Siedem grzechów głównych (Sue, 1929)/Tom VI/Gniew/Rozdział XIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Siedem grzechów głównych |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Wł. Łazarskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Sept pêchés capitaux |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom VI Cały tekst |
Cloarek spędziwszy część nocy na rozmyślaniu nad rozmową swoją z Oneizymam, poszedł zrana do pokoju swej córki, którą już zastał Ubraną, wesołą i szczęśliwą; rzuciła się w jego objęcia z podwójną czułością.
— Jakże moje dziecię — rzekł do niej Cloarek — czyś dobrze spędziła dzisiejszą noc?
— Wybornie mój ojcze, złote marzenia roiły mi się po głowie; bo ty nawet we śnie przynosisz mi szczęście.
— Opowiedzże mi te twoje piękne sny. Czy to jest urojenie czy rzeczywistość, chciałbym wiedzieć o wszystkiem co cię uszczęśliwia — dodał Cloarek, szukając jakiego przejścia do rozmowy o Onezymie, którą chciał zawiązać z Sabiną. Mów, słucham cię. Zapewne to był jaki zamek zaczarowany, godzien pomieszczenia w Tysiącu nocy i jedna?
— O! mój ojcze, nie jestem ja tak zarozumiała, nawet we śnie, żądania moje są daleko skromniejsze.
— A więc... ów sen?
— O! mój Boże! to rzecz taka prosta, oto śniło mi się, żem z tobą pędziła moje życie.
— Nie warto było marzyć o tem, moje dziecię.
— Z tobą i z tą kochaną Zuzanną.
— Dobrze, ale to rzecz bardzo naturalna.
— I z tym poczciwym Segoffinem, który jest do ciebie tak przywiązany.
— I... — dodał Cloarek, spostrzegłszy lekki rumieniec.
który okrasił piękne lica jego córki — i to już wszystko?
— Zapomniałam jeszcze...
— Zapomniałaś, kogoż? pewnie zapomniałaś o skrzętnej Teresie?
— Nie, mój ojcze, nie myślałam o Teresie.
— A więc, któż jest tą zapomnianą osobą, kto?
— Pan Onezym...
— Jakto, pan Onezym? nie rozumiem...
— Ba, mój kochany ojcze, pytasz mnie o sny moje, ja ci je opowiadam.
— Tak jest, ale przecież z jakiegoż tytułu w tym śnie pan Onezym miał życie swoje przepędzać z nami?
— To rzecz taka prosta, mój drogi ojcze, byliśmy małżonkami.
Sabina wymówiła te wyrazy głosem tak swobodnym, tak wesołym, że Cloarek nie mógł ani na chwilę powątpiewać o szczerości opowiadania swej córki i dodał z niejaką obawą.
— Ah, ty i pan Onezym byliście małżonkami.
— Tak, mój ojcze...
— I... ja zezwoliłem na to małżeństwo?
— Nieinaczej, kiedyśmy byli zaślubieni. Ale ten sen zaczynał się dopiero w jakiś czas po naszym ślubie. Znajdowaliśmy się w saloniku na górze, wszyscy troje siedzieliśmy na kanapie, ty, mój kochany ojcze, w środku pomiędzy nami. Zuzanna pod oknem robiła swą pończochę, gdy tymczasem Segoffin, na kolanach przed kominem, dmuchał na ogień, a Zuzanna, jak zwykle, żartowała sobie z poczciwego człowieka. Ty, mój ojcze, milczałeś, przez chwilę. Aż nagle, wziąwszy pana Onezyma i mnie za ręce, odezwałeś się do nas wzruszonym głosem: „Wiecie, moje dzieci, o czem ja myślałem?“ Nie, mój drogi ojcze, odpowiedzieliśmy, pan Onezym i ja, (gdyż naturalnie i on ciebie nazywał ojcem). „Oto! mówiłeś dalej, myślałem właśnie, że niema na świecie człowieka szczęśliwszego ode mnie. Mieć przy swoim boku dwoje dzieci, które się uwielbiają, dwoje dawnych sług, albo raczej dwóch starych przyjaciół, i spędzać w ten sposób życie spokojne i błogosławione. Trzeba za to wiecznie dziękować Bogu, moje dzieci“. I oczy twoje, mój ojcze napełniły się łzami. Wtedy Onezym i ja, ściskaliśmy cię, mówiąc, gdyż jedna myśl przyszła nam obojgu: O! tak, Bóg jest dobry dla nas, dzięki Bogu! Tak wszyscy troje spoczęliśmy chwilkę we wzajemnych uściskach, a potem obudziłam się, płacząc jak we śnie.
Cloarek nie mógł utaić łez, któremi to naiwne opowiadanie zrosiło jego powieki, i rzekł do Sabiny:
— W rzeczywistości i we śnie, jesteś i będziesz najlepszą, najprzywiązańszą z córek. Ale, powiedz mi, we śnie twoim jest jedna okoliczność, która mnie zastanawia.
— Co takiego?
— Twoje małżeństwo z Onezymem!
— Doprawdy?
— Tak jest.
— To szczególne, ja uważałam to za rzecz tak naturalną, że nie dziwiłam się temu bynajmniej.
— Przede wszystkiem, moje dziecię, co przyznaję, nie jest jeszcze największą nieprzyzwoitością, pan Onezym jest bez majątku.
— Przecież tyle razy mówiłeś mi, mój kochany ojcze, że te wszystkie podróże, te wszystkie rozłączenia, któremi się tak smuciłam, miały za jedyny cel zapewnienie mi pięknego posagu.
— Bez wątpienia...
— Więc sam widzisz, że we śnie moim pan Onezym nie potrzebował majątku.
— Dobrze, w małżeństwie przez sen... równość majątkowa nie jest potrzebną.
— A w małżeństwach prawdziwych, mój ojcze, to ona jest rzeczą niezbędną?
— Niezbędną... nie, moje dziecię, ale przynajmniej pożądaną. Teraz przejdźmy do innego punktu.
— Jeszcze?
— Pan Ondzym nie ma żadnego stanu, a zatem i żadnego położenia w świecie.
— Biedny młodzieniec, tem większego godzien jest z tego powodu politowania. Któż może uważać za jego winę tę, przymuszoną bezczynność? Czyliż mu zbywa na sercu, dobrej chęci, nauce, zdolności? Nie, o nie! tylko to nieszczęsne kalectwo przeszkadza mu we wszystkiem, coby tylko chciał przedsięwziąć.
— Masz zupełną słuszność, moje dziecię... to nieszczęsne kalectwo jest nieprzebytą zawadą, która zawsze mu będzie przeszkadzać w obraniu jakiegokolwiek zawodu, w utworzeniu sobie jakiegokolwiek położenia, a nawet w małżeństwie jego... jeżeli tylko nie przez sen ma się rozumieć.
— Teraz, mój ojcze, to już ja znowu ciebie nie rozumiem.
— Doprawdy!
— O! tak jest, wcale a wcale.
— Jakto! moje dziecię, nie pojmujesz, że jest niepodobieństwem, ażeby kobieta mogła popełnić głupstwo zaślubienia biednego nawpół ślepego chłopca, który i dziesięć kroków przed sobą nie widzi, który, że tak powiem, byłby zawsze jak dziecię na opiece? nie pojmujesz tego, że tym sposobem role byłyby zupełnie przeciwne, i że zamiast opiekowania się żoną, pan Onezym musiałby zostać pod opieką kobiety, któraby była tak szaloną, ażeby wyjść za niego?
— A jednak mój ojcze, nie jestże to rzeczą prostą, ażeby ten opiekował się drugim, kto się nim opiekować może?
— Bez wątpienia, moje dziecię, ale to rola i obowiązek mężczyzny.
— Tak, kiedy im może uczynić zadosyć, ale kiedy nie może, wtedy powinna czynić to kobieta.
— Jeżeli jest taką szaloną, ażeby się wystawić na tak smutne istnienie.
— Wychowałeś mnie z dobrocią godną uwielbienia, uprzedzałeś wszystkie moje życzenia, otoczyłeś mnie wszelkiemi wygodami, słowem, dla mnie wystawiłeś się na wszystkie przykrości, na wszystkie znoje długich podróży i handlu, nieprawdaż?
— Było to dla mnie nietylko prawdziwem szczęściem, ale nawet obowiązkiem, moje dziecię.
— Obowiązkiem...
— Najpierwszym, najświętszym ze wszystkich.
— Opiekować się mną, być moim przewodnikiem, moją podporą!
— Człowiek zostaje ojcem pod tym jedynie warunkiem.
— Właśnie do tego zmierzałam — rzekła Sabina z triumfującą naiwnością — rolą, obowiązkiem ojca jest opieka nad jego dziecięciem.
— Niewątpliwie. Ale do czegóż to wszystko prowadzi?
— Teraz, mój ojcze, przypuśćmy, że w jednej z tych podróży byłeś równie nieszczęśliwy, lub równie niezręczny jak ten biedny Segoffin, od czego, wielki Boże! niechaj cię niebo zasłoni! że skutkiem jakiegoś wypadku utraciłeś wzrok; byłażbym ja szaloną, arcyszaloną, dlatego, że użyłabym wszystkich sił rozumu i serca swojego w celu oddania ci tego wszystkiego, coś ty dla mnie uczynił, żebym była twoim przewodnikiem, twoją podporą, twoją opiekunką? role nasze byłyby zupełnie przeciwne, jak sam mówisz. A jednak, gdzie jest taka córka, któraby nie była szczęśliwą i dumną, gdyby mogła uczynić dla swego ojca to, co jabym dla ciebie uczyniła? Otóż! czemuż tego samego poświęcenia córki dla ojca, kobieta nie mogłaby uczynić dla swego męża? Ah! widzisz, byłam pewna, że nic nie potrafisz odpowiedzieć mi na to, mój kochany ojcze.
— Najprzód, moje drogie dziecię, ja ciebie wcale nie zbijam, bo wszystko, co mówisz, wzrusza mnie nadzwyczajnie i przekonywa o rzadkiej dobroci twego serca, aie nie śpiesz się bardzo z twoim triumfem.
— Zobaczymy.
— Przekonasz się zaraz i uczujesz sama, że twoje porównanie, jakkolwiek bardzo tkliwe, jest niesłuszne. Przypuszczam, że skutkiem jakiego nieszczęsnego wypadku, córka zmuszoną zostaje być podporą, opiekunką swego ojca, że mu się poświęca, jest to piękne, szlachetne. Ale wszakże ona nie wybierała swego ojca, gdy tymczasem kobieta, która może wybrać swego męża, byłaby... powtarzam (tylko nie patrz na mnie tak zagniewanym wzrokiem), byłaby szalona, arcyszalona, wybierając sobie właśnie za męża...
— Biedną istotę, która właśnie potrzebuje najtkliwszej pieczołowitości — zawołała Sabina, przerywając swemu ojcu — więc taki wybór jest czynem szalonym? Powtórz mi to, mój kochany ojcze, a może ci uwierzę. Tak jest, ty, tak szlachetnie poświęcający się dla swego dziecka, ty, tak czuły na każdą jego słabość... ty, który dla niego nie szczędziłeś żadnych ofiar, powiedz mi, że jest szaleństwem zakładać szczęście swoje na poświęceniu swego życia biednej istocie, którą prześladuje los zawistny, powiedz, że jest szaleństwem zbliżyć się do tej istoty, dlatego samego że jej niedola wszystkich od niej odpycha! powtórz mi to, mój ojcze, a wtedy uwierzę twym słowom.
— Nie, moje dobre i wspaniałomyślne dziecię, nie powiem tego, bobym skłamał — zawołał Cloarek ujęty szlachetnym zapałem Sabiny. — Nie, nie wątpię o tem niebiańskim szczęściu, jakie człowiek czerpie w zupełnem oddaniu się osobie ukochanej, nie, nie wątpię o tym pociągu, jaki czują dusze wybrane do wszystkiego, co jest cierpiące, odważne i pełne rezygnacji.
— Widzisz więc sam, mój kochany ojcze, że sen mój nie jest tak nadzwyczajny, za jakiś go poczytał — rzekła dziewica z uśmiechem — i jak mi się zdaje, na wszystko znajdę odpowiedź.
— O! niebezpieczny z ciebie zapaśnik, i uznałbym się za zupełnie zwyciężonego, albo raczej przekonanego, gdybyś równie zwycięsko potrafiła odpowiedzieć na ostatni jeszcze zarzut, który zachowałem sobie na sam koniec, jako najsilniejszy.
— Słucham więc tego zarzutu, mój ojcze, i tak samo z nim postąpię jak z innemi.
— Wiesz, że jesteś strasznie groźna, moja córko?
— Tak, tak, żartuj sobie, jednak oczekuję cię z całą odwagą...
— Powiedz mi, jeśli ktoś tak daleko posuwa swoje poświęcenie dla kogoś, musi go już bardzo kochać... nieprawdaż?
— Koniecznie, mój ojcze.
— Również przypuścić trzeba, że ten ktoś także bardzo kocha?
— Ma się rozumieć.
— Że kocha duszą i ciałem, że obecność osoby, która się tak szlachetnie poświęca dla niego, zachwyca go i czaruje, słowem, że widzieć ją i słyszeć, to jedyne dla niego szczęście? gdyż widok pięknego oblicza ukochanej małżonki jest równie miłym jak widok jej cnót i zalet. Lecz w twojem małżeństwie przez sen, to mi się najdziwniejszem wydaje... że...
— Czemu nie kończysz, mój kochany ojcze?
— Słuchaj, ażeby ci lepiej myśl moją oddać, powiem ci jedną okoliczność. Wczoraj wieczorem, stosownie do twego zalecenia, widziałem pana Onezyma, i...
— O! wszakże prawda, że niepodobna nie doznać współczucia na jego widok, i...
— Zgadzam się na to, ale pozwólże mi mówić. Nawiązałem z panem Onezymem rozmowę, ażeby przekonać się trochę o jego rozumie, uczuciach. Otóż...
— O! wszakże prawda, że trudno znaleźć człowieka z wyższemi uczuciami, z większym rozumem, z charakterem...
— Ależ, nieszczęsna gaduło, dajże mi dokończyć. Słowem, byłem zadowolony z tego młodzieńca, tylko...
— Byłam tego pewna, wszakże ja ci zaraz powiedziałam.
— Sabino... Sabino...
— Przebacz mi, mój ojcze, słucham cię już uważnie.
— Rozmawialiśmy więc ze sobą dosyć długo, nie wiem, przecież skąd do tego przyszło w naszej rozmowie, że z powodu krótkiego wzroku zapytałem go, czy dobrze widzi o kilka kroków od siebie. Odpowiedział mi że nie, i że naprzykład, od czasu jak bawi w naszym domu, widział cię wyraźnie, dokładnie raz jeden tylko, i to wczoraj dopiero, kiedyś pomagała Zuzannie opatrzyć jego zranioną rękę.
— Biedny pan Onezym, to prawda; gdyż chcąc pomóc Zuzannie, musiałam zbliżyć się do niego zupełnie, ale to zupełnie.
— Więc cóż, jeżeli ci mam wszystko powiedzieć, nadzwyczajniejszem w twoim małżeństwie przez sen wydaje się, że mąż nie widziałby nigdy swej żony.
— Nigdy! to niestety, musiałby chyba być zupełnie ślepym.
— I spędzałby całe życie swoje obok żony, nie widząc jej prawie nigdy.
— Mniejsza o to! mój ojcze, co do mnie, pomijając tylko to, co jest okropnego w podobnem kalectwie, ja znajduję to bardzo zajmującem.
— Ah! tego już zanadto.
— I dowiodę ci tego zaraz.
— Bardzo proszę, a więc naprzykład.
— Słuchaj mój kochany ojcze; nie przypominam sobie, gdziem to czytała, że jest prawdziwem świętokradztwem to ciągłe wystawianie na widok portretów przeinaczonych do przypominania nam osób ukochanych, gdyż nieznacznie oczy tak dalece przywykają do tych portretów, że efekt ich powszednieje.
— Jest jakaś część prawdy w tem spostrzeżeniu, nie domyślam się przecież, jaką korzyść możesz z niego wyciągnąć dla twojej sprawy.
— Przeciwnie, mój ojcze, takie portrety umieszcza się w ramach zasuwanych, przypuszczam, i otwiera się wtedy tylko, kiedy człowiek czuje się usposobionym do oglądania tych drogich obrazów z pobożną czcią; wtedy wrażenie, jakie one na niego wywierają, jest tem silniejsze, im widok ich jest rzadszym, nieprawdaż, mój kochany ojcze?
— Rozumowanie doskonałe, cóż dalej?
— Otóż, kochając cię tak, jak ja cię kocham, mój kochany ojcze, przypuszczam, że jestem w położeniu pana Onezyma, wtedy pocieszyłabym się temi słowy: ile razy uścisnę mego ojca, widok jego ujmującego i szlachetnego oblicza będzie dla mnie pewnym rodzajem zjawiska równie rzadkiego jak czarującego, potem rysy jego zasłonią się znowu przed moim wzrokiem, ale przynajmniej będę wiedziała, że on jest przy mnie, będę przekonaną o jego obecności, i....
— Milcz, zwodnico, bo obudzasz we mnie chęć, ażebym także został krótkowidzem.
— Ah! ja byłam pewna że cię przekonam.
— Poczekaj, nie poddaję się jeszcze.
— O! jakiż uparty z ciebie przeciwnik, mój ojcze kochany.
— Przypuszczam, że nasz krótkowidz, krótkowidz twojego snu, pociesza się w ten sposób; przypuszczam, że nawet znajdzie pewien rodzaj zachwycającego i zawsze nowego uroku w tem rządkiem zjawieniu się ukochanego przedmiotu, przypuszczam nareszcie, że tak samo będzie z oryginałem portretu jak z samym portretem, i, że zamiast pewnego stępienia przy ustawicznem wpatrywaniu się w ukochany przedmiot, wzrok aż nadto przyzwyczaił się do tego zachwytu...
— Właśnie to była myśl moja.
— I ja właśnie tu ciebie oczekiwałem i tu się zatrzymuję, triumfująca główko. Jest to niebezpieczna zasadzka, którą na ciebie zastawiłem, ty chełpliwa dziewczyno!
— Słucham, jaka to będzie zasadzka?
— Skoro tak, więc ów krótkowidz wyjdzie bardzo dobrze na części jaka mu się dostanie w udziale; ale druga strona, ów widzący, albo raczej owa widząca, będzie miała jedyny środek dla siebie, to jest od czasu do czasu zamykać oczy, ażeby sobie podobnież zapewnić zjawiska, i nie przyzwyczaić się zbytecznie do ustawicznego zachwycenia?
— Jakto! czy ty rzeczywiście czynisz mi podobny zarzut?
— Jest to jeden z moich najważniejszych zarzutów.
— Doprawdy, mój ojcze, zwycięstwo znowu jest po mojej stronie.
— Czy tak?
— O! niezawodnie, bo jeżeli się na chwilę postawiłam w miejscu pana Onezyma, to jeszcze nie jest powodem, ażebym się chciała wyrzec moich doskonałych oczów; ja nie obawiam się tego, ażeby mój wzrok miał stępić się na widoku mego męża; przeciwnie nawet, świadczę się w tej mierze szczęściem, jakiego zawsze doznaję, widząc ciebie, mój kochany ojcze (chociaż stosując tutaj myśl moją co do owych rzadkich objawień, powiesz zapewne, że zbyt często usuwałeś się z przed moich oczu w długich twoich podróżach) ale to mnie nie pokona, mój ojcze, jabym sto lat wpatrywała się w ciebie oko w oko, a nigdybym się nie przesyciła czytaniem w twoich szlachetnych rysach całego przywiązania, jakie czujesz dla mnie. — I tu Sabina tkliwie ucałowała swego ojca.
— Drogie, drogie dziecię — rzekł Cloarek odpowiadając na pieszczoty swej córki — masz za sobą całą logikę przywiązania i rozumu serca, jakże chcesz, ażebym przeciwko nim walczył? Dajmy pokój, wyznaję z pokorą, że jestem zwyciężony. Wyznaję zresztą, że twój sen nie jest tak niedorzeczny, i że ściśle rzecz biorąc, można nawet zaślubić ślepego, kiedy go się kocha i kiedy człowiek ten jest pełen serca i poświęcenia.
— Ah! drogi ojcze — zawołała Sabina z zapałem ściskając w swych dłoniach ręce Iwona.
— Tylko — dodał Iwon — pomimo twoich poetycznych zapatrywań na krótki wzrok; wołałbym, ażeby ten biedny Onezym... Ale, w rzeczy samej... przypominam sobie...
— Co sobie przypominasz, mój ojcze?
— Że w moich handlowych podróżach, znałem bardzo dobrze pewnego młodego chirurga nadzwyczajnie biegłego (miał on, nawiasem mówiąc, jedyną wadę, był niesłychanie żarłoczny); udał on się do Paryża, gdzie nabrał wielkiej wziętości, i dzisiaj jest jedną z największych znakomitości. Być może, iż on znalazłby jaki sposób przywrócenia wzroku temu biednemu chłopcu.
— Wielki Boże! — zawołała Sabina uradowana — byłażby jeszcze jaka nadzieja?
— Nie wiem, moje dziecię, ale słyszałem o kilku cudownych kuracjach doktora Gasterini; jeszcze dzisiaj napiszę do niego, a ponieważ znaliśmy się bardzo blisko, spodziewam się przeto, że mogę od niego zażądać, ażeby przyjechał zobaczyć Onezyma, jeżeli tylko tak sławny doktór będzie mógł chociaż na dwadzieścia cztery godziny opuścić swą liczną klientelę.
— Ah! mój ojcze, ileż to dobroci, a potem także, ile nadziei! Gdyż to współczucie, jakiego doznajesz dla pana Onezyma, dobre wyobrażenie, jakie o nim powziąłeś...
— Słucham... dokończ.
— Dlatego zapewne myślisz o jego uleczeniu, że nie chciałbyś mieć krótkowidza za zięcia — dodała Sabina, rumieniąc się i spuszczając oczy w pomieszaniu.
— Do djabła! jakże szybko postępujesz! O! ja nie udzielam tak prędko mego przyzwolenia. Ale, uspokój się, niezupełnie jeszcze odmawiam, i najlepszym dowodem mych dobrych chęci jest to, że...
— Że?
— Uściskaj mnie jeszcze — rzekł Iwon. Potem, zbliżając się do drzwi, dodał — zaczekaj tu na mnie, wrócę za godzinę.
— Wychodzisz, mój ojcze?
— W bardzo ważnym interesie.
— I nic więcej mi nie powiesz?
— Ani jednego słowa. Jestem okrutnym człowiekiem, jak widzisz. Do zobaczenia... poczekaj na mnie i nie bądź zbytecznie niecierpliwa.
Cloarek, wychodząc od Sabiny, powrócił jeszcze do Onezyma; pragnąc zaś żeby ich rozmowa pozostała w tajemnicy, żeby jej nikt nie przerywał, poprosił młodzieńca, ażeby przed śniadaniem udał się z nim na przechadzkę nad brzeg morski.
Podczas nieobecności, dom jego przyjmował gościa równie niemiłego jak niespodziewanego.