Siedem grzechów głównych (Sue, 1929)/Tom IV/Skąpstwo/Rozdział VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Siedem grzechów głównych
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Sept pêchés capitaux
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 


VIII.

W chwili, gdy Ludwik kazał się zaanonsować Komandorowi, siedział tenże w pysznym szlafroku przy biurku, palił cygaro, porządkując sporą paczkę banknotów.
Wtem zameldował służący:
— Pan Richard!
Pan de la Miraudiere wstał czemprędzej i rzekł:
— Proś pana Richarda, aby poczekał chwileczkę w salonie, na odgłos dzwonka wprowadzisz go do mnie.
Teraz roztworzył Komandor rodzaj kasy wertheimowskiej, wyjął z niej dwadzieścia pięć banknotów po 1000 franków, położył je obok stemplowanego arkusza papieru i zadzwonił.
Ludwik wszedł ponury i zamyślony.
Serce mu silnie zabiło, gdy pomyślał, że stoi może przed szczęśliwym rywalem. Pan de la Miraudiere w damastowym szlafroku wyglądał mu na bardzo niebezpiecznego konkurenta Mariety.
— Pewnie mam przyjemność powitać pana Ludwika Richard? — rzekł Komandor z uprzejmym uśmiechem.
— Tak jest, mój panie!
— Jedynego syna pana Richarda, pisarza publicznego. — Ostatnie słowa wymówił sarkastycznym tonem.
Ludwik spostrzegł to i odpowiedział sucho:
— Tak jest, mój ojciec jest pisarzem publicznym.
— Proszę mi wybaczyć, że pana do mnie fatygowałem lecz chciałem się z panem samym rozmówić. Uważałem konferencję w mieszkaniu pańskiem za niewłaściwą, dlatego prosiłem pana do siebie.
— Czy mogę się dowiedzieć, czego pan ode mnie żąda?
— Chcę panu ofiarować moje usługi — odrzekł pan de la Miraudiere przymilająco — gdyż byłbym bardzo szczęśliwym, gdyby pan zechciał powiększyć liczbę moich klientów.
— Ja pańskim klientem? ja... lecz kto pan jesteś?
— Stary żołnierz, rotmistrz pozasłużbowy, brałem udział w dwudziestu wyprawach wojennych, odniosłem dziesięć ran, a obecnie, aby czas przepędzić, załatwiam rozmaite interesy. Jestem w stosunkach z kapitalistami i w kłopotach pośredniczę w interesach młodych panów z arystokracji.
— Nie rozumiem, w jaki sposób pan mógłby mi być pomocnym.
— Jakbym panu mógł usłużyć? I to mnie się pan pyta, który pełnisz funkcje pisarza u notarjusza? Pan przy ojcu ledwie wegetuje, a jesteś odziany jak ostatni nędzarz.
— Mój panie! — zawołał Ludwik, rumieniąc się.
— Przepraszam pana, ale to są fakty, o których z przykrością wspominam. Taki młody człowiek jak pan, powinien wydawać rocznie dwadzieścia pięć tysięcy franków, utrzymywać konie i metresy, słowem powinien prowadzić wesołe życie.
— Panie — zawołał Ludwik, który się pohamować nie mógł z oburzenia. — Czyż pan żartuje? Zwracam panu uwagę, iż nie jestem w usposobieniu, aby kto sobie drwił ze mnie.
— Jestem starym żołnierzem i dałem już dowody odwagi — odrzekł pan de la Miraudiere. — Mówię to panu tylko dlatego, że ma chwilowe rozdrażnienie nie uważam, bo to co panu mam donieść, bardzo pana zdziwi.
— Dlaczego zdziwi, mój panie!
— Tu jest coś, co pana przekona, że mówię szczerze — mówił pan de la Miraudiere rozkładając banknoty na biurku.
Ludwik patrzył zdziwiony.
— Te banknoty przekonają pana, że kieruję się tylko sympatja dla niego. Aby panu umożliwić życie godne pana, pożyczam z największą chęcią panu dwadzieścia pięć tysięcy franków, prócz tego ma pan u mnie każdego miesiąca dwa tysiące franków do dyspozycji. Te zaliczki może pan ode mnie przez pięć lat odbierać; potem się obliczymy.
Ludwik patrzył się w osłupieniu na Komandora nie dowierzając swoim własnym uszom, wreszcie zapytał:
— I to mnie pan robi te propozycje?
— Tak jest.
— Mnie, Ludwikowi Richardowi?
— Panu Ludwikowi Richardowi.
— Pan się w osobie pomylił, wiele ludzi nazywa się Richard.
— Ależ nie! Ja znam moich ludzi i wiem także, że pan jesteś Ludwik, Dezyderjusz Richard, jedyny i pełnoletni syn pana Aleksandra Tymoteona, Benedykta, Pamfiliusza Richarda, urodzonego w Brie-Comte-Robert, a mieszkający obecnie w Paryżu, na ulicy Grenelle-Saint-Honore Nr. 17. Widzi pan, że nie może być mowy o pomyłce.
— Jeżeli pan tak dobrze zna mój rodowód, to musi też panu być wiadomem, że jestem biedny i pożyczki zaciągnąć nie mogę.
— Pan ubogi? nieszczęśliwy młodzieńcze!
— Panie!
— Nie, to jest niegodne, brudne postępowanie — wołał Komandor oburzony. — Być tak bezczelnym, aby młodego człowieka w ten sposób w błąd wprowadzić. Skazać go na ubóstwo, aby przez najpiękniejsze swoje lata przy aktach siedział, i odmawiał sobie wszelkich przyjemności. Na szczęście egzystuje jeszcze opatrzność, a tę opatrzność widzi pan we mnie.
— Oświadczam panu, iż mnie to wszystko męczy. Skończmy tę rozmowę, albo niech się pan jaśniej wyraża.
— Dobrze! pan jest tego mniemania, że ojciec jest ubogi?
— Nie rumienię się z tego powodu, mój panie.
— Słuchaj pan a z tego, co panu powiem, osądzisz, czy mu dobrze lub źle życzę. Przy tych słowach otworzył pan de la Miraudiere książkę regestrową.
„Sprawozdanie z ruchomości majątku pana Tymoteona, Benedykta, Aleksandra, Pamfiliusza Richard podług wykazu komitetu dla banku kredytowego francuskiego z 19 maja 18...

1. Trzy tysiące dziewięćset dwadzieścia akcyj bankowych podług obecnego kursu obliczono na
924,300 fr.
2. Obligacje domu zastawniczego
875,250 ,,
3. Deponowane w gotówce w banku
259,130 ,,
--------------------------
Suma 2,058,680 fr.

— Oto pan widzi sam, majątek ruchomy, nam znany, szanownego ojca pańskiego wynosi bagatelę: dwa miljony pięćdziesiąt osiem tysięcy sześćset osiemdziesiąt franków. Przy swojej wielkiej skłonności do oszczędności posiada pan Richard, i o tem nie wątpię, i drugą taką sumę w dobrem schowaniu. A chociażby jej nie posiadał, to rodzic pański jest podwójnym miljonerem i pobiera rentę w wysokości 100,000 liwrów; nie wydaje zaś na swoje potrzeby więcej, niż 12,000 franków rocznie, więc może sobie pan wystawić, jakim kolosalnym majątkiem kiedyś będziesz rozporządzać. Teraz się już pan pewnie nie dziwi propozycji, którą przed chwilą panu zrobiłem.
Ludwikowi tysiące myśli wirowało po głowie na to odkrycie. Nie mogąc ani słowa z siebie wydobyć, wpatrywał się uporczywie w Komandora.
— Pan zdaje się mowę stracił ze zdziwienia, pojmuję to bardzo dobrze.
— W samej rzeczy, mój panie, nie wiem, czy panu mogę wierzyć.
— Zrób pan podobnie jak Tomasz święty i dotknij się tych dwudziestu pięciu tysięcy franków, to pańską niewiarę rozproszy, bo kapitaliści, w których imieniu ja działam, nie dawaliby swych pieniędzy na ryzyko. Jeszcze panu muszę i to oświadczyć, że pożyczają panu tę sumę po osiem procent, do czego jeszcze dochodzi siedem procent za moją fatygę. Kapitał z procentem nie będzie wynosić rocznie ani połowy dochodów ojca pańskiego. Zaoszczędzi pan więc rocznie żyjąc swobodnie jeszcze pięćdziesiąt tysięcy franków! Aby ojciec pański nie zwrócił uwagi na to, że pan, nie podając mu wcale źródła dochodu, naraz innym trybem żyje, puścimy pogłoski, że pan w loterji fantowej wygrał djament, który za osiem lub dziewięć tysięcy sprzedałeś. Sumę tę powierzył pan przyjacielowi, który nią tak szczęśliwie obraca, że przynosi panu 300 procent rocznie procentu. Wszak to genialny pomysł. Lecz cóż panu jest? ta ponura twarz, to zamyślenie i milczenie! Myślałem, że pan wpadnie w niepohamowaną radość, któraby była bardzo naturalną, jeżeli staje się w przeciągu piętnastu minut z biednego pisarza miljonerem. Młodzieńcze, odpowiedz mi. Żeby tylko z nadmiaru radości zmysły nie postradał.
Odkrycie, któreby każdego innego o szaloną radość przyprawiło, wzbudziło w Ludwiku tylko różnorodne nieprzyjemne uczucia. Nasamprzód bolało go to bardzo, iż ojciec jego tyle lat się ukrywał, bolał, że nie miał do niego zaufania, a potem, a to był dla niego najboleśniejszy cios, mógłby był, będąc bogatym, Marietę z nędzy wydobyć, ona zaś z powodu tejże nie potrzebowałaby się zaprzedawać. Ostatnie uczucie tak nim poruszyło, że myślał tylko o wyjaśnieniach, których mu miał udzielić Komandor. Zwracając się więc ponuro do niego, rzekł, pokazując bilet wizytowy.
— Pan ten bilet u mnie zostawił?
— Ja, mój przyjacielu, ale...
— Możeby mi pan powiedział — przerwał mu Ludwik — z jakiej przyczyny na odwrotnej stronie napisany jest adres panny Mariety Moreau?
— Co pan mówi — odezwał się Komandor, zafrasowany tem pytaniem — pan się mnie pyta...
— Pytam się pana, dlaczego adres panny Mariety Moreau jest umieszczony na odwrotnej stronie biletu.
— Zaiste! klient mój traci zmysły — pomyślał lichwiarz. — Jakto? ja panu opowiadam o ojcowskich miljonach, a pan mnie zapytuje o jakąś gryzetkę?
— Jeżeli się pytam, mój panie, to też żądam odpowiedzi.
— Do djabła, mój przyjacielu, pan odzywa się do mnie takim głosem?
— Głos ten, mój panie, jest mój; tem gorzej dla pana, jeżeli go obraża!
— Panie! — zawołał lichwiarz niby oburzony, podkręcając wąsa. — Ja już kilkakrotnie dałem dowody odwagi; stary, ranami okryty weteran, wiele przebacza. Dlatego też, mój kochany kliencie, adres tego miłego dziewczęcia sobie zanotowałem, aby go nie zapomnieć.
— Pan zna pannę Marietę?
— Parbleu!
— I pan się do niej zaleca?
— Cokolwiek.
— I ma nadzieję?
— Wielką!
— A ja rozkazuję panu, aby więcej noga jego tam nie postała!
— Ah! — pomyślał lichwiarz — to rywal? a to komiczna rzecz. Teraz pojmuję wahanie się małej. On jest młody, nowicjusz, pisarz u notarjusza, a więc musi być bardzo zazdrosny. A więc ja jego zazdrość jeszcze podniecę. Jeżeli pójdzie na lep, wtenczas Marieta jest naszą. Jeżeli nie da złapać się w łapkę, to stanu rzeczy nie zdoła pogorszyć. Dodał zaś głośno — mój panie, jeżeli mi kto co zakazuje, to uważam to za mój obowiązek, właśnie to zakazane czynić.
— Zobaczymy, mój panie!
— Posłuchaj mnie pan! Już pięćdziesiąt i siedem pojedynków przebyłem. Naco mi się pięćdziesiąty ósmy raz pojedynkować; pomówmy lepiej rozsądnie! Pan wczoraj powrócił z podróży.
— Tak jest, panie!
— Kilka dni byłeś pan w podróży, a od powrotu swego Mariety jeszcze nie widziałeś?
— Nie, panie, ale...
— Dobrze, dobrze! spotkało pana to, co się wielu innym zdarza. Marieta nie wiedziała, że ojciec pański jest miljonerem. Dałem się jej poznać podczas pana nieobecności, zrobiłem jej propozycję, która takiej zgłodniałej gryzetce musi zawrócić głowę. Jej matka chrzestna umierająca z głodu, także skwapliwie na to przystała, a że nieobecni zawsze się mylą, więc... pan mnie rozumie?
— Mój Boże! mój Boże! — zawołał Ludwik, którego boleść w rozpacz się zamieniła — więc to jest rzeczywistością?
— Gdybym był wiedział, że zrobię konkurencję memu przyszłemu klientowi, byłbym z pewnością odstąpił. Teraz już zapóźno; prócz tego znajdzie pan w jej miejsce tysiąc innych. Marieta była dla pana za młodą, ona potrzebuje jeszcze wychowania, a pan znajdzie urocze zupełnie już wychowane kobietki. Mogę panu polecić naprzykład panią Saint-Hildebrand.
— Nędzniku! — zawołał Ludwik i uchwycił Komandora za kołnierz. — Nikczemny łotrze!
— Panie! — wołał Komandor — satysfakcja...
W tej chwili otworzyły się drzwi a usłyszawszy głośny śmiech, obrócili się obaj zapaśnicy.
— Saint-Herem! — zawołał Ludwik, poznając przyjaciela.
— Ty tu? — zawołał Florestan zdziwiony.
Lichwiarz uporządkował w tym czasie kołnierz swego szlafroka, mówiąc do siebie:
— Do djabła! Saint-Herem i to jeszcze w takiej chwili.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.