Siedem grzechów głównych (Sue, 1929)/Tom IV/Lenistwo/Rozdział VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Siedem grzechów głównych
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Sept pêchés capitaux
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 


VIII.

Mężczyzna z cygarem i kobieta w żałobie, przeszedłszy około siebie, postąpili około dziesięciu kroków, każdy w swoją stronę; poczem mężczyzna, wracając do swojej pierwszej myśli, obejrzał się jeszcze raz za nieznajomą. Ta, w tejże samej chwili również się obejrzała; lecz widząc, że człowiek, który zwrócił jej uwagę na siebie uczynił to samo poruszenie, odwróciła spiesznie głowę i puściła się w dalszą drogę krokiem nieco przyśpieszonym.
Lecz w chwili, kiedy miała przechodzić ulicę, ażeby wejść do ogrodu Luxemburskiego, nie mogła oprzeć się mimowolnej chęci obejrzenia się powtórnie; dlatego też zobaczyła zdaleka mężczyznę z cygarem, stojącego na temże samem miejscu i ścigającego ją oczyma. Niezadowolona z tego, że ją dwa razy już zdybano na uczynku, spuściła śpiesznie swój czarny woal, i przyśpieszywszy kroku weszła do ogrodu Luxemburskiego.
Mężczyzna, po chwili wahania, zwrócił się nagle i szybkim krokiem zbliżył się do kraty ogrodu, za którą ujrzał tęż samą kobietę, idącą wielką aleją, zmierzającą do obserwatorjum.
Jeden z tych niepojętych instynktów, które często ostrzegają nas o tem, czego widzieć nie możemy, natchnął młodą kobietę tą nieomylną prawie pewnością, że ją ścigano; i już miała ulec swej chęci, gdy wtem usłyszała szybki chód za sobą, a potem ujrzała kogoś obok niej przechodzącego.
Był to właśnie ten sam mężczyzna, który, uszedłszy jeszcze ze dwadzieścia kroków naprzód, zwrócił się prosto ku młodej damie. Ta nagle zboczyła na lewo, lecz nieznajomy udał się w tęż samą stronę, zbliżył się do niej śmiało i, zdjąwszy kapelusz, rzekł z największą grzecznością:
— Przepraszam panią stokrotnie, że ośmielam się zaczepić panią w ten sposób.
— Prawdziwie... ja... nie mam zaszczytu znać pana.
— Pozwól mi, pani, jedno tylko uczynić pytanie.
— Ależ... panie... ja nie wiem...
— Nie potrzebowałbym nawet czynić tego pytania, gdybyś tylko pani raczyła podnieść swą zasłonę.
— Panie...
— Nie sądź pani, że czynię to skutkiem natrętnej ciekawości; niezdolny jestem dopuścić się takiego postępku; ale przed chwilą dopiero, przechodząc obok pani na ulicy Vaugirard, zdawało mi się, że miałem już szczęście spotkać panią gdzieindziej, a ponieważ było to w okolicznościach nadzwyczajnych...
— Ah! panie — odpowiedziała dama w żałobie, przerywając nieznajomemu — jeśli mam wyznać prawdę, zdaje mi się także...
— Że mnie pani już dawniej widziała?
— Tak jest.
— W Brazylji? przed ośmiu miesiącami?
— O kilka mil od Valparaiso.
— Na schyłku dnia?
— Nad brzegiem jeziora, otoczonego skałami.
— Kiedy banda cyganów uderzyła na pojazd, w którym pani się znajdowała.
— Lecz przybycie licznego orszaku podróżnych jadących na mułach, których dzwonki słychać już było od pewnego czasu, spłoszyło tych rabusiów. Orszak ten przybywający z Valparaiso, spotkał się z nami.
— Podobnie jak panią przed chwilą spotkałem na ulicy Vaugirard — dodał nieznajomy z uśmiechem — i dla większego bezpieczeństwa, jeden z podróżnych ofiarował się z trzema innymi ludźmi towarzyszyć osobom, znajdującym się w powozie do najbliższej wioski.
— Tym zaś podróżnym pan byłeś. Teraz przypominam to sobie doskonale, chociaż miałam przyjemność widzieć pana przez krótką tylko chwilę, gdyż w Brazylji noc bardzo prędko zapada...
— I noc ta była bardzo ciemna, kiedyśmy przybyli do wsi Balameda, jeżeli sobie dobrze przypominam.
— Nie pamiętam nazwiska tej wioski; lecz zachowałam w żywej pamięci i nigdy nie zapomnę uprzejmej usługi pana, gdyż odprowadziwszy nas do samej wsi, musiałeś pan później gonić za swoim orszakiem, który, jak mi się zdaje, udawał się w stronę północną?
— Tak jest, pani.
— I spodziewam się, że go pan dopędziłeś bez żadnego przypadku? Myśmy się bowiem bardzo obawiali o pana. W okolicach tych drogi są tak niebezpieczne, tyle tam przepaści, a potem i owi rozbójnicy mogli jeszcze czatować w skałach.
— Nie, pani, połączyłem się z moim orszakiem bez najmniejszego przypadku, tylko mój muł musiał nieco przyśpieszyć kroku.
— Rzeczywiście, przyznaj pan, że to szczególne zdarzenie, ażeby w ogrodzie Luxemburskim odnawiać znajomość zabraną w pustyniach Brazylji.
— I bardzo szczególne, pani. Ale oto śnieg zaczyna padać; czy pani pozwoli ofiarować sobie rękę i mój parasol? będę miał zaszczyt odprowadzić panią, jeżeli pani zezwoli, do pierwszego placu gdzie znajdziemy dorożkę.
— Doprawdy panie, nadużywam grzeczności pańskiej — odpowiedziała młoda kobieta, przyjmując ofiarę nieznajomego — widać, że równie w Brazylji jak w Paryżu korzystać będę z grzeczności pana.
To powiedziawszy, oboje, prowadząc się pod rękę, zwrócili się ku najbliższej stacji dorożek, znajdującej się w bliskości jednej z galerji Odeonu. Tu jeden tylko stał powóz; dama wsiadła do niego, gdy towarzysz jej przez delikatność zdawał się wahać, co ma począć, ona rzekła do niego uprzejmie:
— Jakże, panie, na co pan czeka? Wszakże tu niema więcej dorożek, czy pan nie wsiądzie ze mną?
— Nie śmiałem prosić panią o tę łaskę — odpowiedział mężczyzna, wsiadając skwapliwie do powozu. Poczem dodał — gdzież się pani każę zawieść?
— Racz pan kazać podjechać tylko na róg ulicy Rivoli — odpowiedziała z niejakiem pomieszaniem — od strony placu Zgody. Zaczekam pod arkadami dopóki śnieg nie przestanie padać; mam bowiem jeszcze kilka interesów w tej części miasta.
Po udzieleniu dorożkarzowi stosownego polecenia, powóz ruszył ku prawemu brzegowi Sekwany.
— Czy wie pan — rzekła młoda kobieta — że znajduję spotkanie nasze nader dziwnem.
— Uznając w zupełności całą dziwaczność tego spotkania, zdaje mi się ono jednak bardziej przyjemnem niż dziwnem.
— Wie pan, mówiąc pomiędzy nami, grzeczność taka jest zbyteczna; dobra ona jest dla ludzi, którzy nie mają nic lepszego do roboty, i przyznam panu, że jeżeli czujesz się skłonnym zaspokoić moją ciekawość, w takim razie tyle mam uczynić panu pytań, że zapewne nie odpowiedziałbyś na połowę z nich, gdy nadejdzie chwila naszego rozstania.
— Nie powinna była mi pani tego mówić; gdyż uczynisz mnie pani bardzo rozwlekłym, dlatego tylko, ażebym się pani mógł lepiej dać poznać.... W nadziei, że ciekawość pani...
— Natchnie mnie chęcią spotkania pana po raz drugi, jeżeli mi pan dzisiaj wszystkiego nie opowie? Wszakże taka była myśl pańska?
— Tak jest, pani.
Dama w żałobie uśmiechnęła się smutnie i dodała:
— Lecz, chcąc się trzymać pewnego porządku, zapytam pana naprzód, poco byłeś w Brazylji? Wracam właśnie z tych odludnych krajów, kiedym pana przed ośmiu miesiącami spotkała, ponieważ zaś wiem, że mało jest podróżnych, zwiedzających te pustynie, pan zrozumie przeto i wybaczy moje pytanie, jeśli ono może się panu wydawać niedelikatnem...
— Zanim pani odpowiem, powinienem przedewszystkiem powiedzieć pani przynajmniej kilka słów o moim charakterze, inaczej mogłaby mnie pani poczytać za jakiego szaleńca.
— Jakto, panie?
— Powinienem pani oznajmić, że mnie trawi ciągła potrzeba ruchu i zmiany pobytu, która, szczególniej od lat kilku, nie pozwala mi nawet jednego miesiąca pozostać na miejscu. Słowem, pani, ja mam namiętność, manję podróżowania.
— Ah! panie.
— Co takiego? pani.
— Doprawdy, spotkanie się nasze jest coraz dziwniejsze.
— Dlaczego?
— Ta niezwalczona potrzeba działania, ruchu, ten wstręt do spoczynku jest równie mnie, jak i panu właściwym i, podobnie jak pan, znalazłam w podróżach bardzo pożyteczne dla mnie roztargnienie.
Tu młoda kobieta stłumiła głębokie westchnienie.
— O! nieprawdaż pani, że to życie błędne, awanturnicze jest pięknem i ciekawem życiem? Nieprawdaż, że kiedy kto raz skosztuje jego wdzięku, wszelki inny byt staje się dla niego niemożliwy?
— Tak jest, pan ma słuszność — odpowiedziała smutnie młoda kobieta — w tem życiu czynnem, znajduje się przynajmniej zapomnienie; gdy tymczasem w spoczynku, jeśli się ma przykre wspomnienia, oblegają nas wtedy ze wszystkich stron i z większą jeszcze siłą panują nad nami; dlatego też ja nienawidzę spoczynku.
— Co pani mówi? Miałażbyś pani, jak ja nienawidzieć bytu spokojnego, ponurego, odrętwiałego, który podobny jest do pobytu ostrygi na ławie piasku, lub do bytu ślimaka w jego skorupie?
— Ah! nieprawdaż, panie, że działalność, ruch, to tak jak zawrót, który nas porywa i unosi zdala od smutnej rzeczywistości.
— A odrętwiałość, gnuśność — to śmierć prawdziwa.
— O! gorzej niż śmierć, gdyż razem z niemi dręczy człowieka i letarg albo raczej odrętwiałość duszy.
— A jednak — zawołał towarzysz młodej kobiety, ulegając pod tajemnym wpływem, który z trudnością tylko zdołał powściągnąć — nie mamyź ludzi... lecz co mówię, to nie są ludzie, to nie są istoty żyjące, które po całych miesiącach, po latach całych pozostają na jednem miejscu, w pewnym rodzaju zachwytu kontemplacyjnego, unosząc się z rozkoszą nad wdziękiem ulubionego far niente.
— Czy są tacy ludzie — odpowiedziała kobieta w żałobie, z jakimś smutnym zapałem — ludzie, których nieuleczalna gnuśność przykuwa na całe życie do jednego miejsca, a którzy jeszcze mają odwagę wysławiać przed nami szczęśliwość swej ociężałości, nieszczęsną ociężałość, która paraliżuje wszelką energję, wszelkie wspaniałomyślne postanowienie, nieszczęsną gnuśność ciała i duszy, która jednoczy się z okrutnym egoizmem, z egoizmem najobojętniejszym! Tak, tak, panie, są tacy ludzie, wiem o tem aż nadto dobrze!
— I pani także?...
— Jakto?
— Miałażbyś i pani mieć sposobność poznania jak dalece trudnemi do uleczenia są te charaktery, w których siła gnuśności opiera się wpływowi najsilniejszej woli?
I oboje spojrzeli na siebie ze zdumieniem, ponieważ dojrzeli jakieś dziwne podobieństwo w swojem położeniu.
Lecz młoda kobieta pierwsza przerwała to milczenie, odezwała się z uśmiechem:
— Słuchaj pan, nie mówmy o tem, gdyż budzi to zbyt bolesne wspomnienia w mej duszy.
— Tak, tak, nie mówmy o tem, bo i ja mam przykre wspomnienia, a wspomnień tych unikam jak hańby, jak podłości jakiej, ponieważ hańbą jest i podłością mieć myśl często zajętą tymi, których nienawidzimy, którymi pogardzamy! Ah! bodajbyś pani nigdy nie doświadczyła tej mieszaniny żalu, wstrętu i miłości, które życie czynią niekiedy nieznośnem.
Młoda kobieta słuchała swego towarzysza z coraz większem zdumieniem: mówiąc o sobie, zdawał się i o niej mówić; lecz wstrzemięźliwość którą musiała zachować w stosunkach z człowiekiem nieznajomym nie pozwalała odpowiedzieć z równem zaufaniem na jego ostatnie zwierzenie; dlatego też, już to dla utajenia swoich uczuć, już nareszcie dla zaspokojenia wzrastającej ciekawości, rzekła do niego:
— Pan mówi o nienawiści i miłości jednocześnie, jakże można kochać i nienawidzieć? czy może istnieć podobna sprzeczność.
— O! mój Boże! — odpowiedział nieznajomy z goryczą i mimowolnie uniesiony prądem swoich myśli — czyliż serce ludzkie nie jest zagadką, nie jest niezgłębioną otchłanią? Od czasu jak świat jest światem, ustawicznie rozprawiają o tem, jak niekiedy charaktery najsprzeczniejsze czują do siebie wzajemny pociąg. Częstokroć to co słabe, szuka tego co jest pełne siły, co popędliwe i gwałtowne, szuka tego co łagodne i lękliwe. Czy to potrzeba przeciwieństw, czy też urok pokonanych trudności wywołują to wzajemne do siebie zbliżenie? Któż to może wiedzieć? Czemuż niektóre osoby charakteru zupełnie różnego od naszego wywierają na nas jakiś nieodgadniony wpływ! o! tak, prawdziwie nieodgadniony, gdyż złorzeczymy im, litujemy się nad niemi, gardzimy niemi, nienawidzimy ich, a jednak obejść się bez nich nie możemy, albo jeżeli się obejdziemy, to czujemy po nich tyle niemal żalu, ile nienawiści, i kiedy zaczniemy marzyć o rzeczach niemożliwych, pragniemy wtedy jednej rzeczy na świecie, to jest uzyskać dosyć nad niemi władzy, ażeby je przeistoczyć, uczynić je podobnemi do siebie, i udzielić im tego, czego nie posiadają; ale niestety! są to tylko marzenia, które służą jedynie do chwilowego zapomnienia o zbyt smutnej rzeczywistości.
Wymówiwszy te słowa, nieznajomy nie mógł utaić łzy, która stoczyła się po jego licach, i pogrążył się w milczeniu.
Młoda kobieta była coraz bardziej wzruszona, a wzruszenia tego zaczęła już doznawać na bolesny i z głębi duszy pochodzący dźwięk głosu swego towarzysza, kiedy jeszcze mówił o tych kontrastach, które wzajemny wpływ na siebie wywierają; i tym razem nieznajomy zdawał się być echem jej własnej myśli. To podobieństwo wzajemnego położenia silnie ją zajęło; to też, nie chcąc zdradzić własnej tajemnicy, a pragnąc odgadnąć tajemnicę swego towarzysza, rzekła do niego po chwili:
— I ja słyszałam już nieraz o takich kontrastach, które tem trudniejszemi stają się dla mnie do wytłumaczenia, że, według mojego przekonania, jedynym warunkiem możebnego szczęścia powinnaby być zupełna harmonja charakteru.
Lecz młoda kobieta zatrzymała się nagle, i zarumieniła się, żałując słów swoich, które można było poczytać (co przecież daleko było od jej myśli) za pewien rodzaj zachęty dla nieznajomego, zwłaszcza, że oboje zastanawiali się już kilkakrotnie nad podobieństwem swoich skłonności. Obawa ta była przecież zbyteczną, gdyż taki obrót rozmowy pogrążył jej towarzysza w widocznem roztargnieniu.
W tej chwili dorożka zatrzymała się przed ostatnią arkadą ulicy Rivoli, a gdy stangret przyszedł otworzyć drzwiczki:
— Jakto? — zawołał nieznajomy, ocknąwszy się ze swego marzenia i ze zdziwieniem spoglądając na swą towarzyszkę — już? Poczem skinąwszy na dorożkarza, ażeby zamknął drzwiczki napowrót, powiedział — przebacz mi, pani, nie umiałem korzystać z ostatnich chwil rozmowy, którą mnie pani raczyła zaszczycić; lecz mimowolnie uległem pod wpływem niektórych wspomnień. Mam nadzieję, że mi pani nie odmówi stosownego wynagrodzenia, pozwalając mi złożyć sobie moje uszanowanie w jej domu...
— Dla wielu powodów... jest to... panie... zupełnem niepodobieństwem.
— Błagam panią, nie odmawiaj mi pani tej łaski; zdaje mi się, że położenie nasze jest tak do siebie podobnem zresztą, ja pani tyle jeszcze mam powiedzieć o powodach tej podróży do Brazylji, o których pani chciała wiedzieć; nakoniec spotkanie nasze jest tak dziwne, że to wszystko skłoni panią, nie wątpię o tem bynajmniej, do wyświadczenia mi żądanej łaski. Nie śmiałbym nalegać o nią z tytułu tej małej usługi, którą miałem szczęście oddać pani kiedyś, a o której pani raczyłaś sobie przypomnieć.
— Nie jestem wcale niewdzięczna, wierzaj mi pan. Nie taję nawet, że miałabym wielką przyjemność widzieć pana jeszcze, a jednak, powinnam wyrzec się tej nadziei.
— Ah! co pani mówi!
— Lecz mogę panu uczynić jednę propozycję... dziś jest poniedziałek.
— Cóż tedy...
— Bądź pan we czwartek w południe... tutaj... pod temi arkadami.
— Będę... panie... będę...
— Jeśli mnie pan w godzinę potem nie ujrzy, wtedy bądź pan przekonany, że się już nigdy nie zobaczymy.
— I dlaczegóż to, pani?
— Nie mogę panu nic więcej powiedzieć, lecz cokolwiek nastąpi, bądź pan przynajmniej pewien, że jestem bardzo szczęśliwa, iż mogłam panu podziękować za usługę, której nigdy nie zapomnę.
— Jakto, pani, czyliż to być może, ażebym pani już nigdy nie zobaczył, ażebym panią opuścił, nie dowiedziawszy się nawet o jej nazwisku?
— Jeżeli się już nigdy zobaczyć nie mamy, pocóż pan ma wiedzieć moje nazwisko? jeżeli zaś przeciwnie, spotkamy się jeszcze we czwartek, powiem panu kim jestem, i jeśli pan będzie sobie życzyć, pozostaniemy nadal w stosunkach, któreśmy tak daleko stąd zawiązali i odnowili w tak niespodziewanem spotkaniu.
— Dziękuję pani przynajmniej za tę nadzieję, jakkolwiek ona jest niepewną, nalegać dłużej nie będę, i żegnam panią do przyszłego czwartku.
— Do czwartku, panie.
I rozeszli się.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.