Siostrzyczka/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Siostrzyczka |
Pochodzenie | Staśka |
Wydawca | „Lektor“ Instytut Literacki Sp. z o.o. |
Data wyd. | 1922 |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały zbiór |
Indeks stron |
— Czy już wracamy do domu?
— Nie, dojedziemy jeszcze do kraty wejściowej i zawrócimy ścieżką koło ślimaka...
— A jak nas kto zobaczy?
Siostrzyczka wydęła buzię.
— Phi!... wielka historja, czy to nam nie wolno jeździć konno?
I pojechały obie, pojechały na koniach fantazyjnych, złożonych z olbrzymich gałęzi, które zamiatały ziemię, podnosząc tumany kurzu.
Sylwetki ich ginęły w tych obłokach, lecz chwilami wynurzały się z tumanu okolone aureolą olbrzymich, słomianych kapeluszy. Kapelusze te złociły się i bujały w promieniach słońca, które całemi kaskadami płynęło na wołyńską ziemię w to lipcowe popołudnie. Na lewo staw zarosły sitowiem lśnił się bez skazy, jak tafla aluminium. Nawet nie odbijał błękitu nieba, ani wierzb na brzegu płaczących. Na prawo aleja drzew i krzaków leszczyny. Tu i ówdzie czarne grona ożyn. Poza tym wałem zieloności, het daleko na wzgórku, dwór z gankiem i dachem, pokrytym czerwonemi dachówkami. Obok jedna topola roztrzaskana piorunem. Koło piekarenki słychać rąbanie drzewa. Piec dziś będą obwarzanki, starczące na cały tydzień do herbaty wieczornej.
Poza stawem wieś — jak stado grzybów o dachach zczerniałych od promieni słonecznych. Za wsią las — za lasem... kto wie?... Może pole, może inna wieś.
Panienki, jadące na koniach z gałązi lipowych i poganiające te drewniane rumaki szpicrutami z witek leszczyny, nie troszczą się o to, co jest poza lasem. Pędzą teraz galopem, a wiatr włosy i sukienki ich rozwiewa. Jedna z nich, duża, smukła — ot topola młoda — prawie dojrzała i rozwinięta kobieta; druga, mała, malutka, siedmiolatka ledwie, dorastająca do pasa swej starszej siostrze. Biegną jednak razem, trzymając się swych koni zapomocą kunsztownej maszynerji, złożonej z czerwonej harasówki i dzwoneczków, odczepionych od szyi tekturowego królika.
Kapelusz młodszej panienki spadł na plecy i biegnie za nią na pasku wstążki różowej, zsuniętej aż pod brodę. Panienka nie ma czasu się zatrzymywać, bo starsza siostra galopuje wciąż z brzękiem dzwonków po piaskiem zasłanej drodze. Drobnemi nóżkami pędzi „siostrzyczka“ — za długą spódniczką dorosłej dziewczyny, a nóżki te, odziane w długie czarne pończoszki, migają w słońcu jak dwa węże żywe.
Dziewczyny dopadają prawie do bramy, dzwonki brzęczą, suknie fruwają, włosy, rozrzucone dokoła zarumienionych twarzyczek, mienią się barwą złota i miedzi. Jasno liljowe sukienki unoszą się poza niemi, jak lekkie skrzydła, delikatne ciała, owinięte tą cienką tkaniną mają kształty tanagryjskich figurek.
— Hop! Hop! — woła starsza siostra.
— Hop! Hop! — powtarza cieniuchnym głosikiem siostrzyczka.
Zawracają od kraty, nie widząc tumanów kurzu, które pędzą ku nim z przeciwnej strony drogi, nie słysząc turkotu kół i tętentu prawdziwych koni. Na owych fikcyjnych rumakach galopują wciąż rozradowane, zupełnie zadowolone tą fikcją, tym mirażem rzeczywistości, którego cugle trzymają w dłoni.
— Dalej!... Do kaliny, a potem do stajni! — wyrokuje siostrzyczka.
Pędzi teraz naprzód, dysząc ciężko. Bije się witką, obraną z liści, po nóżkach i nie czuje bólu, tak daleko unosi ją fantazja.
Nagle słyszy przerażający turkot prawie nad swoją głową.
Zatrzymuje się, odwraca, i widzi, że starsza siostra zatrzymała się również na brzegu rowu, niezdecydowana, zarumieniona.
Drogą toczy się zgrabny powozik, zaprzężony w cztery bułanki — och! bułanki nie z gałęzi, ale prawdziwe, blado-żółte z odcieniem różowym, z grzywami o złoto-blond połysku. Na koźle stangret i lokaj w długich, ciemnych liberyjnych płaszczach. Niema na nich śladu kurzu, widocznie przed bramą zdjęli z siebie okrycia płócienne.
We wnętrzu powoziku, na ciemno szafirowem tle sukna, siedzi młody mężczyzna, blondyn (och, jaki!), z oczyma błękitnemi, z twarzą trochę zwiędłą, lecz z wąsami nadzwyczajnej długości. Owinął się rodzajem pudermantla z bladawo-błękitnej satyny, i jasna jego cera i niebo oczu, tworzą doskonałą harmonię barw.
Na jego widok starsza siostra, stojąca wciąż nad rowem, okrywa się ponsem i drżącemi rękami stara się odrzucić precz od siebie gałąź, strojną w czerwone tasiemki i dzwonki. Gałąź jednak trzyma się uparcie, jak talent nędzarzy — i panienka ma prawie łzy w oczach, tak bardzo radaby odczepić od siebie swego folbluta.
Młodzieniec w pudermantlu podnosi się cokolwiek na poduszkach i patrzy ze zdziwieniem na ten manewr panienki.
Ona — zrozpaczona — nie widząc innego ratunku, siada nagle na ziemi, łamiąc swego wierzchowca, który rozpada się na dwie części.
Tymczasem — „siostrzyczka“ — odwraca się, i urągając konwenansom i wszelkim przepisom przyzwoitego zachowania się, pędzi na swej gałęzi ku kalinie, która jak bukiet purpurowy z pośród zieleni wykwita.
∗
∗ ∗ |
— Złamałaś swego konia?... Jakim sposobem?... pokaż, może się da związać...
I „siostrzyczka“, szczerze zmartwiona, odczepia swoją gałąź, przywiązuje ją do pnia kaliny i zaczyna oglądać złamanego wierzchowca swej siostry.
— Szkoda go! — wyrokuje — choć go złatamy, nie będziesz mogła już na nim jeździć bezpiecznie. Trzeba będzie wystarać się o innego... Chodź w krzaki, może znajdziemy na ziemi coś odpowiedniego.
Idą więc obie siostry w krzaki (blado-liljowe suknie drą się w kawałki), siostrzyczka gorliwie szuka po ziemi odpowiedniej gałęzi.
— Na tym jarmarku niema nic! — wygłasza. — Chodźmy dalej!
Lecz starsza siostra co chwila na dwór spogląda.
— Nie wiesz ty, kto był ten pan, który przejeżdżał przed chwilą?
Siostrzyczka ramionami wzrusza. Co za pytanie? Co ją „ten pan“ obchodzi? Czy dla niej „panowie“ istnieją?... Słońce, lalki papierowe, małe koty, historja o uśpionej w szklanej trumnie księżniczce, ożyny, świeże obwarzanki, rekreacja, kukurudza z masłem, koń z gałęzi lipy, szpicruta z witki leszczyny — oto co dla niej istnieje.
Dlatego na pytanie siostry odpowiada, chichocząc wesoło:
— Jakiś „Powidlański,“ pewnie z interesem do papy!...
„Powidlańskimi“ nazywa wszystkich mężczyzn wystrojonych i pretensjonalnych.
Dlaczego? — kto zbada tajemnice siedmioletniej głowiny, nie zdolnej nawet nosić porządnie słomianego kapelusza?
Lecz starsza staje nagle wśród gęstwiny i zamyśla się, patrząc szafirowemi, marzącemi oczyma w stronę dworu.
— Zdaje mi się, — mówi — że widziałam go przeszłej niedzieli w kościele. Stał naprzeciw ambony, miał jasny, popielaty garnitur.
Siostrzyczka krzywi się i znów ramionami wzrusza.
— Może być... Powidlańscy przecież także w kościele bywają... inaczej ksiądzby im nie dał na spowiedzi rozgrzeszenia. Zresztą... co ci do niego?... chodź lepiej szukać nowego konia, bo na tym inwalidzie do domu nie wrócisz!
Starsza siostra zaczyna szukać, ale mniej gorliwie.
Nagle słychać szmer druzgotanych gałęzi. Pomiędzy leszczyną ukazuje się głowa starego lokaja.
— Jaśnie pani prosi starszą jaśnie panienkę do salonu!
Starsza „jaśnie panienka“ rumieni się gwałtownie.
— Dobrze, idę!...
Odwraca się ku siostrzyczce:
— Zaczekaj tu, Wańdziu!... Ja zaraz powrócę!...
I ciągle rumiana, z wypiekami na twarzy, biegnie szybko w stronę dworu.
Siostrzyczka powraca do swych „koni“ i dla zabicia czasu zaczyna zbierać rozsypane po ziemi kaliny. Kręci się, wierci, przysiada, liliowa sukienka tworzy dokoła niej jasne koło. Zebrała już dużo kalin, więcej, niż jej kieszeń pomieścić zdolna. Patrzy wciąż w stronę dworu i czeka cierpliwie, czy rychło starsza siostra nadejdzie.
Lecz nie widać drugiej jasnej sukienki i drugiej aureoli kapelusza...
Słonce zaczyna słać ukośne promienie, szafir nieba zaczyna nabierać czerwonych blasków. W powietrzu zapada cisza coraz większa, lecz kołatek bydła nie słychać jeszcze z poza lasu.
Natomiast rąbanie drzewa ustało, obwarzaneczki się pieką... będą dziś smaczne, chrupiące... Siostrzyczka usiadła teraz na ziemi, i uśmiechnięta jej buzia powoli zmieniać się zaczyna. Ogarnia ją nagły smutek, czuje się po raz pierwszy tak samą i opuszczoną. Przygarnia ku sobie obie gałęzie, brzęczące dzwonkami, i swoją, i tę drugą, złamaną, którą związała chusteczką do nosa.
Powoli pochyla ku tym fikcjom swe czoło, i oparłszy je na łbach-sękach, patrzy wciąż na dwór, patrzy bezustannie.
Czeka...