Siedem grzechów głównych (Sue, 1929)/Tom VI/Obżarstwo/Rozdział IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Siedem grzechów głównych
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Sept pêchés capitaux
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom VI
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 


IV.

W osiem dni po uprowadzeniu Dolores Salcedo przez kapitana Horacjusza, przyjmował Abbé Ledoux leżąc w łóżku, wizytę swojego lekarza.
Chory leżał w wygodnem łóżku, mając pełną twarz, potrójna broda zwieszała mu się na, kołnierz koszuli z pięknego holenderskiego płótna a purpurowa cera świątobliwego męża odbijała jaskrawo od śnieżnej białości czapki nocnej, która związana była podług starej mody wstążką koloru pomarańczowego. Pomimo tryskającego zdrowia, wydawał Abbé, którego głowa spoczywała na miękkiej poduszce, od czasu do czasu jęki, podczas kiedy jego krótka i tłusta ręka spoczywała w ręku doktora, który go ze spokojem obserwował.
Doktór Gasterini (tak nazywał się lekarz), liczył już przeszło siedemdziesiąt lat, napozór zdawał się nie mieć jeszcze sześćdziesiątki. Słuszny, chudy a jednak silnie zbudowany, o jasnej cerze, a kiedy się uśmiechał wyłaniało się trzydzieści i dwa zdrowych zębów takiej białości jak kość słoniowa. Las białych jak śnieg naturalnych loków okalał przyjemną i inteligentną twarz doktora. Zawsze z pewną kokieterją czarno ubrany, pozostał wierny krótkim jedwabnym spodniom, jedwabnym pończochom i trzewikom ze złotemi klamrami.
Doktór Gasterini badał puls pacjenta.
— Kochany Abbé — mówił — jesteś zupełnie zdrów.
— Ale, doktorze...
— Ma pan miękką, wilgotną skórę i sześćdziesiąt i pięć uderzeń pulsu w minucie, nie można znajdować się w lepszym stanie zdrowia.
— Ale powtarzam, doktorze, ja...
— Ja także powtarzam, Abbé, pan nie jest chory. Myślę, że się na tem znam.
— A ja panu mówię, doktorze, że ubiegłej nocy ani oka nie zamknąłem. Pani Siboulet, moja zarządczym przez całą noc nie spała; podawała mi kilkakrotnie krople dobrych sióstr.
— Zaraza!...
— Kwiecie pomarańczowe przyrządzane w Sacré-Coeur.
— Do djabła.
— Tak, doktorze, śmiej się, ile zechcesz; ale te środki nie sprawiły mi żadnej ulgi. Przez całą noc przewracałem się w łóżku. Czuję się wcale niedobrze! Odczuwam jakiś nieznośny niepokój i przestrach.
— Może miał kochany Abbé wczoraj jakie nieprzyjemności, jaką zgryzotę, a że jesteś uparty, burzliwy i krnąbrny...
— Ja?
— Tak, ksiądz.
— Zapewniam cię, doktorze...
— Zgryzota ta, powiadam, przyprawia cię księże w zły humor: ale ja nie mam żadnego środka przeciw temu. Jednak oświadczam ci, że nie jesteś wcale słaby, kochany Abbé.
— Dlaczegóż cię do siebie prosiłem, kochany doktorze?
— Przyczyna ta musi ci być lepiej znaną, mój Abbé, zresztą przeczuwam tajemną przyczynę, dla której mnie ksiądz do siebie przyzwał.
— Doktorze, to mnie obraża.
— Jak cię to może obrażać, kochany Abbé, znamy się przecież nie od dzisiaj, wiem też o niektórych twoich sprawkach.
— Sprawkach? ja?
— O! ksiądz potrafi czasami nawet genialne sprawki przeprowadzać. Ale wróćmy do naszej sprawy. Ja sądzę, że pod pozorem słabości ksiądz mnie kazał przywołać do siebie, aby się ode mnie pośrednio lub bezpośrednio dowiedzieć rzeczy, które go interesują.
— Doktorze, to żart niewłaściwy.
— Niechaj kochany Abbé posłucha; w młodości mojej byłem lekarzem przybocznym księcia Otranto, ówczesnego ministra policji. Cieszył się, równie jak ksiądz czerstwem zdrowiem, a mimo to nie przeszedł dzień, żeby mnie do siebie nie prosił. Nie znałem wtenczas jeszcze intryg dworskich, a prócz tego potrzebna mi była protekcja, pomimo, że zrobiłem dobry początek; udawałem się zatem na każde wezwanie do ekscelencji, chociaż wiedziałem, że wizyty moje są bez celu. Książę miał tę wadę, że lubił stawiać wiele pytań, a że ja jako lekarz, miałem styczność z ludźmi różnego stanu, więc mnie się dopytywał z dobrodusznością o wszystkich moich klijentów. Ja mu z całą szczerością odpowiadałem. Pewnego dnia przybyłem do ministra, i zastałem u niego golarza tak brudnego, jakiegom w życiu nie widział. Książę, rzekłem do ekscelencji po oddaleniu się tegoż, dlaczego księcia który z kamerdynerów nie goli, tylko taki zabrudzony pomocnik golarski, których zresztą ekscelencja co dwa tygodnie zmienia. „Mój kochany, odrzekł książę, nie masz wyobrażenia, czego się od tych chłopców można dowiedzieć, skoro tylko zaczną opowiadać“. Nie wiem, czy się wygadał w roztargnieniu, czy też sądził, że nie poznam doniosłości tego wyznania, dość, że mnie ono objaśniło o prawdziwym celu moich codziennych wizyt u ekscelencji. Odtąd odpowiadałem z największą oględnością ministrowi, który użytkował praktycznie to stare przysłowie, że najlepszymi szpiegami są ci, którzy sami nie wiedzą, że nimi są.
— Anegdotka ta jest bardzo zajmującą, jak wszystkie, które doktór tak dobrze umie opowiadać — odpowiedział Abbé z ukrytą niechęcią. — Jednak przysięgam, że domniemania doktora są fałszywe i że rzeczywiście jestem bardzo cierpiący.
— Jeszcze czterdzieści lat takiego cierpienia, a dożyjesz kochany księże do stu lat — wtrącił doktór, zabierając się do odejścia.
— Ach, co za człowiek z tego doktora. Proszę mnie jednak posłuchać. Czy pan ma serce z żelaza? Nie opuszcza się chorego w taki sposób. Proszę przynajmniej o pięć minut cierpliwości.
— Niech i tak będzie. Rozmawiajmy kochany Abbé, jeżeli sobie tego życzysz. Mam piętnaście minut do pańskiej dyspozycji i nie mogę ich lepiej zużyć, niż na rozmowę z człowiekiem tak uczonym i tak bystrego rozumu, jak Abbé Ledoux.
— Doktorze, jesteś okrutny.
— Przyzwij sobie pan uczynniejszego lekarza, jednego z moich kolegów, każdy z nich chętnie się poświęci dla sławnego kaznodziei, Abbé Ledoux, duszpasterza, który jest w modzie w Faubourg St. Germain. Pomimo republiki zawsze Faubourg St. Germain egzystuje, a protekcja Abbé Ledoux pod każdym rządem wiele znaczy.
— Nie, doktorze, nie chcę innego lekarza, chociaż pan taki niedobry. Jakie mam zaufanie do pana, świadczy to, że mi się zdaje, iż sama obecność twoja mnie uspakaja.
— Biedny Abbé! Jakie zaufanie! To jest wzruszające i dowodzi, że tylko wiara ratuje.
— Nie mów pan nic o wierze — mówił Abbé z wymuszonym gniewem — milcz, poganinie, materjalisto, ateisto, republikaninie, bo tem wszystkiem pan byłeś i jesteś.
— O, Abbé, to są ciężkie słowa.
— Zasługuje pan na nie; niedobry człowieku. Będziesz pan, potępiony, arcypotępiony! Będziesz gorzał w piekle.
— Daj Boże, abyśmy się tam znaleźli, mój kochany Abbé.
— Ja potępiony?
— Tak, tak.
— Czyż ja oddaję się tak zmysłowym uciechom jak pan? Pan jesteś istotnym Sardanapalem.
— Pochlebco! Zarzuca pan staremu Lowelasowi grzechy, któreby jeszcze dziś popełniał, a jednak pan wie, że tak nie jest. Ale to mi wszystko jedno, zarzuty te odżywiają mnie.
— Pfuj, pfuj, doktorze! wąż nie byłby złośliwszy od pana.
— Słuchaj, kochany Abbé, zamieńmy role nasze: ja, lekarz ciała, proszę ciebie, Abbé, lekarza ducha, o konsultację.
— Tej pan bardzo potrzebuje.
— Co mi ksiądz może zarzucić?
— Po pierwsze jesteś pan smakoszem jak Vitelius, Lucullus, książę Soubisse, Talleyrand d‘Aigrefeuille, Cambaérès i Brillant-Savarie razem wzięci.
— Zawsze pochlebca! Zarzuca mi ksiądz moją jedyną, prawdziwą i wielką cnotę.
— To może być bardzo dowcipne, lecz nie przekonuje mnie, że obżarstwo u pana lub u kogo innego może się stać dobrym przymiotem.
— Przekonam księdza.
— Pan?
— Ja, mój kochany Abbé.
— A to jak?
— Daruj mi ksiądz wieczór 20 listopada, a dam dowód, że... — Przerywając swój wywód, dodał doktór: — ale poco, mój kochany Abbé, tak ciągle spoglądasz w owe drzwi?
Świątobliwy człowiek, zaskoczony, zarumienił się aż po uszy, bo kilka razy z roztargnieniem słuchał doktora, kierując wzrok niecierpliwie ku drzwiom, jakby kogo oczekiwał, lecz nie dając poznać po sobie zaambarasowania, odparł:
— O których drzwiach doktór mówi?
— Chciałem powiedzieć, że pan ciągle spoglądał w ową stronę, jakbyś spodziewał się jakiego przyjemnego zjawiska.
— Na całym świecie tylko pan takie myśli mieć może. Słuchałem z zajęciem pana sofistycznych wywodów.
— Ach, Abbé, pan mnie formalnie przygniata temi pochlebstwami.
— A więc, kochany doktorze, pan chce mi udowodnić, że obżarstwo jest szlachetną, wzniosłą namiętnością.
— Wzniosłą, kochany Abbé, to jest prawdziwe słowo. Wzniosłą nie sama przez się, tylko przez skutki, które wywołuje, a przeważnie w interesie rolnictwa i handlu.
— Doktorze, to jest paradoks, którego tak samo bronić można, jak wszystkiego innego.
— To nie jest paradoks, tylko fakt, to jest fakt, i jeżeli to panu pozytywnie, matematycznie, praktycznie i ekonomicznie udowodnię, to co pan na to powie? Czy jeszcze będziesz wątpił?
— Będę wątpił, albo jeszcze mniej będę w tę obrzydliwość wierzył.
— Pomimo namacalnych dowodów?
— Pomimo tego, jeżeli takowe egzystują; właśnie takiemi zwodniczymi dowodami wciąga nas zły duch w swoje niebezpieczne sieci.
— Do djabła, Abbé, nie jestem przecie seminarzystą, którego pan chce pouczać. Jesteś człowiekiem uczonym, a jeżeli mówię do pana rozsądnie, to proszę i do mnie się rozsądnie odzywać, a nie o djabłach i jego rogach.
— Ale, poganinie, bałwochwalcze, nie wiesz pan, że obżarstwo jest jednym z najobrzydliwszych siedmiu grzechów głównych?
— Proszę tylko, kochany Abbé, siedmiu grzechów głównych w taki sposób nie dyskredytować, tylko mówić o nich z poważaniem, które im się w wielu wypadkach należy; ja je pojedyńczo i wogóle szczerze szanowałem.
— Jeszcze lepiej, teraz już pan nietylko obżarstwo, ale wszystkie siedem grzechów głównych wysławiasz.
— Tak, kochany Abbé, wszystkie siedem z pewnego punktu zapatrywania się.
— To monomanja.
— Czy mam pana przekonać?
— O czem?
— O możliwej, warunkowej, filozoficznej i światowej znakomitości siedmiu grzechów głównych.
— Rzeczywiście, doktorze, uważasz mnie za dziecko.
— Proszę mi poświęcić wieczór 20 listopada, a przekonam pana.
— Zawsze ten dwudziesty listopad — zgryźliwie odrzekł Abbé.
— To jest dla mnie dzień szczególny, a prócz tego jest dniem moich urodzin, mój drogi Abbé. Poświęć mi ten wieczór, a przekonam pana o słuszności moich wywodów.
— Przystaję na 20 listopada, to jest, jeżeli mi zdrowie...
— Pozwoli — przerwał doktór — rozumie się; ale doświadczenie mówi mi, że się pan w dniu tym do mnie jeszcze przywlecze.
— Okropny człowiek! On jest w stanie w swojej własnej potępionej osobie wszystkie siedem grzechów głównych mi przedstawić.
W tej chwili otwarły się drzwi, na które Abbé Ledoux podczas rozmowy z doktorem bezustannie z niepokojem spoglądał.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.