Siedem grzechów głównych (Sue, 1929)/Tom VI/Gniew/Rozdział XV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Siedem grzechów głównych
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Sept pêchés capitaux
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom VI
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 


XV.

W czasie kiedy pan Cloarek oddalił się z Onezymem, Segoffin, stojąc nieruchomie na tarasie ogrodowym w miejscu wzniesionem, z którego dokładnie było widać morze, zaopatrzony w starą perspektywę oprawioną w jaszczur, uporczywie wpatrywał się w jakiś przedmiot, który zdawał się wyłącznie zajmować jego uwagę i do najwyższego stopnia podniecać jego ciekawość i zdziwienie.
Przedmiotem tym był bryg, będący w oddaleniu i przesuwający się przed jego oczyma pomiędzy szczerbami nadbrzeżnych skał, przez które odkrywał się widok na morze; ponieważ statek ten lawirował od jakiegoś czasu, przeto, płynąc w zygzag powinien był wkrótce zniknąć z oczu Segoffina, który monologował zcicha:
— To niepodobna! czy to tylko sen? czy to ona? tak, to chyba ona? toć to jej maszty, jej żagle, jej postać, jej ruchy nawet; a jednak, nie, to nie może być ona, to nie jej pudło, nie jej kształt. Ona ze swoją baterją odkrytą czai się jak wielorybnik, gdy tymczasem ten statek ma wysokie parapety; a potem... ja tu wcale nie widzę burtów ze strzelnicami. Najmniejsze czółno nie pokazuje przecież tak końca swego nosa, Nie, nie, to nie ona. Alboż to ta siwa perukarska barwa z żółtawym brzeżkiem ma mniejsze podobieństwo z tą czarną suknią i czerwonym szlakiem, co tak djablo wyglądały na morzu! Jeszcze raz powtarzam, to nie ona, a jednak to nadzwyczajnie wyniosłe maszty, tak śmiało wtył podane, te liny cieniutkie, jak pajęczyna. O! nie, niema na morzu i w piekle żadnego statku, prócz Głowni Piekielnej, coby posiadał takie maszty, coby w biegu swoim wyrównał lotowi zimorodka, ale jakiż ze mnie osioł, wszakże mam doskonały środek przekonania się o tożsamości, jak mówił pan Iwon, kiedy jeszcze służył w sądownictwie i zabawiał się wyrzucaniem prezesów przez okna, to rzecz najłatwiejsza w świecie, właśnie teraz zmienia kierunek, i muszę się przekonać czy...
Tu monolog Segoffina został przerwany, ktoś dotknął jego ramienia. Szybko odwrócił głowę, niezadowolony z tej niewczesnej zaczepki, i spotkawszy się oko w oko z Zuzanną, której kroków w głębokiem swojem zadumaniu wcale nie dosłyszał.
— Co się stało, odstać się nie może; bodaj cię djabli wzięli, moja droga, żeby mi też aż tutaj przeszkadzać! — rzekł komisant Iwona, przykładając śpiesznie swą perspektywę do oka i szukając napowrót przedmiotu, którego śledzeniem dotąd się zajmował.
Na nieszczęście było już zapóźno, bryg zmienił kierunek i znikł zupełnie; tym sposobem było widocznem niepodobieństwem przekonać się o tożsamości! jak sobie Segoffin pochlebiał jeszcze przed chwilą.
— Jakto? bodaj mnie djabli wzięli? A ty grubjaninie — zawołała Zuzanna — więc ty tak mnie dzisiaj witasz?
— Pomiędzy tak dawnymi, jak my przyjaciółmi, otwartość jest obowiązkiem — odpowiedział Segoffin, rzucając na morze ostatnie żałosne spojrzenie i zsuwając swoją perspektywę — bawiłem się właśnie przyglądaniem się drobnym statkom pływającym po wodzie, jakem to sobie w młodości mej śpiewał, a ty mi przychodzisz przeszkadzać.
— Masz słuszność, Segoffinie, otwartość jest obowiązkiem między nami, i dlatego powiem ci, że żaden głuchy nie śpi twardszym i głupszym snem niż ty.
— Co ty wiesz o tem? na moje i twoje własne nieszczęście, Zuzanno, nigdyś jeszcze nie widziała, jak ja sypiam — odpowiedział Segoffin żartobliwie — albo raczej nigdyś nie widziała, jak ja nie sypiam.
— Mylisz się bardzo, bo wczoraj właśnie pukałam do ciebie.
— Nareszcie! — zawołał Segoffin, mrugając wesoło i w sposób bardzo znaczący swojem jednem okiem — wszakże mówiłem ci, pamiętasz, że się na tem kiedyś skończy, i tak się też stało.
— Jakto? co się stało? — zapytała ochmistrzyni, nie chcąc zrozumieć zuchwałego żartu swego towarzysza — na czem się to skończyło?
— Na tem, żeś przyszła w nocy, potajemnie, na paluszkach, bez światełka, samiuteczka, ażeby mi opowiadać rozmaite historyjki w moim pokoiczku, przy mojem łóżeczku.
— Panie Segoffin, jesteś bezczelny.
— Przysięgam ci, moja droga, że potrafię milczeć, i że, gdyby nie ten przeklęty sen, byłabyś przyjętą, ah! przyjętą jak królowa miłości, i przyrzekam ci, że drugim razem...
— Ponieważ jesteś nawpół szalonym, i równie ślepym na umyśle jak na ciele, przeto nie zważam na twoje głupstwa. Chcę ci tylko powiedzieć, że pukałam do ciebie, żądając twojej pomocy, ratunku.
— Pomocy, ratunku! przeciw komu?
— Ale ponieważ ty masz zajęcze serce, leżałeś cichutko, udając jakobyś spał mocno i wcaleś mi nie odpowiedział....
— Powiedzże mi, Zuzanno, naprawdę, cóż się to stało dzisiejszej nocy? Czy rzeczywiście potrzebowałaś mojej pomocy?
— Byłaby się ona wielce przydała, o! mój Boże! możnaby cały dom spalić i zrabować, ale mniejsza o to. Pan Segoffin leży w łóżku, nie można mu więc przeszkadzać.
— Cały dom spalić i zrabować? oświeć że mnie, co to ma znaczyć?
— To ma znaczyć, że dzisiejszej nocy chciało się tutaj zakraść dwóch ludzi, rozumiesz mnie?
— Co znowu, moja droga, ty chyba marzysz.
— Dwóch ludzi chciało się tu zakraść, i to właśnie przez ten sam rów, przed którym teraz stoimy.
— Pozwólno, było ich zatem dwóch?
— Tak.
— I chcieli się do nas zakraść?
— Właśnie przez ten rów powiadam ci.
— Wiem ja co to znaczy moja droga.
— Cóż takiego?
— To byli twoi dwaj kochankowie...
— Segoffinie!
— Musiałaś się pewnie omylić w dacie, albo też jednocześnie uczyniłaś dwa oddzielne wezwania, zatem...
Segoffin przerwał nagłe swą mowę i nie dokończył swego złośliwego żartu.
Jego rysy zwykle obojętne, przybrały nagle wyraz nadzwyczajnego zdumienia, a potem wyraz obawy i niepokoju; zmiana ta w jego twarzy była tak szybka, tak uderzająca, że pani Robertowa, zapominając o niegrzeczności swego towarzysza, zawołała:
— Mój Boże! Segoffinie, co ci jest? czego tak patrzysz?
I, zwróciwszy wzrok swój w stronę, gdzie się zatopiło jedyne oko starego sługi ujrzała w głębi alei prowadzącej na taras, nową osobę, którą prowadziła owa lękliwa służąca, Teresa.
Właśnie przybycie tego gościa było powodem zdumienia i przestrachu Segoffina, chociaż przybysz ten nie miał wcale przerażającej postaci.
Był to człowiek niski, krępy, z ogromnym brzuchem, w pięknym szafirowym fraku, kazimirkowych spodniach koloru orzechowego, w butach z wyłogami i długiej białej kamizelce, pod którą kołysały się dwa złote łańcuchy od zegarka, opatrzone ogromnemi brelokami amerykańskiemi.
Przybywając trzymał w jednej ręce mały pręcik, którym lekko strzepywał kurz ze swoich butów, w drugiej zaś trzymał swój kapelusz, który w grzeczności swojej zdjął jak tylko zobaczył panią Robertową; tym sposobem można już było zdala widzieć jego starannie i drobno ufryzowane włosy, pokryte białym pudrem, równie jak gęste faworyty wycięte w kształcie księżyca na nowiu; białość pudru podkreślają jeszcze rumianą, pulchną i szeroką twarz gościa, twarz, którą Segoffin częstokroć dowcipnie porównywał do ogromnej maliny, przykrytej w połowie białym cukrem.
W tej chwili atoli komisant pana Cloarek, zapominając o swoich żartach, doznawał jakiegoś przestrachu, który powiększał się z każdym krokiem zbliżającego się jegomości z upudrowaną głową i w butach z wyłogami.
Człowiek ten, nazwiskiem Florydor Verduron, był właścicielem brygu Głownia Piekielna, pozostającego zwykle pod dowództwem kapitana Kamienne-Serce.
Dotąd i to z powodów, które zresztą każdemu łatwo będzie pojąć, Cloarek ukrywał swoje prawdziwe nazwisko, jak również miejsce, gdzie po swoich wojowniczych wyprawach udawał się na wypoczynek, i tylko wspólny przyjaciel służył za pośrednika w korespondencji kapitana z panem Florydorem Verduron.
Nie trudno będzie odgadnąć przerażenie Segoffina, skoro pomyślimy, że właściciel brygu, dowiedziawszy się zapewne o miejscu zamieszkania i prawdziwem nazwisku Iwona, a niewiedzący o jego dwoistej roli, jaką odgrywał, mógł za pierwszem słowem swojem, bez żadnej złej chęci, zdradzić tajemnicę, którą Cloarek tak starannie ukrywał.
Obecność armatora (właściciela okrętu) tłómaczyła także w części przybycie brygu, który Segoffin zdawał się poznawać na morzu, a którego tajemniczego przebrania nie mógł wcale odgadnąć.
W ciągu tych smutnych uwag Segoffina, pan Florydor Verduron zbliżał się coraz bardziej, z którego to powodu Zuzanna rzekła do starego domownika Iwona:
— Cóż to za jegomość? Jakiż on czerwony! Nigdym go jeszcze nie widziała. Odpowiedzże mi, Segoffinie! Mój Boże! jakże ty dziwnie wyglądasz, tyś jeszcze bledszy jak zwykle.
— To tylko przy czerwoności tego tłuściocha, wyglądam na tak bladego, moja droga — odpowiedział Segoffin, zagrożony niebezpieczeństwem, którego odwrócić żadną miarą nie umiał.
Służąca, idąca na kilka kroków przed armatorem, rzekła do Zuzanny:
— Pani Robertowa, ten jegomość chce się widzieć z naszym panem w jakimś bardzo ważnym interesie.
— Wszakże wiadomo ci, że pan wyszedł.
— Właśnie ja mu to mówiłam, ale powiedział że zaczeka, gdyż koniecznie musi się zobaczyć z panem. Przyprowadzałam go więc do pani, ażeby się z nią rozmówić.
Zaledwie Teresa skończyła swoje usprawiedliwienie, pan Verduron, umiejący żyć na świecie i mający pretensję do przyzwoitego obejścia w towarzystwie, zwłaszcza że w młodości swojej uważany był za prawdziwego koryfeusza menueta, zatrzymał się o pięć kroków od pani Robertowej i złożył jej pierwszy głęboki ukłon, z wdzięcznie zaokrąglonemi rękoma, łokciami wystającemi nieco, piętami doskonale zbliżonemi do siebie, i stopami ułożonemu w kształcie V.
Pani Robertowa, ujęta tym pełnym poszanowania hołdem, złożonym jej płci, odpowiedziała na ten ukłon ceremonjałnym i szerokim dygiem, mówiąc pocichu do Segoffina głosem szyderczego wyrzutu:
— Naucz się, jak człowiek uprzejmy i grzeczny powinien przystępować do kobiety.
— Niech go piorun trzaśnie, przystępowałem ja do innych rzeczy, jak tu zapewne niedługo wypaple ten nieszczęsny armator — mruknął Segoffin pod nosem i gryząc paznokcie z gniewu i rozpaczy.
Pan Florydor Verduron, przysunąwszy się jeszcze o dwa kroki, był właśnie w trakcie składania drugiego ukłonu, na który Zuzanna odpowiedziała nowem, mówiąc znowu pocichu do Segoffina, ażeby go prześladować i zachęcać do jakiegoś współzawodnictwa:
— Doprawdy! to jest postępowanie wielkiego pana! ambasadora!
Lecz komisant Iwona, zamiast odpowiedzi, lgnął do drzewa, okrytego gęstym zielonym liściem, jakgdyby chciał uniknąć niebezpieczeństwa, które tylko odwłóczył na chwilę.
Trzeci i ostatni ukłon armatora (trzy ukłony były podówczas rzeczą konieczną) był zanadto podobny do dwóch pierwszych, ażeby zasługiwał na osobną wzmiankę. Skończywszy wstępne ceremonjały, już miał przemówić do Zuzanny, gdy wtem spostrzegł Segoffina.
— Patrzaj, jesteś tutaj — rzekł do niego armator skinąwszy uprzejmie głową. — Nie spostrzegłem cię wcale, stary wilku morski.
— Ba! — odpowiedział Segoffin niby to uśmiechając się, gdy tymczasem wykrzywił tylko okropnie usta — gdyby się było wilkiem morskim dlatego, że się mieszka nad brzegiem, to ta pani — tu wskazał na Zuzannę — musiałaby być z tego tytułu morską wilczycą.
— Zawsze wesoły i żartowniś! — zawołał armator — a jakże twoje oko, mój biedny chłopcze.
— Jak pan widzi, kochany panie Verduron; już na nie nic nie widzę, ale dajmy temu pokój, proszę pana bardzo. Nie mówmy o tem, mam bowiem moje powody.
— Bardzo temu wierzę, biedaku, bo szczerze mówiąc, to istne nieszczęście, nieprawdaż, pani — rzekł armator, zwracając się do Zuzanny — żeby też tak utracić oko od uderzenia piką!
— Jakto — zawołała pani Robertowa, spoglądając na Segoffina ze zdziwieniem — jakto od uderzenia piką...
— To tylko taka przenośnia — odpowiedział Segoffin heroicznie, zdobywając się na grymas jeszcze więcej skomplikowany. — Pan Verduron, który zawsze jest bardzo dowcipny, nazywa mój wypadek, przez który utraciłem oko, uderzeniem piki, oto cała histórja. Ale zawsze to wina tego niegodziwca optyka w Lugdunie.
Ostatnie słowa zwrócone wyłącznie do Zuzanny, zostały tak cicho wymówione, że tylko ona je usłyszała, zwłaszcza że armator, rozweselony żartem Segoffina śmiał się z całego serca i nie dosłyszał, co jego znajomy na końcu powiedział.
Poczem Zuzanna odezwała się do armatora:
— Służąca uwiadomiła mnie właśnie, że pan życzy sobie widzieć się z panem Cloarek w jakimś bardzo ważnym interesie.
— Tak jest, piękna pani, w interesie bardzo ważnym — odpowiedział armator zalotnie. — Zapewne mam zaszczyt mówić z jego małżonką; w takim razie, ja...
— Daruj pan, jestem tylko ochmistrzynią panny Cloarek.
— Jakto? kap...
Ta pierwsza zgłoska nie wyszła jeszcze z ust armatora, gdy Segoffin, krzyknąwszy nagle z całych sił i uderzywszy silnie Zuzannę w rękę, zawołał:
— Ah! mój Boże... patrzajże... patrzaj! Ochmistrzyni tak przeraziła się okrzykiem Segoffina, że sama krzyknęła jeszcze głośniej i przez to samo nie usłyszała owej tak zatrważającej zgłoski. Dlatego też zaledwie przyszła do siebie z tego przestrachu, rzekła do starego sługi z wielką cierpkością:
— To nieznośne, przestraszyłeś mnie okropnie. Drżę jeszcze cała...
— Ale patrzajże tam — dodał Segoffin, wyciągając rękę w kierunku skał nadbrzeżnych — trudno temu uwierzyć... słowo honoru... to rzecz nadprzyrodzona.
— Co takiego — zapytał armator patrząc w kierunku wskazanym przez Segoffina — cóż ty tam widzisz?
— Nie, gdyby mi nawet przysięgano, że to być może, głowę bym sobie dał urżnąć i jeszcze bym powiedział, że to nie jest.
— Ale cóż takiego? — wtrąciła Zuzanna, która pomimo urazy, czuła budzącą się ciekawość — o czemże ty mówisz?
— To cud jakiś — mówił dalej Segoffin z pewnym rodzajem kornego uwielbienia — człowiek prawie nie wie, czy jest na jawie, czy też marzy tylko.
— Pytam cię jeszcze raz, co to znaczy? — zawołał armator z równą niecierpliwością jak ochmistrzyni — o czem ty mówisz, gdzie mamy patrzeć?
— Widzisz pan — rzekł Segoffin, nie mieszając się wcale — tamtę urwistą skałę... na lewo.
— Na lewo — powtórzył armator naiwnie — na lewo od czego?
— Do licha, na lewo od tej drugiej skały — dodał Segoffin.
— Jakiej drugiej skały — zapytała Zuzanna — jakiej drugiej skały?
— Jakiej drugiej skały — powtórzył jeszcze komisant — więc nie widzicie tej wielkiej białej skały... tam daleko... co wygląda jak wieża?
— Tak... widzę ją — odpowiedział armator.
— Dobrze! więc cóż dalej? — rzekła Zuzanna.
— Czy nie widzicie państwo, na samej górze... na jednym z jej boków... jakby światło błękitne?
— Światło błękitne! — powtórzył armator wytrzeszczając oczy, i osłaniając je ręką jak daszkiem — światła błękitne... na skale?
— Tak jest, ot tam, ha! do stu piskorzy, patrzajcie teraz zmienia się na czerwone! — zawołał Segoffin. — Czy nie widzicie. Hę? Nie jestże to dziwne, niepojęte? Ale pójdźmy, pójdźmy, panie Verduron, przypatrzymy mu się zbliska — dodał Segoffin, zabierając się do odprowadzenia z sobą armatora — pójdźmy, pójdźmy.
— Ażeby je widzieć zbliska — rzekł pan Verduron — trzeba je pierwej widzieć zdaleka, a niech mnie djabii wezmą, jeśli ja cośkolwiek widzę, A pani czy widzi co?
— Nic a nic nie widzę, panie.
Segoffin byłby się może starał jeszcze więcej przedłużać ułudę swych ofiar, i pokazywać im jeszcze dłużej rozmaite kolory, lecz zbliżenie się nowego niebezpieczeństwa zwichnęło zupełnie jego siłę wynalazczą.
O dwa kroki od siebie usłyszał głos Sabiny.
Rzeczywiście, nie widząc pana Verduron, którego Segoffin z Zuzanną zasłaniali, dziewica podbiegając do nich zapytała:
— Komuż się tak przypatrujesz, moja dobra Zuzanno?
— Panna Sabina! — pomyślał Segoffin z rozpaczą w sercu — tego mi jeszcze brakowało... wszystko, stracone!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.