Siedem grzechów głównych (Sue, 1929)/Tom VI/Gniew/Rozdział XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Siedem grzechów głównych |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Wł. Łazarskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Sept pêchés capitaux |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom VI Cały tekst |
Onezym, na łoskot spowodowany przez Iwona przy otwarciu i gwałtownem zatrzaśnięciu drzwi, podniósł się i zdziwiony i niespokojny, ponieważ w tej chwili nie spodziewał się nikogo prócz ciotki swojej, gdy tymczasem ciężkie kroki wchodzącej tak nagle osoby zapowiadały mu przybycie kogoś innego.
Cloarek, spokojniejszy już, przypatrywał się w milczeniu Onezymowi z pełną obawy ciekawością; z początku rysy jego wydały mu się przyjemne i łagodne; wkrótce atoli, zapomniawszy o kalectwie biednego krótkowidza, który, widząc o kilka kroków od siebie jakąś postać, wpatrywał się uważnie w Iwona, jego rysów nie mogąc wszakże rozróżnić, Cloarek uważał takie jego postępowanie za zbyt śmiałe a nawet zuchwałe.
Siostrzeniec Zuzanny, tem więcej zdziwiony milczeniem nieznajomego, że wejście jego było tak głośne, postąpił parę kroków na spotkanie swego gościa, ażeby rozpoznać jego rysy, i z pewnem wahaniem rzekł do niego łagodnym głosem.
— Kto tam? Cloarek, ciągle zapominając o kalectwie młodzieńca, uznał podobne zapytanie za bardzo niegrzeczne, i odpowiedział niechętnie:
— Kto tam? gospodarz tego domu, mości panie.
— Pan Cloarek! — zawołał Onezym, cofając się z poszanowaniem i spuściwszy oczy.
Onezym, obdarzony wielkim taktem i przenikliwością, uczuł, pomimo, że nie wiedział powodów niechęci, że obecność jego w tym domu nie podobała, się ojcu Sabiny; dla tego też dodał łagodnym i drżącym głosem:
— Spełniając życzenie mej ciotki, która mnie tutaj wezwała, sądziłem, że uzyskała ona na to pańskie pozwolenie, albo przynajmniej że była pewna, że pan nie potępi jej dobroci dla mnie, inaczej, nigdybym sobie nie był pozwolił przyjąć jej ofiary...
— Pragnę wierzyć temu, mój panie.
— Proszę tylko pana o przebaczenie mi niedelikatności, której zupełnie mimowolnie mogłem się był dopuścić. Jutro opuszczę pański dom.
— I gdzież pan pójdzie, co będziesz robił? — zapytał Cloarek niecierpliwie — co się z panem stanie?
— Nie wiem, jakie uczucie dyktuje panu podobne pytania — odparł Onezym z łagodnością — więc nie będzie się pan dziwił, że muszę się wahać z odpowiedzią.
— Uczucia moje dla pana mogą być życzliwe... ale też mogą być zupełnie przeciwne wszelkiej życzliwości. Później zobaczę co mi wypadnie uczynić.
— Gdyby pan był zupełnym nawet panem mego losu — zawołał Onezym z pełną poszanowania stałością umysłu — nie wiem czyby pan w ten sposób chciał do mnie przemawiać!
— A któż panu powiedział, że los jego nie jest w mojem ręku?
— Panie... jakiem prawem?
— Jakiem prawem? — krzyknął Cloarek z gwałtownością, która go zbyt uniosła — a pan... czy nie podjął się także rozwiązania mojego przeznaczenia?...
— Ja... ja... nie pan wybaczy... ale ja pana nie rozumiem!
— Czy pan śmie — zawołał Cloarek — spojrzeć mi w oczy, i odpowiadać w ten sposób!...
Biedny krótkowidz, zamiast obrazić się temi słowy, rzekł tylko z bolesną otwartością, wodząc wkoło siebie błędnym i smutnym wzrokiem.
— Spojrzeć panu w oczy? Niestety! chciałbym, ale w takiem oddaleniu nie byłbym w stanie rozróżnić rysów pana.
— To prawda — odpowiedział Cloarek mniej opryskliwie — zapomniałem o pana kalectwie. Ale kiedy mnie pan nie może widzieć, to przynajmniej bądź przekonany, że ja mam wzrok bardzo przenikliwy, przed którym nic ukryć, się nie zdoła, jest to wyższość, jaką mam nad panem, i uprzedzam go o tem.
— Dziękuję panu; lecz wyższość ta na nic się panu ze mną nie przyda, gdyż ja w życiu mojem z niczem ukrywać się nie potrzebuję.
To połączenie słodyczy i otwartości, godności i smutku uderzyło i wzruszyło Iwona; lecz opierał się jeszcze temu wzruszeniu, z obawy, ażeby się nie dać uwieść pozorom i nie omylić się co do wartości moralnej człowieka, który tak ujął jego córkę.
— Co do mnie, panie ja jestem mało przenikliwy — dodał Onezym — ale pańskie pytania, ton jakim mi je pan zadaje, niektóre słowa jego, wszystko to przekonywa mnie, że pan ma do mnie jakąś urazę, której przyczyny, na nieszczęście nie odgaduję.
— Pan kocha mą córkę — rzekł Cloarek bez namysłu, starając się przeniknąć w głąb jego myśli.
Onezym zbladł i zaczerwienił się zkolei; zadrżał i w przerażeniu swojem czuł się tak bliskim omdlenia, że zmuszony był usiąść przy swoim stoliku; a nie mogąc ani słowa odpowiedzieć, zakrył twarz rękami.
W poruszeniu, które uczynił, ażeby zakryć swą twarz chustką, którą rana jego była obwiązana, spadła i odkryła jego rękę, jak równie całą oparzeliznę, o której Sabina mówiła już ojcu; ten, oddawna już był oswojony z widokiem rozmaitych ran, a jednak, pomimo całej ważności swej rozmowy z Onezymem, zadrżał i powiedział do siebie:
— Ah! nieszczęśliwy, jakże on musi cierpieć! Musi mieć wiele męstwa, ażeby tak cierpliwie znieść taki ból; to męstwo połączone ze słodyczą jego charakteru i z tą niezachwianą godnością, którą w nim odkrywam, zwiastują przynajmniej szlachetne serce. Widząc niemy smutek Onezyma, Cloarek dodał — jakże mam tłumaczyć sobie to milczenie... nic mi pan nie odpowiada?
— Co ja mam panu powiedzieć?
— Więc pan przyznajesz?
— Tak, panie.
— I córka moja nie wie o tej miłości?
— Czy nie wie! Ah! panie... wołałbym umrzeć pierwej, aniżeli się odważyć wspomnieć jej o niej; ukrywałem zawsze tę tajemnicę w głębi serca mojego, i nie wiem jakiem nieszczęsnem zrządzeniem odgadłeś pan to, co ja przed samym sobą usiłowałem ukryć:
— A cóż wywołało w panu tę miłość?
— Najprzód wdzięczność.
— Czemużeś się pan nie starał pokonać uczucia, które mogło spowodować tylko jego nieszczęście?
— Sądząc, że nikt o niem nie wiedział, oddałem mu się z rozkoszą. Aż dotąd znałem tylko samo nieszczęście. Ta miłość była pierwszem szczęściem w mojem życiu, i będzie jedyną pociechą smutnego przeznaczenia, które mnie oczekuje.
— Wszakże mógł pan lada chwila być rozłączony z moją córką, i nigdy nie zastanowiłeś się nad tem?
— Mój Boże! nigdy... ja o niczem nie myślałem, dla szczęścia mojej miłości... kochałem bez nadziei, ale także bez obawy i bez wyrzutów sumienia.
— Więc pana nie wstrzymała obawa, że ja dowiem się kiedyś o tej miłości?
— Mówię panu, że nie zastanawiałem się nad tem, myślałem tylko o miłości. Ah! panie, kiedy kto, jak ja, skutkiem nieszczęsnego kalectwa, jest zupełnie oddzielony od przedmiotów zewnętrznych i wolny od rozdwojenia uwagi, jakie one wywołują, gdyby pan wiedział jak łatwo jest zatopić się wyłącznie w samotnem kosztowaniu jedynego, i głębokiego uczucia!...
— Ale kiedy wzrok pana jest tak słaby, więc tylko niedokładnie możesz znać rysy mej córki?
Dopiero dzisiaj wieczorem widziałem dobrze pannę Sabinę.
— I dlaczegóż to dzisiaj wieczorem, czemu nie dawniej?
— Ponieważ raczyła dopomóc mej ciotce w zawiązaniu rany, którą mam na ręce, właśnie w czasie tego opatrunku panna Sabina zbliżyła się do mnie o tyle, że mogłem dokładnie widzieć jej rysy.
— Cóżeś pan tedy w niej ukochał, kiedy zaledwie znasz jej powierzchowność?
— Co ja w niej ukochałem — zawołał Onezym — jej szlachetne i wspaniałe serce, jej tak pięknie ukształcony umysł, słodycz jej charakteru. Co ja w niej ukochałem, mój Boże! oto jej obecność, jej głos, tak tkliwy, kiedy czasami przemówiła do mnie kilka wyrazów współczucia lub pociechy.
— Zatem panu nigdy na myśl nie przyszło, że z, czasem mógłbyś zostać mężem Sabiny?
— Ah! panie, zanadto ją kochałem, ażebym o tem miał myśleć.
— Co pan przez to rozumie?
— Chyba pan zapomina, że jestem nawpół ślepy, że skazany jestem na politowanie, śmieszność, nędzę lub upokarzające próżniactwo? Ja, który nigdy nie mogę być czem innem tylko ciężarem osób, któreby się mną zajęły, ja, miałbym się odważyć... ah! panie, nie kończę. Nie, nie, powtarzam i przysięgam panu... kocham, kocham, pannę Sabinę, jak człowiek kocha wszystko, co jest piękne, dobre, ale bez żadnej nadziei, prócz tego niebiańskiego szczęścia, jakie zawiera w sobie miłość dobra i piękna. Oto wszystko co czułem, co jeszcze czuję. Teraz, jeżeli otwartość moja ujęła pana, racz mi pan przyrzec, że kiedy opuszczę pański dom, nie odmówisz mi pan przynajmniej swego szacunku.
— Szacunek ten, pozyskałeś, zasłużyłeś na niego, pana Onezymie — odpowiedział Cloarek wzruszonym głosem — i po takiem zapewnieniu z mej strony, pozwolisz mi, nieprawdaż, zadać zapytanie, co zamierzasz uczynić po opuszczeniu mego domu?
— Starać się będę pozyskać posadę podobną do tej jaką już zajmowałem; niechaj życie moje będzie najskromniejsze, najpracowitsze, bylebym tylko mógł zarobić na utrzymanie — oto wszystko czego pragnę.
— Ale nie obawiaszże się pan, ażeby też same powody które pozbawiły cię pierwszego urzędu, nie przeszkodziły i teraz?
— Niestety! gdybym myślał o wszystkich zawodach o wszystkich cierpieniach, które mnie oczekują, musiałbym stracić odwagę — powiedział Onezym ze smutkiem.
— Nie dlatego, ażeby pana zniechęcić lub zasmucać postawiłem mu to pytanie, może pan o tem być przekonanym. Pragnę nawet i spodziewam się znaleźć jaki środek pomożenia, którego przykrość zupełnie pojmuję.
— Ah! panie, tyle dobroci! Czemże sobie na to zasłużyłem?
Dalsza rozmowa Onezyma z Iwonem została przerwana stukaniem do drzwi; przyczem usłyszano głos Zuzanny, wołającej:
— Panie... otwórz pan... otwórz!...
Cloarek pośpieszył do drzwi, a na widok bladej i przestraszonej Zuzanny, pomyślał przedewszystkiem o Sabnie i zawołał:
— Cóż takiego? Czy moja córka?
— Uspokój się pan... panna już śpi zapewne.
— Więc o cóż idzie?
— Zanim tutaj przybyłam, poszłam zapukać do drzwi Segoffina, ale on ma sen tak twardy, że niepodobna go obudzić.
— Ale, pytam po raz drugi, cóż się stało?
— Teresa poszła jak zwykle zamknąć okiennice dolnego pomieszkania od strony ogrodu; właśnie otworzyła jedno okno...
— I cóż...
— Przebacz pan... Ale tak jestem wzruszona.
I Zuzanna mówiła prawdę, gdyż z obecnem jej wzruszeniem, łączył się jeszcze niepokój co do skutków rozmowy Iwona z Onezymem; nareszcie dodała:
— Teresa otworzyła okno w pokoju jadalnym, gdy wtem przy blasku księżyca, ujrzała głowy dwóch ludzi, wznoszące się na tarasie, z którego widok wychodził na morze.
— Co znowu — rzekł Cloarek, wzruszając ramionami. — Teresa jest tchórzem, zapewne przestraszyła się własnego cienia.
— Zaręczam panu że nie; Teresa widziała doskonale dwóch ludzi. Pewnie oni przeprawili się przez rów, ażeby potem wejść do ogrodu; ale, usłyszawszy łoskot otwierającego się okna, uciekli.
— Chociaż te wszystkie strachy zdają mi się bardzo przesadzonemi — odpowiedział Cloarek — strzeż się jednakże wspomnieć o nich jutro Sabinie. Biedne dziecko, onaby się śmiertelnie przestraszyła. I panu zalecam tęż samą ostrożność względem mej córki — dodał Iwon, zwracając się uprzejmie do siostrzeńca Zuzanny.
Ton Iwona był tak życzliwy, że Onezym zadrżał ze zdziwienia i radości.
Ponieważ dawał mu podobne zlecenie względem Sabiny, pomimo że wiedział o jego miłości dla niej, Cloarek przypuszczał zatem, że będą mogli jeszcze widzieć się i mówić z sobą. Zuzanna, nie mniej zdziwiona, nie mniej szczęśliwa od swego siostrzeńca, też same co on robiła spostrzeżenia, gdy wtem Cloarek powiedział:
— Księżyc świeci bardzo pięknie, zejdę więc sam do ogrodu, ażeby przekonać się na własne oczy...
— Zejdzie pan do ogrodu? — zawołała Zuzanna z pośpiechem — niechże się pan zastanowi, może to niebezpiecznie.
— Zabawna jesteś z twojem niebezpieczeństwem, moja kochana Zuzanno — rzekł Cloarek, zbliżając się do drzwi — widzę, że i ty nie jesteś odważniejsza od Teresy.
— Zaklinam pana, pozwól mi pan obudzić Segoffina; będę tak głośno kołatała, że mnie już tym razem musi usłyszeć.
— Doskonały środek, ażeby obudzić także mą córkę i przestraszyć ją tem krzątaniem się po domu, zwłaszcza o tej godzinie.
— Ma pan słuszność, a jednak pan nie powinien tak sam wychodzić.
— Jakto! co pan robi, Onezymie — rzekł Cloarek, widząc młodzieńca zmierzającego do drzwi, który w wykonaniu swego zamiaru potrącił już kilka sprzętów — dokąd pan idzie?
— Pójdę z panem, jeżeli pan na to zezwoli?
— A to poco?
— Wszakże moja ciotka mówiła o jakiemś niebezpieczeństwie.
— Ty, mój zacny chłopcze — zawołał Iwon uśmiechając się z dobrocią, gdyż poświęcenie Onezyma wzruszyło go — jakążbyś ty przyniósł mi pomoc?
— To prawda panie, zapomniałem że się panu na nic nie przydam — odpowiedział biedny krótkowidz, z westchnieniem smutnej rezygnacji. — Lecz jeżeli jest jakie niebezpieczeństwo, to przynajmniej będę przy boku pańskim, i jeżeli wzrok mój jest tak słaby, to na szczęście, dla zrównoważenia mej niedoli, słuch mam bardzo dobry. Być może, iż to panu posłuży do poznania kierunku, w jakim udali się ci ludzie, jeśli pozostali w tutejszej okolicy.
Ta dobroduszna ofiara Onezyma była tak szczerą, że Cloarek, spojrzawszy ze współczuciem i politowaniem na Zuzannę, odpowiedział jej siostrzeńcowi:
— Dziękuję ci za twą ofiarę, mój chłopcze kochany, i przyjąłbym ją z całego serca, gdybyś sam nie potrzebował starań twej ciotki, do opatrzenia rany, którą masz na ręce; jest to rana okropna, i zapewne wiele cierpisz z tego powodu. A więc, Zuzanno, nie troszcz się o mnie wcale, ale pamiętaj o swoim siostrzeńcu.
Cloarek wyszedł z pokoju i udał się do ogrodu.
Księżyc oświecał zdaleka nieruchome wody, gdyż taras ten wzniesiony był nad morzem, które widać było w oddaleniu przez szeroką szczerbę jakby umyślnie wykutą wśród skalistych brzegów.
Cloarek przekonany niemal, że służąca zwiedziona została jakiemś złudzeniem światła i cieniu, zbliżył się na brzeg tarasu.
Długi rów, szeroki dwadzieścia i głęboki dwanaście stóp, jakby dla dopełnienia ustającego w tem miejscu muru, zamykał ogród od strony morza.
Iwon zajrzał w głąb rowu, ale nic nie spostrzegł i starał się tylko przy świetle księżyca przekonać, czy trawa nad rowem nie była podeptana, co stanowiłoby dowód, że ktoś tędy świeżo przechodził.
To nowe poszukiwanie także nie przyniosło żadnego skutku; nadstawił ucha, ale też nic więcej nie słyszał, prócz głuchego szumu bałwanów oceanu, które ciężko rozbijały się o brzegi. Powziął tedy nieomylne przekonanie, że służąca jego przestraszyła się tylko jakiegoś urojenia, skoro okolica była zupełnie spokojna i skoro od czasu, jak Sabina mieszkała w tym domu, nie słyszano jeszcze o żadnej kradzieży.
Cloarek miał już opuścić taras i wrócić do domu, gdy wtem z za lasku, leżącego na boku, w połowie drogi od morza, ujrzał wznoszącą się w powietrzu jednę z tych rakiet, które w marynarce służą podczas nocy za sygnały.
Rakieta podniosła się szybko i znikła w swoim parabolicznym biegu, zostawiwszy na ciemnem tle błękitu nieba ognistą bruzdę, która wkrótce zagasła.
Zjawisko to było z początku niepojętnem dla Iwona; wróciwszy więc na koniec ogrodu, spojrzał jeszcze raz na morze, czy nie zobaczy jakiego statku, któryby dał odpowiedź na sygnał puszczony z nadbrzeża.
Lecz jak daleko mógł okiem sięgnąć nie dostrzegł żadnego statku; widział tylko niezmierną przestrzeń morza, którego spokojne i błękitne zwierciadło odbijało długi i drżący szlak światła księżyca.
Zastanowiwszy się kilka chwil nad tem dziwnem zdarzeniem i myśląc, że był to tylko znak kontrabandzistów, za pomocą którego porozumiewali się między sobą śród skał, Iwon powrócił do domu. Zjawisko to, które w innych okolicach byłoby mu pewnie dało wiele do myślenia, zwłaszcza w porównaniu z owem zuchwałem porwaniem, którego o mało nie padł ofiarą, zjawisko to wkrótce zostało zapomniane wśród poważnych myśli, które zajęły umysł Iwona po owej rozmowie z Onezymem.