Siedem grzechów głównych (Sue, 1929)/Tom VI/Gniew/Rozdział V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Siedem grzechów głównych |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Wł. Łazarskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Sept pêchés capitaux |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom VI Cały tekst |
W dwanaście lat po wypadkach, któreśmy wyżej opowiedzieli, w ostatnich dniach marca 1812 r. około godziny drugiej z południa, jakiś podróżny przybył pieszo do oberży pod Cesarskiem Orłem, jedynej w miasteczku Sorvile, gdzie podówczas był drugi przeprząg pocztowy na drodze z Dieppe do Paryża.
Podróżny ten, człowiek w sile wieku, miał ceratowy kapelusz na głowie i był okryty grubym płaszczem granatowym z miedzianemi guzikami, na których była wybita kotwica; powierzchowność jego zdradzała niższego oficera lub dowódzcę mniejszego statku marynarki kupieckiej. Włosy i faworyty miał rude, cerę bladą, wyraz twarzy zimny i surowy; mówił po francusku bardzo poprawnie, chociaż był Anglikiem.
Po chwili wahania wszedł do głównej sali oberży i odezwał się do gospodarza:
— Nie mógłbyś mi pan powiedzieć, czy nie był tu dzisiaj rano pewien podróżny, ubrany mniej więcej jak ja, twarzy bardzo śniadej i zatrącający zwłoska; nazywa on się Pietri.
— Nie widziałem, panie, nikogo, z taką twarzą i z takiem nazwiskiem.
— Czy pan pewien jesteś?
— Najpewniejszy.
— A niema tu jakiej drugiej oberży w tem mieście?
— Nie, nie, mój panie, dzięki Bogu! Jest tu tylko moja jedna, dlatego też wszystkie dyliżanse i pojazdy pocztowe do mnie zajeżdżają, co jest bardzo dogodne dla podróżnych, bo konie przeprzęga się prawie pod memi drzwiami.
— Ah! — wtrącił Anglik którego ta okoliczność zdawała się uderzać — to przeprząg odbywa się w bliskości tej oberży?
— Po drugiej stronie ulicy, prawie naprzeciwko.
— Czy mi pan możesz dać jeden pokój i przygotować śniadanie na dwie osoby? Czekam tu na kogoś, co będzie się pytał o pana Dupont; to moje nazwisko.
— Bardzo dobrze, panie.
— Skoro ta osoba przyjdzie, każesz pan przynieść śniadanie do mego pokoju.
— Rozumiem. A pańskie rzeczy, gdzież mam posłać po nie?
— Nie mam żadnych rzeczy. Przybywam spacerem z okolicy Dieppe.
— Do djabła! wie pan, że jak na marynarza, bo jesteś pan nim niezawodnie, ja to zgadłem odrazu...
— Rzeczywiście jestem marynarzem.
— Powiadam tedy, że jak na marynarza, to pan doskonale chodzi po krowiej posadzce, jak się to mówi, toć to daleko jest od nas do Dieppe.
Anglik nie zdawał się być bardzo żartobliwym i rozmownym, zamiast odpowiedzieć na żart oberżysty, zapytał go:
— Czy dzisiaj dużo przejechało powozów pocztowych przez wasze miasto?
— Ani jeden, panie.
— Żaden, ani z Paryża ani z Dieppe?
— Nie, panie, ani z Paryża, ani z Dieppe. Ale kiedy mówimy o Dieppe, skoro pan stamtąd idzie, musiał pan tam widzieć owego sławnego bohatera, o którym tu wszyscy mówią?
— Jakiego bohatera?
— Ej do licha, tego sławnego korsarza, który jest postrachem dla Anglików! walecznego kapitana Kamienne serce (prawdziwe nazwisko korsarskie), zdaje się że on ze swoim brygiem Głownia-Piekielna (i to także drugie sławne nazwisko) który zwija się jak ryba, nie wypuści ani jednego statku angielskiego, każdy musi się dostać w jego ręce, świadkiem tego ów ostatni transport zboża, który pochwycił, stoczywszy pierwej zaciętą walkę. I co to za szczęście! zboże było takie drogie w okolicy, a zdobycz tego transportu zapewne obniży cenę i będziemy mieli obfitość zamiast niedostatku. Dzielny korsarz, mospanie, jakie to szczęście powiedzieć sobie, że przecież zawsze są ludzie gotowi przetrzepać tych łotrów Anglików; nieprawdaż, panie? powiadają, że w Dieppe obnoszono go w triumfie? Zresztą, jemu jakaś szczęśliwa gwiazda przyświeca, bo powiadają, że chociaż bije się jak lew, nigdy jeszcze nie był raniony! Czy to prawda? Czy go pan zna? Pan, co jesteś marynarzem, musiałeś widzieć tego bohatera?
— Nigdy — odpowiedział sucho podróżny, który nie zdawał się podzielać uwielbienia oberżysty dla korsarza, poczem dodał — proszę mi pokazać mój pokój i przyprowadzić następnie osobę, która się będzie pytała o pana Dupont, nie zapomnij pan tylko.
Ledwie oberżysta spełnił rozkaz i wrócił do sali, zjawił się nowy gość.
Człowiek ten był odziany w szeroką opończę okrętową. Jego cera bronzowa, włosy czarne i gęste, równie jak brwi, szeroka zarosła broda, rysy grube, prawie odrażające, tworzyły przykrą całość; był to Maltańczyk, którego akcent zbliżał się bardzo do akcentu włoskiego. Rzuciwszy ciekawym wzrokiem po sali, przybywający rzekł do oberżysty łamaną francuszczyzną.
— Czy tu nie był pewien podróżny?
— Podróżny, nazwiskiem pan Dupont? nieprawdaż?
— Tak jest.
— Pójdź pan ze mną, zaprowadzę go do pana Dupont.
Połączywszy Anglika z Maltańczykiem, i podawszy mi śniadanie, gospodarz otrzymał rozkaz, ażeby im nie przeszkadzał i nie wchodził do pokoju, dopóki na niego nie zadzwonią.
Gdy obaj cudzoziemcy zostali sam na sam, Maltańczyk, uderzywszy z gniewem pięścią o stół, zawołał po angielsku:
— Ten przeklęty kontrabandzista cofa się, wszystko zgubione.
— Do pioruna! — zawołał Anglik wychodząc ze zwykłej sobie obojętności. — A dzisiejszego wieczoru z nadejściem nocy, kapitan ma tędy przejeżdżać. Wiem na pewno, że będzie tu między piątą a szóstą.
— Tysiąc piorunów, wszystko nam sprzyjało, i gdyby nie ten łotr kontrabandzista...
— Pietri — rzekł Anglik — może nie wszystko jeszcze stracone, gwałtowność do niczego nie prowadzi, pomówmy spokojnie z zastanowieniem.
— Mówić spokojnie! kiedy mnie wściekłość o mało nie zadusi.
— Ślepy nigdy nie widzi swej drogi.
— Ale kiedyś taki spokojny, toć ty chyba nie czujesz nienawiści do tego człowieka?
— Ja! Trudno byłoby powiedzieć z jakim przyciskiem Anglik wyrzekł ten jeden wyraz: ja.
Po chwili milczenia odezwał się ponuro.
— Muszę go bardziej nienawidzieć, aniżeli ty... Pietri kiedy go jeszcze nie myślę zabić.
— Wąż zdeptany nie kąsa.
— Tak, ale wąż zdeptany już nie cierpi! a ten człowiek powinien w dumie swojej wycierpieć tysiąc męczarni, gorszych od samej śmierci; on musi odpokutować za swoje obelżywe i dzikie triumfy, które są zgrozą i hańbą naszych statków; musi odpokutować chwałę dwukrotnego zwycięstwa nade mną; musi odpokutować ostatnią zniewagę, jaką mi wyrządziła jego obelżywa wspaniałomyślność. Ha! do pioruna! jestem więc nieprzyjacielem tak godnym jego pogardy, że mnie obdarował wolnością, zamieszczając na liście jeńców, zamienionych po tej ostatniej bitwie, która nas kosztowała tyle złota i tyle krwi... gdy tymczasem on ani jednej kropli nie uronił... bo możnaby powiedzieć, że ten człowiek nie może nigdy być zranionym. O! przysięgam na piekło! chcę się pomścić, chcę pomścić Anglję.
— Przed chwilą jeszcze — odpowiedział Maltańczyk z szyderskim uśmiechem — kapitan Russel wyrzucał mi gwałtowność moich słów, a teraz oto sam ślubuje zemstę, kiedy ta zemsta z rąk nam się wymyka.
— Masz słuszność — rzekł Russell, uspokoiwszy się nieco. — To uniesienie jest niestosowne, nie rozpaczajmy jeszcze. A przedewszystkiem, powiedz mi, co zaszło pomiędzy tobą a kontrabandzistą?
— Wypłynąwszy dzisiejszej nocy z Dieppe na statku rybackim, dzisiaj rano przybyłem do Hosey, i trzymając się brzegów, kazałem się zaprowadzić do chaty kontrabandzisty, stojącej nad morzem. „Nazywacie się Bezelek? rzekłem do niego. „Tak jest“. „Przychodzę do was od pana Kellera“. „Jakie wasze hasło?“ „Wszędzie — przechodzę. „Dobrze... czekałem na was; łódź moja gotowa na wasze usługi. Morze przybiera dzisiaj o dziewiątej wieczorem, a jeśli wiatr się nie zmieni, sprzyjać będzie przeprawie do Anglji“. „Czy pan Keller powiedział wam o co idzie“? „Wiem, idzie o odprawienie kogoś do Folkeston“. „Czy Keller wam powiedział, ażebyście oddali do mego rozporządzenia czterech lub pięciu najśmielszych majtków?“ „A to na co?“ „Do pomocy w porwaniu człowieka o którego nam chodzi, podczas jego przejazdu głównym traktem, o trzy mile od waszej chaty“. „Pan Keller nic mi o tem nie mówił, i niech mnie djabli wezmą, jeśli ja albo moi ludzie wmieszamy się do takiej zasadzki; zła to sprawa; przyprowadźcie tutaj waszego pasażera, a ja podejmuję się jego przewiezienia. Oto wszystko, jeśli się zechce opierać, mogę przypuścić, że jest pijany, i że to dla jego dobra zamierzają go przeprawić; ale pomagać w porwaniu kogoś na bitym trakcie. Tego nie chcę“.
— Ah! to nieszczęście, okropne nieszczęście!...
— Widzisz więc, Russel, że trzeba się wyrzec tego środka; przy całej naszej odwadze, niepodobieństwem byłoby we dwóch przedsięwziąć to porwanie, przypuściwszy, że pocztyljon zostanie bezstronnym; kapitan według otrzymanych doniesień, będzie w towarzystwie swego pierwszego kanoniera, tego nieustraszonego i oddanego mu duszą i ciałem człowieka, który go nigdy, ani na ziemi, ani na morzu nie opuszcza; obaj są silni i zapewne dobrze uzbrojeni. Cóźbyśmy więc zrobili, stając naprzeciw równej siły; nic, trzebaby chyba być szalonym.
— To prawda — mruknął Anglik zniechęcony.
— Ale gdzie siła upada, tam podejście triumfuje — dodał Maltańczyk po chwili namysłu — i możnaby...
— Wytłumacz się.
— Słuchaj, przybywając tutaj od strony morza, obejrzałem należycie drogę. Wszedłem na trakt bity może o milę drogi od tego miasteczka, w miejscu naznaczonem kamiennym krzyżem, gdzie jest bardzo strome wzgórze, a potem spadek nadzwyczajnie przykry.
— Więc?
— Kapitan, przejechawszy przez tutejsze miasteczko, gdzie mu konie przeprzęgą, najprzód o milę stąd napotka to wzgórze.
— Dobrze.
— Na tem wzgórzu my się zaczaimy, noc już wtedy nadejdzie, a konie będą musiały zwolna iść pod górę. W oznaczonej chwili zbliżymy się do pojazdu, i podając się za majtków zdążających do portu, zażądamy od kapitana jakiej pomocy, ty z jednej, a ja z drugiej strony drzwiczek, ażeby zatrudnić jego i jego towarzysza, obaj będą zupełnie bezpieczni, a nasze dubeltowe pistolety dobrze nabite... i nasze sztylety za pasem... wtedy...
— Nigdy! — krzyknął Russell — alboż to ja jestem zbójcą? nie chcę śmierci tego człowieka, morderstwo to byłoby hańbą dla Anglji, a zresztą to morderstwo pomściłoby mnie tylko w połowie. Nie, nie, ja pragnę nasycić się, pragnę napawać się wściekłością, hańbą tego nieugiętego człowieka, kiedy, zostawszy naszym więźniem, zanim go wyprawimy na pontony[1], wystawiony będzie na szyderstwa i zniewagi tegoż samego tłumu, dla którego jego imię było tak często postrachem. Ale odmowa tego przeklętego kontrabandzisty niweczy wszystkie moje zamiary. Po przejeździe tutejszej stacji nie możemy już rachować na bliskość morza, a na statku, zostającym pod naszemi rozkazami, wszelkie porwanie staje się niemożliwem. Co tu robić... co począć?
— Pójść za moją radą — odpowiedział Maltańczyk — wierzaj mi, śmierć mniej jest okrutna, ale pewniejsza, jak zemsta; a zresztą, w tej chwili zemsta ta staje się niemożliwą, gdy tymczasem mamy w naszem ręku życie tego człowieka.
Russell nic nie odpowiedział, zakrył twarz rękami i pogrążył się w zamyśleniu. Maltańczyk również zdawał się jeszcze namyślać. Obaj zatopieni byli w milczeniu, gdy wtem zadrżeli, usłyszawszy nagle daleki turkot powozu, trzaskanie z bicza pocztyljona, i coraz wyraźniejszy brzęk dzwonków koni pocztowych.
Anglik, spojrzawszy na swój zegarek, zawołał:
— Piąta godzina... to zapewne on... ten powóz przybywa z Dieppe.
I obaj rzucili się do okna, podnosząc jego firanki ażeby lepiej mogli dojrzeć. Wkrótce spostrzegli stary zakurzony koczyk o dwóch siedzeniach, zaprzężony w parę koni, który zatrzymał się przed pocztą po drugiej stronie ulicy i prawie naprzeciwko oberży. Po chwili Anglik, zbladłszy okropnie z gniewu zawołał:
— To on... on niezawodnie.
— Jest sam jeden — dodał spiesznie Maltańczyk — sam jeden.
— Wchodzi do naszej oberży.
— Wszystko nam sprzyja, musiał zostawić w Dieppe swego kanoniera — rzekł Maltańczyk. Jest nas dwóch, a on tylko jeden.
Russell, olśniony zapewne jakąś niespodziewaną myślą, uderzył się w czoło, jego twarz martwa i wybladła zarumieniła się lekko, iskra szatańskiej radości zabłysła w jego szarych oczach, i rzekł do swego towarzysza głosem dyszącym, w którym przebijała jakaś złowroga nadzieja.
— Wszakże w każdym razie możemy dzisiaj liczyć na kontrabandzistę?
— Tak jest, gdyż chcąc sobie zapewnić, w razie potrzeby, środki do ucieczki... powiedziałem mu, ażeby na nas czekał.
— Jeszcze jest nadzieja — zawołał Russell, dzwoniąc gwałtownie — ufność i odwaga!
Po chwili oberżysta wszedł do pokoju.
— Śniadanie pana było wyborne — rzekł do niego Russell — ile się za nie należy?
— Razem z pokojem, sześć franków.
— Proszę, a to w dodatku na piwo dla chłopca.
— Bardzo pan łaskaw, spodziewam się że pan w przyszłości nie pominie mego domu.
— Niezawodnie; ale powiedz mi, panie gospodarzu, zdaje mi się, że słyszałem pojazd pocztowy, zatrzymujący się przed oberżą. Czy to jaki podróżny stanął u pana?
— Tak, panie, dopiero co przybył i umieściłem go w pięknym niebieskim pokoju, wychodzącym na ogród.
— Pewnie to jest jedna z dawnych pana znajomości, bo gościom przyjemnie jest wracać do porządnego hotelu?
— Doprawdy, pan jest zbyt dobry dla mnie, ale tego podróżnego widziałem dopiero pierwszy raz.
— Zapewne ma liczny dwór ze sobą? kilku służących, czy długo tu zabawi?
— Nie, panie, tylko tyle czasu, ażeby coś przekąsić, zresztą, nie jest to żaden magnat, podróżuje sam jeden i zakrawa tylko na jakiegoś porządnego obywatela, śpiewa sobie coś pod nosem, bębni na szybach, musi to być jakiś przyjemny człowiek.
— Zdaje się, że nasz pan gospodarz jest wielkim fizjognomistą — odpowiedział Anglik szyderskim tonem. Poczem, skinąwszy na swego towarzysza, rzekł do oberżysty: — do zobaczenia; przejdziemy się jeszcze trochę po mieście, a potem wracamy do Dieppe.
— Jeśli panowie zechcecie poczekać na dyliżans paryski, to będzie tędy przejeżdżał o ósmej godzinie.
— Dziękujemy. Chociaż jesteśmy marynarzami, potrafimy przecież doskonale chodzić, i zresztą wieczór jest prześliczny.
— A więc do zobaczenia z panami.
I ukłoniwszy się podróżnym, oberżysta wrócił do swoich zatrudnień.