy, Magdalena powiedziała sobie:
— Wygnawszy tego człowieka z pałacu, książę nadejdzie tutaj; zajmijmy się więc tymczasem ważniejszemi rzeczami.
Wydobywszy z kieszeni swój pugilaresik, margrabina wydarła z niego jednę kartkę, napisała na niej kilka wierszy ołówkiem złożyła ją, zapięła szpilką zamiast pieczątki i napisawszy na zewnętrznej stronie: Do Jego Cesarskiej Wysokości, położyła ją na widoku, na marmurowym stoliku, stojącym na środku salonu; potem wzięła kapelusz, i wyszła, jakieśmy już powiedzieli, na krótko przed oddaleniem się Paskala.
Podczas, kiedy arcyksiążę zdumiony i zasmucony zniknieniem Magdaleny, z niewypowiedzianą trwogą otwierał bilet zostawiony przez nią, margrabina udała się do Antoniny, gdzie miała zastać i Zofję Dutertre.
Przybywszy do domu prezesa Hubert, margrabina wprowadzona została do skromnego salonu, gdzie ją przyjęła Zofja Dutertre, która, wybiegłszy na jej spotkanie, rzekła do niej z obawą:
— I cóż! Magdaleno, widziałaś księcia?
— Widziałam, i mam niejaką nadzieję.
— Czyż to być może...
— Może być, droga Zofjo, ale to jeszcze nie dosyć. Nie chciałabym budzić przedwcześnie nadziei w naszej biednej Antoninie. Gdzież ona jest?
— U swego stryja. Na szczęście, dzisiejsze ranne przesilenie jego choroby zdaje się nam sprowadzać coraz lepsze skutki. Właśnie doktór powiedział, że jeżeli to polepszenie dłużej potrwa, w takim razie pan Hubert jeszcze dzisiaj wieczorem wyjdzie z wszelkiego niebezpieczeństwa.
— Powiedz mi, Zofjo, czy pan Hubert byłby w stanie przyjąć wizytę?
— Czyją wizytę?
— Pewnej osoby. W tej chwili nie mogę ci nic więcej powiedzieć.
— Zdaje mi się, że może; gdyż dopiero co wyszedł stąd jeden z jego przyjaciół. Tylko doktór zalecał mu nie bawić długo, ażeby nie zmęczyć chorego.
— To doskonale. A Antonina, to biedne dziecię, musi być bardzo niespokojną?
— Biedne, biedne dziecię, aż litość bierze patrzeć, na nią. Boleść jej tak jest naiwna, lecz zarazem tak słodka i rozpaczliwa. Wiesz Magdaleno, ja pewna jestem, że onaby umarła ze smutku, gdyby jej przyszło wyrzec się Franciszka. O! bo lepsza jest śmierć aniżeli pewne cierpienia — dodała Zofja z wyrazem tak głębokiego smutku, że aż łzy potoczyły się z jej oczu; poczem, otarłszy je, dodała — ale, kiedy kto ma dzieci, powinien cierpieć i żyć dla nich.
Dźwięk głosu pani Dutertre, bladość jej, której Magdalena dotąd jeszcze nie zauważyła, łzy które dopiero co widziała w jej oczach, uderzyły margrabinę nadzwyczajnie, i rzekła do swej przyjaciółki:
— Mój Boże, Zofjo, co ci jest? skąd te przykre słowa w twoich ustach? skąd te łzy? Wczoraj zostawiłam cię spokojną, szczęśliwą, wyjąwszy, jakeś mówiła, pewnego niepokoju, spowodowanego interesami twego męża. Czy dzisiaj zaszło znowu co nowego?
— Nie... nie... tak myślę przynajmniej — odpowiedziała pani Dutertre z pewnem wahaniem — ale od wczoraj nietyle mnie już niepokoi stan interesów mego męża... jak raczej...
— Dokończ, Zofjo.
— Nie... nie... szalone myśli mi przychodzą — odpowiedziała pani Dutertre z przymusem, jak gdyby chciała cofnąć wyrazy, które gwałtem cisnęły się do jej ust, nie mówmy o mnie, ale mówmy raczej o Antoninie; tak jestem wzruszona rozpaczą tej biednej dziewczyny, że zdaje mi się jak gdyby jej cierpienia były memi własnemi.
— Zofjo — rzekła skwapliwie Magdalena ściskając ręce swej przyjaciółki — nie wiesz, jak mnie zasmuca ta nieufność z twej strony, mogłabym myśleć, że ty czujesz do mnie jakąś urazę.
— Co mówisz? — zawołała Zofja zasmucona tem podejrzeniem — ty jesteś, będziesz zawsze moją najlepszą przyjaciółką, a gdybym się nie obawiała stać ci się natrętną...
— Ah! więc znowu? — odezwała się margrabina głosem tkliwego wyrzutu.
— Przebacz, mi, przebacz, Magdaleno, ale, nie jestże to dosyć powierzać swym przyjaciołom rzeczywiste zmartwienia, ażeby ich zasmucać wyznaniem wątpliwych, ale częstokroć bardzo bolesnych przeczuć?
I jakież to są Zofjo, droga moja Zofjo, te twoje przeczucia?
— Oto od wczoraj, ale nie... nie, ty będziesz myślała, żem ja chyba oszalała.
— Będę to może myślała... dobrze... lecz mów... zaklinam cię.
— A zatem, zdaje mi się, że od wczoraj mój mąż zostaje pod wpływem jakiejś stałej myśli... która go wyłącznie zajmuje.
— Być może, że jego interesa?
— Nie... o! nie... jest to coś innego, i to właśnie zasmuca mnie i trwoży.
— Cóżeś tedy zauważyła?
— Wczoraj, po twojem odejściu, postanowiliśmy, że uczyni dwa kroki nadzwyczajnie dla nas ważne; widząc, że naznaczona godzina upływa, poszłam do naszego pokoju, gdzie miał się ubierać. Znalazłam go jeszcze w jego roboczem ubraniu, siedzącego przed stołem, z głową opartą na ręku. Nie słyszał, kiedym weszła do pokoju. Karolu, rzekłam do niego, zapominasz o naznaczonej godzinie, wszakże miałeś wyjść. — Poco wyjść? zapytał mnie. — Ależ mój Boże, dla uczynienia dwóch bardzo ważnych wizyt, w twoim własnym interesie, (i przypomniałam mu dokąd miał się udać). — Masz słuszność; odpowiedział, zapomniałem o tem zupełnie. — Więc o czemże ty myślisz, Karolu? zapytałam go znowu. Zarumienił się, zdawał się być pomieszany i nic nie odpowiedział.
— Może być, że ma jakiś zamiar, jakieś przedsięwzięcie, nad którem się zastanawia, a którego ci jeszcze nie może powierzyć?
— Być może, a jednak on nigdy nic przede mną nie taił, nawet nie ukrywał mi swoich najwątpliwszych zamiarów. Nie, nie, to nie jego interesa tak go zajmują; gdyż wczoraj wieczorem zamiast rozmawiać ze swoim ojcem i ze mną o stanie rzeczy, który, przyznać ci się muszę, Magdaleno, gorszy jest, aniżelim ci powiedziała, Karol rozmawiał z nami o przedmiotach zupełnie innych, przeciwnych tym, któreby go powinny zajmować. Lecz o takich, w których nie miałam odwagi ganić go za to. Najwięcej jednak mówił nam o tobie.
— O mnie... i... cóż on mówił?
— Mówił, że wczoraj rano byłaś dla niego pełną uprzejmej dobroci; potem wypytywał mnie o tysiączne szczegóły o tobie, o twojem dzieciństwie, o życiu twojem; uszczęśliwiona, odpowiadałam mu na wszystko, jak się domyślasz, a potem pogrążył się w ponurem milczeniu, w zadumaniu tak glębokiem, że nic wyrwać go z niego nie mogło, nawet pieszczoty naszych dzieci.
W tej chwili stary służący pana Hubert, znany dobrze pani Dutertre, wszedł zdziwiony i zmieszany do salonu, mówiąc do Zofji:
— Zapewne panna Antonina jest teraz u pana?
— Tak jest, Piotrze; czego chciałeś?
— Oto, proszę pani, zdziwiło mnie to bardzo i nie wiedziałem wcale, co odpowiedzieć.
— Co takiego, Piotrze, wytłumacz się.
— Proszę pani, przyszedł tu jakiś obcy oficer, zapewne to będzie jeden ze świty tego księcia, który teraz mieszka w pałacu Elysée.
— Więc cóż?
— Oficer ten ma list, który pragnie doręczyć osobiście panu Prezesowi, i odebrać odpowiedź; napróżno tłumaczyłem temu oficerowi, że pan jest bardzo chory, upewniał mnie ciągle, że idzie o rzecz nader ważną i pilną, i że przybywa od księcia mieszkającego w pałacu Elysée; przychodzę więc zapytać, co mam uczynić?
Pani Dutertre, zapominając o własnych kłopotach, zwróciła się do Magdaleny i rzekła do niej z radością:
— Nie zawiodła cię twoja nadzieja. Ten list księcia jest jego przyzwoleniem na małżeństwo, biedna Antonina, jakże ona będzie szczęśliwa!
— Nie cieszmy się jeszcze przedwcześnie, droga Zofjo. Poczekajmy trochę, ale wierzaj mi, wyjdź do tego oficera, zapewne to jest jeden z adjutantów księcia. Powiedz mu, że pan Hubert, jakkolwiek ma się nieco lepiej, nie może go jednak przyjąć; poproś go, ażeby ci ten list powierzył, i uprzedź go, że go doręczysz panu Hubertowi, który nie omieszka udzielić stosownej odpowiedzi.
— Masz słuszność, Magdaleno, pójdź Piotrze — rzekła Zofja, wychodząc ze starym służącym.
— Nie omyliłam się — rzekła margrabina pozostawszy sama. — Te spojrzenie pana Dutertre... prawdziwie, jakie to szczęście... Ale, spodziewam się — dodała Magdalena z lekkim uśmiechem — spodziewam się wyciągnąć znakomitą korzyść z tego małego przeniewierzenia tak dla Zofji, jako i dla męża... Następnie, po chwili zastanowienia, dodała: Książę jest nadzwyczajnie punktualny. Oby tylko mógł wypełnić i drugie moje zlecenie, zawarte w moim bileciku.
Wtem Antonina wyszła z pokoju swego stryja. Na widok margrabiny, biedna dziewczyna nie śmiała ani kroku dalej postąpić. Stanęła jak osłupiała, niema, drżąca, oczekując losu swojego w śmiertelnej niemal trwodze, gdyż Magdalena przyrzekła jej zrana wstawić się za nią do księcia.
Jednocześnie także weszła Zofja, trzymając w ręku list odebrany od adjutanta, który oddała Antoninie, mówiąc do niej:
— Weź, moje dziecię, zanieś natychmiast ten list twemu stryjowi, jest to coś bardzo pilnego, bardzo ważnego, odbierz od niego odpowiedź, a ja oddam ją osobie, która na nią oczekuje.
Antonina odebrała list z rąk pani Dutertre i ciekawem okiem spojrzała na dwie swoje przyjaciółki, które spojrzały na siebie porozumiewawczo; wyraz ich twarzy tak dalece uderzył Antoninę, że, zwracając się kolejno do dwóch młodych kobiet, rzekła do nich:
— Zofjo, Magdaleno, co to jest? Spoglądacie na siebie w milczeniu, a ten list, cóż on znaczy, o mój Boże!
— Idź prędko, moje dziecię — odezwała się Magdalena — czekamy tu na ciebie.
Antonina, coraz więcej zmieszana, udała się prędko do swego stryja; pani Dutertre, widząc, że margrabina pochyliła głowę i zadumała się głęboko, rzekła do niej:
— Magdaleno... co ci jest?
— Nic... moja przyjaciółko... Myślę o szczęściu tej kochanej Antoniny, jeżeli mnie moje nadzieje nie zawiodą.
— Ah! tobie jest winna to szczęście. Z jakąż to radością ona i pan Franciszek dziękować ci będą, wszakże ty będziesz dla nich prawdziwą opatrznością?
Usłyszawszy imię Franciszka, Magdalena zadrżała, zarumieniła się lekko, i zdawało jej się, że ciemny obłok przesunął się przed jej oczyma. Zofja nie miała czasu dojrzeć wzruszenia Magdaleny, gdyż w tej chwili Antonina wyszła z przyległego pokoju: piękne jej rysy były ożywione wyrazem zdumienia i radości niepodobnej do wypowiedzenia, poczem, nie mogąc wymówić ani jednego słowa, rzuciła się na szyję Magdaleny, ale wzruszenie jej było zapewne zbyt silne, zbladła bowiem nagle, tak, że przyjaciółki jej musiały ją przytrzymać, bo inaczej byłaby upadła.
— Dzięki Bogu! — zawołała Zofja — mimo twego pomieszania, mimo twojej bladości, biedna Antonino, jestem pewna, że nam niesiesz jakąś dobrą nowinę.
— Nie drżyjże tak, moje dziecię — rzekła także Magdalena. — Uspokój się, przyjdź do siebie...
— O! gdybyście wiedziały — odezwała się zcicha dziewica. — Nie, nie... nie mogę temu jeszcze wierzyć.