Siedem grzechów głównych (Sue, 1929)/Tom VI/Gniew/Rozdział X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Siedem grzechów głównych |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Wł. Łazarskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Sept pêchés capitaux |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom VI Cały tekst |
Każdy chyba czytelnik odgadł już w owej ładnej dziewicy, protektorce Onezyma, pannę Sabinę Cloarek, która miała dopiero pięć lat, kiedy jej matka umarła skutkiem okropnego wstrząśnienia; spodziewamy się także, iż taż sama domyślność czytelnika nie zawiodła go względem jej ochmistrzyni, Zuzanny Robertowej, niegdyś mamki Sabiny, a potem powiernicy pani Cloarek.
Co do korsarza, kapitana Kamienne-serce i jego wiernego kanoniera... lecz wstrzymajmy się z obawy, ażeby nie urazić czytelnika w jego przenikliwości.
Otóż pan Segoffin wszedł do salonu, z którego dopiero co wyszli panna Cloarek i Onezym, a w którym znajdowała się jeszcze pani Robertowa.
Segoffin od dwunastu lat przez które nie widzieliśmy go wcale, nie bardzo się zmienił; zawsze był chudy, blady i obojętny jak arlekin, nosił małą czarną peruczkę; a jedyne zmiany, jakie czas albo wypadki zrządziły w jego rysach śmiesznie poważnych były następujące:
1. Głęboka blizna poczynająca się od lewej skroni i kończąca się na dole twarzy. (Rana, spowodowana jak mówił, nieszczęśliwym upadkiem na skorupy butelki).
2. Świeża strata lewego oka, strata bolesna, przykryta szerokim czarnym plastrem (spowodowana pewnie, innym, również nieszczęśliwym wypadkiem).
Ujrzawszy Segoffina, pani Robertowa, pomimo szyderstw, któremi go zwykle od tylu lat obarczała, nie myślała przecież ukryć pewnego zadowolenia, jakie jego widok w niej budziły, i oddana radości, jaką jej sprawił ten powrót, nie spostrzegła z początku, że Segoffin usiłował ciągle tak stawać, ażeby go tylko z profilu mogła widzieć, chcąc tym sposobem odwlec jak najdłużej chwilę tłumaczenia się z utraty swego oka; lecz ochmistrzyni, biegnąc na spotkanie swego dawnego wpółdomownika, dostrzegła wkrótce, że wyjechawszy z dwoma oczami, jeśli nie bardzo ładnemi i wielkiemi, to przynajmniej bystremi i zdrowemi, komisant pana Cloarek powrócił teraz z ogromnym plastrem na oku; i z tego powodu zawołała:
— Ach, mój Boże! Segoffinie, cóż ty masz na oku?...
— Bagatela! — przerwał Segoffin wesoło — jedno oko... głupie jedno oko...
— Czy to być może!.. więc straciłeś oko?
— Co się stało, odstać się nie może, moja droga.
— Tylko tego ci jeszcze brakowało... więc... więc jesteś ślepy teraz?
— Na twoje usługi.
— Dziękuję za taki zaszczyt.
— Nie zawsze tak będziesz mówiła moja droga; co będzie, to będzie.
— Już od dawna powtarzasz mi tę przepowiednię, mój biedny Segoffinie.
— Jeszcze kilka lat, a zostanie ona urzeczywistnioną.
— Rzeczywiście, piękny dla mnie widok, bo chciałabym wiedzieć, jeżeli to dalej tak pójdzie, co z ciebie za kilka lat pozostanie? Bo powiedziawszy prawdę, ty z każdej podróży z panem Cloarek. powracasz z jakimś ubytkiem, od czasu jak Pan oddał się handlowi. Wszakże jesteś tylko jego komisantem, a ja jestem przekonana, że nawet w domu inwalidów znalazłabym jeszcze wojskowych mniej rannych od ciebie.
— Cóż robić, moja droga, każdy ma swoje przypadki.
— Chciałabym też wiedzieć, jakimto sposobem, pilnując handlu, straciłeś oko.
— Sposobem najprostszym w świecie: Pan Cloarek zarzucił mi od dawna pewien nieporządek w moich cyfrach. Skądże to pochodziło? oto stąd, że mój wzrok od jakiegoś czasu pogorszył się okropnie; powiedziałem tedy sobie: jest na to środek: trzeba nosić okulary, nieprawdaż, moja droga?
— Rzecz jasna, jak słońce. Cóż dalej?
— Kupuję więc okulary. Było to w Lionie. Ha, łotr kupiec! — zawołał Segoffin, ściskając pięść z wyrazem mściwego gniewu. — Ha! niegodziwiec! Ha! wisielec!...
— Segoffinie, uspokój się, mów dalej.
— Słońce świeciło prześlicznie; magazyn tego optyka wychodzi prosto na południe... na wybrzeże Renu, prosto na południe... moja droga... pamiętaj o tem!
— Cóż na tem zależy, mniejsza o to!
— Przeciwnie, to jest bardzo ważna okoliczność, jak się o tem wkrótce przekonasz. Żądam okularów do spróbowania. Niegodziwiec daje mi jedne... przymierzam je na nos. W tej chwili słychać krzyk jakiś na wybrzeżu... ma się rozumieć... biegnę do drzwi przez samą ciekawość.
— Poznaję cię, poznaję zupełnie.
— Biegnę więc do drzwi... zawsze z okularami na nosie... Pamiętaj o tem, moja droga.
— Cóż się tedy stało?
— Patrzę na jedną, na drugą stronę, w górę i na dół, ażeby się dowiedzieć, skąd wyszedł ten krzyk, gdy nagle... Ah! moja droga...
— Dokończ.
— Czuję w prawem oku ból tak okropny, jak gdyby mi kto przebił czerwonem żelazem.
— Ah! mój Boże!... i cóż to było?
— Przez pomyłkę tego niedołęgi optyka, jedno ze szkieł moich okularów było nadzwyczajnie powiększające — rzekł Segoffin żałosnym głosem było to szkło palące... gdym więc podniósł nos do góry, słońce działało prostopadle na moje oko, jakgdyby na hubkę... wypaliłem oko... moja droga... oślepłem...
— Czy to być może! — zawołała pani Robertowa zdumiona, nie mogąc prawie uwierzyć temu dziwnemu zjawisku optycznemu — więc tym sposobem utraciłeś oko?
— Co się stało, odstać się nie może, ale powinienem wyznać na usprawiedliwienie optyka, że od czasu jak mam tylko jedno oko, to jedno oko warte jest dwoje dawnych, mam teraz moje piętnastoletnie oczy... i widzę cię tak piękną... jak wtedy, kiedyś miała lat piętnaście, moja droga.
— Na nieszczęście, mój biedny Segoffinie, ja, co mam tylko moje czterdziesto trzy letnie oczy, widzę cię takim, jakim jesteś rzeczywiście, lecz mówiąc otwarcie, żałuję cię szczerze z powodu tego nowego wypadku. Spodziewam się, że to już będzie ostatni, gdyż Pan powiedział pannie Sabinie, że zapewne przestanie już podróżować; a na nieszczęście te wszystkie przypadki spotykają cię zawsze tylko podczas waszych wycieczek, ale koniec końcem, prócz twojego przypadku, jakże odbyliście waszą podróż?
— Bardzo dobrze.
— Czy pan zadowolony jest ze swoich interesów?
— Bardzo zadowolony; sprzedaliśmy wszystko jak najlepiej.
— Czy pan zdrów?
— Jak ryba.
— A jego smutek... kiedy sobie przypomni śmierć naszej biednej pani?
— Ten go nigdy nie odstępuje. Zamyka się wtedy sam jeden na parę godzin, a kiedy wyjdzie, widać że płakał. Potem przechodzi to i powraca znowu od czasu do czasu.
— A charakter jego?
— W porównaniu z nim, jestem prędki jak iskra.
— Więc w podróży, równie jak tutaj, nie porywają go już owe dawne uniesienia?
— Wcale a wcale.
— Doprawdy, pomyślawszy tylko, jaki to on był przed dwunastu laty... co Segoffinie?
— To taka różnica, jak dzień do nocy!
— Przypomina mi to, że jeszcze dzisiaj ta biedna i kochana panna Sabina miała jeden z tych nerwowych napadów, przypomniawszy sobie śmierć biednej matki. Przy takiem nieszczęściu, to przynajmniej jest dobrze, że ona nie poznała pana w jego bretońskim kostjumie, tego strasznego wieczoru, kiedy pani umarła. Biedna dziewczyna, zawsze przekonana, że matka jej umarła przez jakiegoś obcego człowieka, i to okrutne wspomnienie nieraz do obłąkania ją prawie doprowadza.
— Jakie to szczęście, że ta smutna: tajemnica pozostanie jej na zawsze nieznaną, rzeczywiście była to okropna noc.
— Ah! Segoffinie, ile to wypadków zaszło od tego czasu, ile to niepokoju dla tej biednej panienki, dla pana.
— Ja tylko zawsze byłem spokojny, moja droga.
— Alboż ty się kiedy czem niepokoisz?
— Czy podałem się kiedy rozpaczy?
— Nie... to prawda.
— Kiedyśmy widzieli pana rozpaczającego, że się stał przyczyną śmierci żony, kiedy potem odjęto mu urząd sędziego, który mu zapewniał utrzymanie, cóż ja ci wtedy mówiłem, moja droga, kiedyś utyskiwała nad naszą przyszłością? Mówiłem ci: Dla wilka las... dla gołębia strzecha.
— I to jeszcze prawda; lecz co się tyczy tego pięknego przysłowia, którego jak wtedy tak i dzisiaj jeszcze nie bardzo rozumiem, przyznasz sam, że ono nie mogło być dla mnie bardzo uspakajające.
— To być może, ale ja rozumiałem się dobrze i rozumiem się jeszcze. Otóż, pan sprzedał resztę swego mienia, ażeby zapewnić utrzymanie dla swej córki, i pojechaliśmy...
— Tak... i przez dwa lata nie mieliśmy o was żadnej wiadomości.
— Ba! Pan Cloarek, pomimo trzydziestu lat, bawił przez przeciąg czasu w pewnym domu handlowym, ażeby się nauczyć... handlu... bo miał do tego wrodzone upodobanie — dodał Segoffin z pewną ironją — musiałaś to nie raz spostrzec, moja droga.
— Doprawdy, że nie... trzeba chyba twojej przenikliwości, Segoffinie, ażeby to dojrzeć.
— A jednak, moja droga, rzeczywiście tak jest, jakem ci to miał zaszczyt oznajmić; pan sobie powiedział: niech djabli wezmą urzędowanie, moja córka ledwie ma z czego żyć... przez kilka lat... Już to ja nie jestem stworzony na sądownika... mam upodobanie w handlu... zostanę negocjantem; i został sławnym negocjantem, bo zrobił majątek dla córki, nie rachując jeszcze, że sam, co dawniej był porywczym jak kogut, dzisiaj jest łagodny jak baranek, nieprawdaż?
— To prawda, Segoffinie; i przyznaję, że nietyle mnie dziwi majątek, którego się pan dorobił; bo handel, to jak loterja, ale dziwi mnie ta nadzwyczajna zmiana jego charakteru.
— Ba... — przerwał Segoffin z szyderskim uśmiechem — to skutek handlu!
— Co ty pleciesz, Segoffinie?
— Niezawodnie, moja droga — dodał jej wielbiciel tonem wyroczni — handel jest węzłem zjednoczenia pomiędzy ludźmi, bo czujesz to przecież bardzo dobrze, że gdyby negocjant przedstawiał swój towar w towarzystwie silnych kułaków, lub gdyby przyjmował kupujących, kopiąc ich nogami, to niebardzoby sobie ułatwił odbyt swoich produktów.
— Jednakże, Segoffinie, porozumiejmy się tylko, stan sędziego wymaga charakteru conajmniej równie towarzyskiego, jak stan negocjanta; jakimże może sposobem się to dziać, że pan uspokoił się w handlu, jak ty powiadasz, on, co dawniej był tak gwałtowny, on, co przypominasz to sobie dobrze, wyrzucał przez okna swoich zwierzchników?
Ta kwestja, dotycząca wyższej psychologji, musiała zmieszać na chwilę komisanta; jednak, ponieważ rzadko dawał się podejść, odpowiedział wkrótce:
— To rzecz najprostsza w świecie... sama to zrozumiesz natychmiast... moja droga... to rzecz prosta...
— Słucham tedy.
— Oto — rzekł Segoffin uroczyście — dla wilka las, dla gołębia strzecha.
— Wiesz, ty się nigdy nie zmienisz, Segoffinie, nieznośne stworzenie — zawołała ochmistrzyni, przerywając swemu towarzyszowi — wiek, podróż, handel, nic ciebie zmienić nie zdoła, moralnie ma się rozumieć, bo fizycznie to rzecz wcale inna.
— Słuchaj niewdzięczna przyjaciółko — rzekł Segoffin, wyjmując z kieszeni i ofiarując Zuzannie pudełko dziwnego kształtu (każdy marynarz lub kanonier byłby łatwo poznał to pudełko, jako służące do zapałek) — tak mszczę się za twoją srogość.
— Cóż to jest, Segoffinie? — zapytała Zuzanna.
— Małe podarunki utrzymują przyjaźń, a w głębi twej duszy zawsze tam jest jakaś cząstka dla mnie, złośliwa kobieto.
— Czy ja czuję dla ciebie przyjaźń? wiesz o tem aż nadto dobrze, szkaradny człowieku — odpowiedziała ochmistrzyni, otwierając pudełko i rozwijając dosyć wielki kawałek pergaminu, zawierający podarunek Segoffina, który najprzód się już uśmiechał z wrażenia, jakie dar jego miał wywołać.
— Ah, mój Boże! — zawołała Zuzanna prawie z przerażeniem — ten pargamin jest opalony na jednym końcu a na drugim poplamiony krwią!
— O, prawda! — odpowiedział obojętnie komisant pana Cloarek — jest to reszta pargaminu, który mi służył do zapalania świecy, a zawijając kolczyki i szpilkę złotą, które się w nim znajdują, ukłułem się w palec, zawsze jak widzisz jestem niezręczny. Dlatego też nie dziwiłbym się gdyby i te świecidełka były trochę pokrwawione, ale one się łatwo obmywają wodą.
Ochmistrzyni wyjęła z pargaminu (który, prawdę powiedziawszy, pochodził z części naboju armatniego) dwa ogromne złote kolczyki, naśladujące linę związaną i dużą szpilkę złotą z kotwicą, opatrzoną królewską (dodajmy jako wiadomość, mającą swoje znaczenie, że trzydzieści lat temu wielu majtków królewskich marynarki angielskiej nosiło jeszcze złote kolczyki, i zapinało swoje wełniane koszule dużemi szpilkami złotemi lub srebrnemi).
Ochmistrzyni, więcej wdzięczna za pamięć, niż za sam podarunek, niebardzo bowiem była skłonną obciążać uszy tak ogromnemi kolczykami, zatknęła przynajmniej w gorsie otrzymaną szpilkę, mówiąc do Segoffina:
— Doprawdy, bardzo jesteś grzeczny; kolczyki i ta szpilka są bardzo gustowne; a ponieważ mieszkamy nad brzegiem morza, przeto wyrób tej szpilki z kotwicą jest bardzo stosowny.
— Właśnie o tem myślałem — odpowiedział Segoffin skwapliwie — gdyż te małe błyskotki pochodzą od żony pewnego kapitana okrętu, która przyjęła za nie kilka sztuk wyrobów rueńskich, które mi pan ofiarował.
— Słuchajno, mości podróżny — rzekła Zuzanna biorąc ze stołu robotę na drutach, nad którą jeszcze wieczorem pracowała — widzisz, że nietylko ty myślałeś o nieobecnych.
— Jakto, Zuzanno... ta robota...
— Przeznaczona jest dla ciebie na ciepły zimowy szalik.
— Ah, Zuzanno! — zawołał Segoffin, rzeczywiście wzruszony pamięcią ochmistrzyni — Zuzanno... nigdy tego nie zapomnę...
Na nieszczęście, wyrazy wdzięczności Segoffina zostały przerwane przybyciem pana Cloarek i jego córki, którzy prowadząc się pod rękę weszli w tej chwili do salonu.
Rysy Iwona, liczącego wtedy czterdzieści dwa lata wieku, niebardzo były zmienione; tylko włosy jego zaczynały już siwieć i cera znacznie ogorzała! zresztą zdawało się, jakgdyby jeszcze zyskał na sile i zwinności; oblicze jego promieniało radością, a w oczach błyszczały łzy rozrzewnienia; wszedłszy do pokoju, zawołał:
— Światła... dużo światła, żebym się mógł dobrze przypatrzeć mojej drogiej córce.
I wysunąwszy się lekko z objęć Sabiny, cofnął się nieco, ażeby ją lepiej zobaczyć przy blasku lampy.
Stojąc na środku pokoju, z sercem bijącem gwałtownie, rękoma naprzód wyciągniętemi, wpatrywał się w swą córkę wzrokiem pełnym rozrzewniającej tkliwości, jakgdyby się chciał przekonać, czy wątłe i drogie zdrowie tej ukochanej istoty nie polepszyło się lub pogorszyło w czasie jego oddalenia.
Sabina, z twarzą zarumienioną uczuciem najżywszej radości, i z równą chciwością przypatrywała się rysom swego ojca. Z wyrazu nieopisanego szczęścia, malującego się w obliczu Iwona, przekonała się wkrótce, że obok rumieńca silnego zdrowia wystąpiła na jego lica barwa tegoż samego szczęścia i wzruszenia, która okrasiła i jej lica; dlatego bardzo była uradowaną, widząc, że jej ojciec uspokojony był w swej obawie o stan jej zdrowia; i potem także, chociaż przekonana, że Cloarek przedsiębrał tylko spokojne, lubo dalekie niekiedy podróże w widokach swego handlu towarami rueńskiemi, jednakże nieraz drżaca na myśl nie o niebezpieczeństwach, ale przynajmniej o rozmaitych wypadkach, towarzyszących nieodłącznie podróżom, nawet najspokojniejszym w świecie; dlatego też dwakroć była szczęśliwą, oglądając swego ojca w tem kwitnącem zdrowiu, jakie zawsze w nim widziała.
Po tem milczącem wzajemnem przypatrywaniu się sobie, Iwon, przywoławszy Sabinę lekkiem skinieniem głowy w swoje ramiona, które do niej wyciągnął i przyciskając ją do swych piersi, zawołał:
— Pójdź, pójdź, moje kochane dziecię, znajduję cię jeszcze zdrowszą, niżeli przed moim odjazdem. — Zwróciwszy się po raz pierwszy do pani Robertowej, rzekł do niej z wydaniem, ściskając uprzejmie jej ręce: — dziękuję z całego serca za wszystkie twoje starania, Zuzanno, wiem, ile one musiały się przyczynić do polepszenia zdrowia Sabiny. — Spoglądając na córkę Cloarek wyciągnął do niej ręce i powiedział: Jeszcze... moje dziecię, jeszcze.
Zuzanna i Segoffin wymknęli się cicho z pokoju, aby nie przeszkadzać czułemu powitaniu ojca i córki.