<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Siostrzyczka
Pochodzenie Staśka
Wydawca „Lektor“ Instytut Literacki Sp. z o.o.
Data wyd. 1922
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


SIOSTRZYCZKA.


I.

— Czy już wracamy do domu?
— Nie, dojedziemy jeszcze do kraty wejściowej i zawrócimy ścieżką koło ślimaka...
— A jak nas kto zobaczy?
Siostrzyczka wydęła buzię.
— Phi!... wielka historja, czy to nam nie wolno jeździć konno?
I pojechały obie, pojechały na koniach fantazyjnych, złożonych z olbrzymich gałęzi, które zamiatały ziemię, podnosząc tumany kurzu.
Sylwetki ich ginęły w tych obłokach, lecz chwilami wynurzały się z tumanu okolone aureolą olbrzymich, słomianych kapeluszy. Kapelusze te złociły się i bujały w promieniach słońca, które całemi kaskadami płynęło na wołyńską ziemię w to lipcowe popołudnie. Na lewo staw zarosły sitowiem lśnił się bez skazy, jak tafla aluminium. Nawet nie odbijał błękitu nieba, ani wierzb na brzegu płaczących. Na prawo aleja drzew i krzaków leszczyny. Tu i ówdzie czarne grona ożyn. Poza tym wałem zieloności, het daleko na wzgórku, dwór z gankiem i dachem, pokrytym czerwonemi dachówkami. Obok jedna topola roztrzaskana piorunem. Koło piekarenki słychać rąbanie drzewa. Piec dziś będą obwarzanki, starczące na cały tydzień do herbaty wieczornej.
Poza stawem wieś — jak stado grzybów o dachach zczerniałych od promieni słonecznych. Za wsią las — za lasem... kto wie?... Może pole, może inna wieś.
Panienki, jadące na koniach z gałązi lipowych i poganiające te drewniane rumaki szpicrutami z witek leszczyny, nie troszczą się o to, co jest poza lasem. Pędzą teraz galopem, a wiatr włosy i sukienki ich rozwiewa. Jedna z nich, duża, smukła — ot topola młoda — prawie dojrzała i rozwinięta kobieta; druga, mała, malutka, siedmiolatka ledwie, dorastająca do pasa swej starszej siostrze. Biegną jednak razem, trzymając się swych koni zapomocą kunsztownej maszynerji, złożonej z czerwonej harasówki i dzwoneczków, odczepionych od szyi tekturowego królika.
Kapelusz młodszej panienki spadł na plecy i biegnie za nią na pasku wstążki różowej, zsuniętej aż pod brodę. Panienka nie ma czasu się zatrzymywać, bo starsza siostra galopuje wciąż z brzękiem dzwonków po piaskiem zasłanej drodze. Drobnemi nóżkami pędzi „siostrzyczka“ — za długą spódniczką dorosłej dziewczyny, a nóżki te, odziane w długie czarne pończoszki, migają w słońcu jak dwa węże żywe.
Dziewczyny dopadają prawie do bramy, dzwonki brzęczą, suknie fruwają, włosy, rozrzucone dokoła zarumienionych twarzyczek, mienią się barwą złota i miedzi. Jasno liljowe sukienki unoszą się poza niemi, jak lekkie skrzydła, delikatne ciała, owinięte tą cienką tkaniną mają kształty tanagryjskich figurek.
— Hop! Hop! — woła starsza siostra.
— Hop! Hop! — powtarza cieniuchnym głosikiem siostrzyczka.
Zawracają od kraty, nie widząc tumanów kurzu, które pędzą ku nim z przeciwnej strony drogi, nie słysząc turkotu kół i tętentu prawdziwych koni. Na owych fikcyjnych rumakach galopują wciąż rozradowane, zupełnie zadowolone tą fikcją, tym mirażem rzeczywistości, którego cugle trzymają w dłoni.
— Dalej!... Do kaliny, a potem do stajni! — wyrokuje siostrzyczka.
Pędzi teraz naprzód, dysząc ciężko. Bije się witką, obraną z liści, po nóżkach i nie czuje bólu, tak daleko unosi ją fantazja.
Nagle słyszy przerażający turkot prawie nad swoją głową.
Zatrzymuje się, odwraca, i widzi, że starsza siostra zatrzymała się również na brzegu rowu, niezdecydowana, zarumieniona.
Drogą toczy się zgrabny powozik, zaprzężony w cztery bułanki — och! bułanki nie z gałęzi, ale prawdziwe, blado-żółte z odcieniem różowym, z grzywami o złoto-blond połysku. Na koźle stangret i lokaj w długich, ciemnych liberyjnych płaszczach. Niema na nich śladu kurzu, widocznie przed bramą zdjęli z siebie okrycia płócienne.
We wnętrzu powoziku, na ciemno szafirowem tle sukna, siedzi młody mężczyzna, blondyn (och, jaki!), z oczyma błękitnemi, z twarzą trochę zwiędłą, lecz z wąsami nadzwyczajnej długości. Owinął się rodzajem pudermantla z bladawo-błękitnej satyny, i jasna jego cera i niebo oczu, tworzą doskonałą harmonię barw.
Na jego widok starsza siostra, stojąca wciąż nad rowem, okrywa się ponsem i drżącemi rękami stara się odrzucić precz od siebie gałąź, strojną w czerwone tasiemki i dzwonki. Gałąź jednak trzyma się uparcie, jak talent nędzarzy — i panienka ma prawie łzy w oczach, tak bardzo radaby odczepić od siebie swego folbluta.
Młodzieniec w pudermantlu podnosi się cokolwiek na poduszkach i patrzy ze zdziwieniem na ten manewr panienki.
Ona — zrozpaczona — nie widząc innego ratunku, siada nagle na ziemi, łamiąc swego wierzchowca, który rozpada się na dwie części.
Tymczasem — „siostrzyczka“ — odwraca się, i urągając konwenansom i wszelkim przepisom przyzwoitego zachowania się, pędzi na swej gałęzi ku kalinie, która jak bukiet purpurowy z pośród zieleni wykwita.


∗                    ∗

— Złamałaś swego konia?... Jakim sposobem?... pokaż, może się da związać...
I „siostrzyczka“, szczerze zmartwiona, odczepia swoją gałąź, przywiązuje ją do pnia kaliny i zaczyna oglądać złamanego wierzchowca swej siostry.
— Szkoda go! — wyrokuje — choć go złatamy, nie będziesz mogła już na nim jeździć bezpiecznie. Trzeba będzie wystarać się o innego... Chodź w krzaki, może znajdziemy na ziemi coś odpowiedniego.
Idą więc obie siostry w krzaki (blado-liljowe suknie drą się w kawałki), siostrzyczka gorliwie szuka po ziemi odpowiedniej gałęzi.
— Na tym jarmarku niema nic! — wygłasza. — Chodźmy dalej!
Lecz starsza siostra co chwila na dwór spogląda.
— Nie wiesz ty, kto był ten pan, który przejeżdżał przed chwilą?
Siostrzyczka ramionami wzrusza. Co za pytanie? Co ją „ten pan“ obchodzi? Czy dla niej „panowie“ istnieją?... Słońce, lalki papierowe, małe koty, historja o uśpionej w szklanej trumnie księżniczce, ożyny, świeże obwarzanki, rekreacja, kukurudza z masłem, koń z gałęzi lipy, szpicruta z witki leszczyny — oto co dla niej istnieje.
Dlatego na pytanie siostry odpowiada, chichocząc wesoło:
— Jakiś „Powidlański,“ pewnie z interesem do papy!...
„Powidlańskimi“ nazywa wszystkich mężczyzn wystrojonych i pretensjonalnych.
Dlaczego? — kto zbada tajemnice siedmioletniej głowiny, nie zdolnej nawet nosić porządnie słomianego kapelusza?
Lecz starsza staje nagle wśród gęstwiny i zamyśla się, patrząc szafirowemi, marzącemi oczyma w stronę dworu.
— Zdaje mi się, — mówi — że widziałam go przeszłej niedzieli w kościele. Stał naprzeciw ambony, miał jasny, popielaty garnitur.
Siostrzyczka krzywi się i znów ramionami wzrusza.
— Może być... Powidlańscy przecież także w kościele bywają... inaczej ksiądzby im nie dał na spowiedzi rozgrzeszenia. Zresztą... co ci do niego?... chodź lepiej szukać nowego konia, bo na tym inwalidzie do domu nie wrócisz!
Starsza siostra zaczyna szukać, ale mniej gorliwie.
Nagle słychać szmer druzgotanych gałęzi. Pomiędzy leszczyną ukazuje się głowa starego lokaja.
— Jaśnie pani prosi starszą jaśnie panienkę do salonu!
Starsza „jaśnie panienka“ rumieni się gwałtownie.
— Dobrze, idę!...
Odwraca się ku siostrzyczce:
— Zaczekaj tu, Wańdziu!... Ja zaraz powrócę!...
I ciągle rumiana, z wypiekami na twarzy, biegnie szybko w stronę dworu.
Siostrzyczka powraca do swych „koni“ i dla zabicia czasu zaczyna zbierać rozsypane po ziemi kaliny. Kręci się, wierci, przysiada, liliowa sukienka tworzy dokoła niej jasne koło. Zebrała już dużo kalin, więcej, niż jej kieszeń pomieścić zdolna. Patrzy wciąż w stronę dworu i czeka cierpliwie, czy rychło starsza siostra nadejdzie.
Lecz nie widać drugiej jasnej sukienki i drugiej aureoli kapelusza...
Słonce zaczyna słać ukośne promienie, szafir nieba zaczyna nabierać czerwonych blasków. W powietrzu zapada cisza coraz większa, lecz kołatek bydła nie słychać jeszcze z poza lasu.
Natomiast rąbanie drzewa ustało, obwarzaneczki się pieką... będą dziś smaczne, chrupiące... Siostrzyczka usiadła teraz na ziemi, i uśmiechnięta jej buzia powoli zmieniać się zaczyna. Ogarnia ją nagły smutek, czuje się po raz pierwszy tak samą i opuszczoną. Przygarnia ku sobie obie gałęzie, brzęczące dzwonkami, i swoją, i tę drugą, złamaną, którą związała chusteczką do nosa.
Powoli pochyla ku tym fikcjom swe czoło, i oparłszy je na łbach-sękach, patrzy wciąż na dwór, patrzy bezustannie.
Czeka...

II.

— Nie pojedziemy dziś konno?
— Nie.
— O!... Dlaczego?...
Siostrzyczka staje przed fotelem, na którym siedzi jej siostra.
— O! Jadziu choć do kraty!... — prosi, składając opalone ręce.
Lecz Jadzia opiera głowę na dłoni, głowę uczesaną dziś bardzo starannie, z zafryzowaną grzywką nad zachmurzonem czołem.
— Nie, Wańdziu!... Nie mam ochoty!... Głowa mnie boli!
— Już pięć dni nie jeździłyśmy! Konie się zastoją... trzeba je przeprowadzić...
— Przeprowadź je sama!
— Nie... bez ciebie nie mogę, nie umiem!
I siostrzyczka tuli głowę do kolan Jadzi, która gładzi z roztargnieniem jej rozczochrane włosy i patrzy wciąż na drogę, która białą wstęgą ściele się i wije pomiędzy łanami zboża.
Bo z tego „piąterka“, na którem mieszkają panienki razem z boną Wańdzi, jest widok nielada. Rozlane całe morze złocistych kłosów, ciemna zieleń lasu, drobne dachy chat. Wszystko widać, jak na dłoni. A wczesnym rankiem, gdy dziewczęta w bieliźnie z łóżek wyskakują, i różowemi piętami dudniąc, ku oknom biegną, a okna te naścieżaj roztworzą, — to z tego morza kłosów, to z tej zieleni lasów, to z tego stepu błękitu płynie taka woń rozkoszna świeżą rosą skąpanej trawy, iż panienki dosyć nałykać się jej nie mogą, a pierś swobodnie pracuje, oddycha, rozszerza się w rozkosznem upojeniu.
Na tem „piąterku“ są trzy małe pokoiki.
Dwa białe, z firankami nad łóżkami, z obrazkiem Matki Boskiej Częstochowskiej w fałdach muślinu. Tylko jeden — ten większy — ma toaletkę, biureczko, szezlążek obity tanim kretonikiem w różowe róże, a ten drugi, mniejszy — jest cały zagracony masą świstków, skrawków papieru, witkami leszczyny, pudełkami farb, stosami kamuszczków, garnuszkami, w których moknie trochę lnu i kilka gałązek kaliny. Na oknie ustawiony cały rząd figurek tekturowych, lalek wycinanych z arkuszy kupowanych w mieście, ustrojonych w krynoliny i pamele, lub szafirowe fraki ze złoconymi guzikami. Lalki te sterczą wśród zwiędłych gałązek, powtykanych w kupki piasku i mających wyobrażać aleje parku.
Na ziemi, koło dwóch małych fotelików i stołu, za którym mokną w szklance pendzle i walają się ołówki, leży uzda i tręzla z czerwonej tasiemki, naszytej dzwonkami.
Lecz i w pokoju „starszej siostry“ widać na oknie kilka lalek, siedzących na meblach, pracowicie wycinanych i lepionych z kart. Na toaletce leżą nożyczki, a za nie zaczepiony as kierowy. Flaszeczka z gumą arabską, przewrócona, sączy strumyk błyszczącego płynu. Kilka kropli spadło już na dywan, lecz Jadzia, siedząca obok toaletki, zdaje się nie widzieć, nie spostrzegać nic z tego, co ją otacza.
Patrzy wciąż na drogę, na drogę, co się wije białą wstęgą wśród złotych mas zboża. Po drodze ciągną teraz woły z pustym wozem. Parobek nawołuje je głośno, wóz skrzypi, aż go na piąterku słychać. Jadzia wzdycha cicho. Zakłada na piersi ręce, odziane w długie rękawiczki, i znów patrzy na drogę — patrzy, aż oczy jej mgłą zachodzą.
U kolan jej tuli się siostrzyczka.
Kto jej przemienił tak nagle jej Jadzię? Kto odebrał humor „starszej“ — i dlaczego Jadzia nie galopuje już po alejach ogrodowych na rumaku z lipowej gałęzi, ustrojonym w harasówkę i brzęczące dzwonki? Dlaczego Jadzia nie wycina już z arkuszy lalek, nie podlepia im podstawek, nie ubiera w tekturowe suknie, nie ustawia na oknie i nie śpiewa kadryla, kiedy ona, „siostrzyczka,“ usiłuje manewrować lalkami, naśladując figury kontredansa? Dlaczego piłki, wolanty, serso, małe, świeżo narodzone koty, obwarzaneczki, moczenie nóg w stawie i wiele innych rozkoszy, które dawniej wybuchy śmiechu z piersi „starszej“ wywoływały — od dwóch tygodni działają rozweselająco jedynie na „siostrzyczkę“ i to warunkowo?
Och! bo siostrzyczka nie umie, nie może się bawić bez swej starszej siostry. Jakkolwiek jest między niemi różnica lat dziesięciu, jednakże gusta ich, upodobania, zabawy są jednakowe. Cały dom napełniają śmiechem i szelestem swych sukni, wiecznie razem — jedna dopełnienie drugiej, „siostrzyczka“ uczepiona u ręki, ramienia, fałd sukni „starszej“ — odziane jednakowo, z włosami rozrzuconymi kaskadą popielato-złotą na ramiona, z aureolą olbrzymich kapeluszów ponad gładkiemi jak marmur czołami. Jadzia, Wańdzia, dwie panienki, uśmiechnięte, wpadające w życie z szumem nieopatrznej młodości, owiane lila muślinami, ze sznurkami świeżej kaliny naokoło szyi, z kolczykami złoto-różowych wiśni, parami uczepionych na maluchnych uszkach. I stosy lalek tekturowych, których losy były snem fantastycznym, wysnuwanym z umysłów tych dwojga dzieci, panowie Powidlańscy we frakach błękitnych, miniaturowe liliputy, wyśmiewane i wyszydzane przez obie panienki...
Mężczyźni bowiem nie cieszą się symtpatją na owem „piąterku“, i oprócz „papy“, który nie jest mężczyzną — lecz „papą“ — młodzież okoliczna i wogóle cała płeć męska nie doznaje wiele szacunku i wyróżnień przychylnych. W tragedjach i dramatach, które odgrywane są przez tekturowe lalki, panowie Powidlańscy są wiecznie ośmieszani i wyszydzani. Są to tchórze, nieuki, egoiści, samochwalcy, słowem: ród Papkinów, przerobiony na prozę.
Kobiety zato cieszą się wielkiem uznaniem i zdobywają się często na czyny bohaterskie. Lecz od dwóch tygodni Jadzia machinalnie ustawia lalki i sentymentalnie nuci kadryla. Powoli zaprzestaje nawet wyskakiwać rankiem wczesnym z łóżka i dudnić bosemi piętami po woskowanej posadzce. Natomiast staje często w oknie wieczorami i patrzy na gwiazdy. Raz nawet bona, panna Mina, rozgniewała się na dobre za tak późne otwieranie okna po nocy.
— Siostrzyczka się zaziębi! — mówiła Niemka.
Jadzia zamknęła okno, lecz przez szyby patrzyła na niebo. Siostrzyczka, układając do snu lalki, patrzyła na nią z pod grzywy. Na co ona patrzy, ta starsza? Co ona tam w górze widzi? Jeśli coś zabawnego, dlaczego jej, Wańdzi, nie powie, nie podzieli się z nią tem, co ją zajmuje?
Lecz oto Jadzia teraz już i dniami całymi siedzi przy oknie swego pokoju i patrzy uparcie na drogę, chociaż słońce aż oślepia, tak jasno nad polami świeci. Napróżno Wańdzia namawia ją do „konnej jazdy.“
— Głowa mnie boli! — odpowiada zachmurzona panienka.
— Bawmy się w lalki! — proponuje Wańdzia.
Lecz Jadzia kręci głową.
— Nie!... Nie!... Nie dziś, jutro!...
Lecz Wańdzia biegnie do swego pokoju i za chwilę wraca z arkuszem tektury.
— Patrz! — mówi ucieszona: — o! tu!.. Ten w czekoladowym garniturze, zupełnie podobny do tego Powidlańskiego, który był tu dwa tygodnie temu... wtedy gdy złamałaś swego konia!
Jadzia nic nie odpowiada, tylko twarz jej oblewa się ponsem.
— Nie pamiętasz? — szczebiocze dalej siostrzyczka: — miał przecież na sobie niebieski pudermantel i siedział w powozie zaprzężonym w cztery bułanki... Pamiętasz?...
Opiera się łokciami na kolanach Jadzi i natrętnie patrzy jej w oczy.
— Pamiętam!... — wykrztusza wreszcie panna Jadwiga.
— Otóż patrz tylko na tego w cynamonowym garniturze: dwie krople wody! Ten sam długi nos, wąsiska i żółta twarz... Jak Bozię kocham!...
Lecz Jadzia odsuwa ją gniewnie od siebie.
— Nie wiedzieć co pleciesz — mówi szybko, rzucając na ziemię arkusz z lalkami; — pan Siennicki jest bardzo przystojny mężczyzna, i proszę cię, ażebyś go nigdy Powidlańskim nie nazywała...
Urywa na chwilę, poczem dodaje pośpiesznie:
— I nie mów nigdy: „Jak Bozię kocham!...“ Wiesz, że to grzech!... I że Bóg się za to gniewa.
Siostrzyczka stoi przerażona.
Po raz pierwszy w życiu „starsza“ tak ostro, tak surowo odezwała się do niej, po raz pierwszy odepchnęła jej ręce od swych kolan.
Twarzyczka dziecka zbladła i poczerwieniała. Zacisnęła silnie pięści, aby nie płakać i zaczęła łykać ślinę. Lecz łzy jej napłynęły do szafirowych oczu i jak sznurek pereł potoczyły się po policzkach.
„Starsza“ widzi te łzy, i nagle i jej źrenice pokrywa wilgotna mgła. Od kilkunastu dni dławi się łzami, serce ją boli, miejsca sobie znaleźć nie może. Nie chciała płakać, trzymała się. Lecz ta mała płacze, łzy są sympatyczne (zwłaszcza, gdy są tuż pod powieką).
Jadzia wyciąga ręce i Wańdzia wpada jej w objęcia.
Całują się tedy i płaczą, płaczą i całują, loki włosów popielato-złotych moczą się łzami. I oto starsza tuli się zbolała i zdenerwowana do drobnej szyjki siostrzyczki, która szczęśliwa z pogodzenia, wśród łkania pyta:
— Jadzia mnie kocha?
— Kocha!
— I... nie gniewa się?
— Nie, moje złoto!
— A będzie się ze mną bawiła?
— Będzie!...
Łzy ulgę przynoszą.
Obie panienki ocierają oczy. Płacz ich nie oszpecił, noski się troszkę zaczerwieniły. Wańdzia starannie chowa poza szezląg arkusz tektury z Powidlańskim-Siennickim, przyczyną niezgody, i czemprędzej ustawia w szeregu inne lalki, stroi je, odświeża pomięte, bibulane suknie.
Jadzia zbliża się do okna.
I ona bierze w rękę jedną z lalek, umocowuje ją na podstawce, poczem wyrzuca za okno kilka zdechłych much, walających się w piasku.
Wańdzia uradowana, rozpromieniona, ze śladami łez w dołkach policzków, rozpoczyna dramat.
— Oto pani Sągajło, wdowa po panu Sągalie, a oto jej cztery córki. Jedna jest leniwa, druga łakoma, trzecia zazdrosna, a czwarta bardzo dobra. Pani Sągajło ma jechać do Żytomierza i bierze z sobą trzy córki, te złe...
— Nie!... Nie tak... — mówi Jadzia, klękając przy oknie. — Niech pani Sągajło nie będzie wdową. Trzeba, żeby miała męża.
Wańdzia się krzywi i ręce rozkłada.
— Skąd go wezmę? — pyta — mamy samych młodych Powidlańskich, chyba, że się któremu wąsy i brodę atramentem przyprawi... co, Jadziu?
Lecz Jadzia nie słucha...
Podniosła się z klęczek, cała w płomieniach i duszą całą, siłą szafirowych oczu płynie na drogę.
Daleko, daleko, widać tuman kurzu.
Tuman pędzi szybko i z poza osłon piasku widać już dwa przednie bułane konie, dalej dwa drugie; i powozik, stangreta i lokaja, odzianych w płócienne kitle, a w powoziku niewyraźna sylwetka, ukryta w fałdach błękitnego pudermantlu.
Wańdzia podnosi główkę i patrzy, skąd turkot pochodzi. Poznaje bułanki, powozik, Powidlańskiego...
Chce zawołać, roześmiać się, ale przypomina sobie wybuch gniewu Jadzi...
Milczy więc, nie śmie spojrzeć na siostrę, i przestępując z nogi na nogę, gryzie usta i mruży oczy.
Lecz Jadzia już jest przy toaletce. Chuchając na chusteczkę, przykłada ją do oczu, chcąc zetrzeć z nich ślady łez. Szybko uporządkowuje rozfryzowaną grzywkę, obciąga bluzkę, odświeża kokardę, zakończającą pasek.
Oczy jej błyszczą, usta się uśmiechają. Powozik zaturkotał już pod gankiem, Jadzia chwyta irchą obciągniętą deseczkę i szlifuje nią różowe, jak blade korale, paznokcie.
Siostrzyczka patrzy na nią zdziwiona; i z lalką tekturową w ręku stoi wciąż koło okna; czekając na dalszy ciąg zabawy.
Tok! Tok!
Wsuwa się siwa głowa starego lokaja.
— Jaśnie pani prosi starszą jaśnie panienkę do salonu...
— Natychmiast przyjdę!
I Jadzia spogląda raz jeszcze w lustro, obciąga bluzkę, poprawia grzywkę i szybko, tanecznym krokiem, biegnie ku drzwiom.
Znika, nie spojrzawszy nawet na siostrzyczkę, nie rzuciwszy jej uśmiechu, spojrzenia...
Zakochani!... Egoiści!...
Wańdzia siada na brzegu szezlążka i zaczyna szybko mrugać powiekami. Ogarnia ją znów ten sam wielki smutek, jak tam, wśród krzaków leszczyny.
Pochyla główkę, lecz nie płacze, tylko kurczy się, maleje jeszcze i siedzi tak, jak sierotka moralna, nagle zapomniana podczas jakiejś familijnej uroczystości.
Szafirowe oczy utkwiła we drzwi, za któremi znikła jej siostra, szafirowe oczy z pod złotej masy grzywy — dwa chabry ze świeżo ściętego snopu pszenicy.
Czeka...

III.

Siostrzyczka rzuciła się ku „starszej“ z krzykiem spazmatycznego bólu.
— Ja nie chcę!... Ja nie chcę!... — wołała, tuląc się do jej rąk i kolan.
Jadzia, a raczej panna Jadzia, boć godność narzeczonej podnosi w hierarchii społecznej, uspokaja jak może rozszlochaną dziewczynkę.
— Nie płacz... nie krzycz... rodzice posłyszą... będą się gniewali... Cóż stąd, że pójdę zamąż? Ty będziesz zawsze moją kochaną, drogą siostrzyczką.
— Nie!... — woła Wańdzia — będziesz miała dzieci i nie będziesz mnie już kochała!
Jadzia uśmiecha się pobłażliwie.
— Skąd wiesz, że Bóg mi da dzieci? — mówi, gładząc rozczochrane włosy młodszej: — to jeszcze nic pewnego.
— Owszem! — szlocha Wańdzia — wszystkim panienkom, jak tylko zamąż pójdą, bocian przynosi małe dzieci.
— To będą tylko moje dzieci — tłómaczy Jadzia — a ty będziesz zawsze moją siostrzyczką...
— Och! — jęczy Wańdzia — mama nasza nas więcej kocha, niż ciocię marszałkową...
— Nie bój się, ja ciebie będę więcej kochała.
— Nie będziesz się ze mną bawiła!...
— Owszem, będę się bawiła, skoro z mężem w odwiedziny przyjadę.
Wańdzia uspokaja się cokolwiek, lecz Jadzia wpada na nieszczęśliwy pomysł wyprowadzenia na scenę swego narzeczonego.
— W dodatku — mówi z uśmiechem — pan Siennicki będzie cię kochał tak, jakby był twoim bratem. Będziesz i dla niego siostrzyczką...
Wańdzia odskakuje od kolan Jadzi.
Wygląda w tej chwili jak małe lwiątko. Potrząsa grzywą, złote włosy rozleciały się dokoła jej zapuchłej od płaczu buzi. Wyciąga ręce, jakby odpychała od siebie cisnącego się gwałtem do niej natręta.
— Siostrzyczką? — woła — jego siostrzyczką? Nigdy! Nigdy!... Ja jestem dla niego obca! Obca!... Ja go nienawidzę! nienawidzę!...
Płacząc konwulsyjnie, rzuca się na szezlong i ręce topi w masie włosów.
Jadzia wobec tej rozpaczy czuje się smutną i nieszczęśliwą.
Czyż zawsze swe szczęście trzeba opłacać nieszczęściem drugiego, choćby tak małego serduszka?
Obraca więc na „serdecznym“ palcu pierścionek zaręczynowy, olbrzymi szafir, ciemny jak jej oczy, otoczony brylantami, błyszczącymi jak łzy siostrzyczki, i czuje w swem sercu pierwszą bolesną ranę.
Czyżby miłość nie same uśmiechy rozsiewała po ścieżce, którą tak lekko przebiega?


∗                    ∗

Ciężką misję włożono na barki siostrzyczki.
Od chwili zaręczyn kazano jej być zawsze z „narzeczonymi“.
Wańdzia, dziecko posłuszne, dusza uśpiona w bezbuntowniczej równowadze, jakkolwiek czuje przykrość szaloną w znajdowaniu się w bezustannem zbliżeniu ze znienawidzonym przez nią przyszłym szwagrem, skrupulatnie wypełnia dane sobie przez matkę zlecenie.
— Niech Wańdzia będzie zawsze z Jadzią i panem Siennickim! — poleca jej matka.
Wańdzia tedy stara się zawsze być z Jadzią i panem Siennickim, a w główce jej rośnie z tego wyobrażenie, iż pan Siennicki (ten obcy) może uczynić jakąś krzywdę Jadzi, i że ona, Wańdzia, broni swej starszej siostry przed grożącem jej każdej chwili niebezpieczeństwem.
Drepcze więc za nimi ta mała „przyzwoitka“, ofiara konwenansów. Wszędzie jak cień zjawia się trzecia, gdy tych dwoje jak najczęściej oddala się od reszty ludzi, szukając samotności i cichych kącików.
W pierwszych chwilach wszystko idzie jak z płatka.
Jadzia, nieśmiała, spłoniona i drżąca nie chce i nie pragnie pozostać sam na sam z narzeczonym. Obecność „siostrzyczki“ jest dla niej wielką pomocą i staje się potrzebną. Woła ją sama, tuli koło siebie, za rękę prowadzi.
— Wańdziuniu!... Chodź z nami!
Siennicki także zdaje się interesować „Wańdziunią“. Przywozi jej paki cukierków, stara się wkraść w jej łaski. Lecz ona, nieufna, patrzy nań chmurnie z pod strzechy swej grzywy. Cukierki zostawia nietknięte, francuskie książki w pięknych purpurowych okładkach porzuca z widoczną pogardą. Ciągle jest gniewna i nieubłagana. Nie odpowiada na pytania „szwagierka“, i uczepiona sukni „starszej“, suwa się jak cień za tą parą narzeczonych, którą można spotkać w każdym trochę odosobnionym kącie salonu lub ogrodu.
Powoli jednak następuje zmiana frontu.
Jadzia ośmiela się coraz więcej i zbliża się do swego narzeczonego. On, ulegając również czarowi tej młodej i pięknej istoty, stara się uzyskać jej ufność duchową i choćby rękę dla złożenia (na dołkach) pocałunku.
Lecz pomiędzy nią a nim wiecznie staje siostrzyczka, moralna i materjalna przeszkoda do uzyskania najniewinniejszej pieszczoty i otwartszego słowa.
Zniecierpliwiony próbuje ją oddalić.
— Może Wańdziunia trochę pobiega!...
Lecz Wańdziunia czepia się rąk starszej i nie patrzy nawet w stronę swego „przyszłego szwagra“.
Lecz co ją teraz zastanawia, to milczenie Jadzi.
Dawniej odpowiedziałaby: — „Nie! Niech zostanie z nami“! Teraz milczy, rumieni się, otwiera usta, ale milczy.
W kilka dni później zdziwienie Wańdzi rośnie.
Sama Jadzia wyrokuje z pewną nieśmiałością w głosie:
— Może Wańdziunia trochę pobiega!...
I ręka Jadzi prawie popycha w kierunku alei młodszą siostrę.
Wańdzia, posłuszna, czując się odepchniętą, idzie kilka kroków naprzód. Nie biegnie wszakże, lecz idzie powoli, patrząc bokiem na Siennickiego.
Nagle staje i odwraca się.
Widzi, iż Siennicki zbliża się ku Jadzi z wyciągniętą ręką.
Jednym skokiem jest już między nim a siostrą i czepia się jej ramienia.
Serduszko jej na chwilę bić przestało. Czego on chciał od Jadzi?... Dlaczego rękę wyciągnął? Może chciał ją uderzyć? Popchnąć? Zabić?...
Lecz znów po upływie dni kilku Wańdzia wpada w coraz nowe niespodzianki. Jadzia i Siennicki najwyraźniej zaczynają od niej stronić i dość jest, ażeby weszła jednemi drzwiami, aby oni uciekli drugiemi. Wytrwale jednak siostrzyczka walczy z tym nowym stanem rzeczy. Drepcze ciągle za nimi, zaaferowana, biegnąc wzdłuż całego domu, zaglądając poza pianino, za schodki, na których ustawiono kwiaty, za skrzydła pluszowych parawanów. W ogrodzie biega po alejach, cała różowa i zdyszana, przyśpieszając kroku, skoro dojrzy jasną sukienkę siostry i nienawistną postać „szwagierka“.
Oni powoli zaczynają zmieniać taktykę. Skoro dojrzą zdaleka tę maluchną istotkę, biegnącą jak kula na dwóch wężach w czarne pończoszki obciągniętych nóżek, wstają czemprędzej z miejsca i znikają poza drzewami. Lecz ona, nie zmęczona, wiedziona instynktem serdecznej dla „starszej“ miłości, potrafi znów odszukać tę zaręczonę parę, szepczącą sobie w kąciku to, co mogą doskonale głośno powiedzieć wobec tysiąca osób.
Lecz dla nich właśnie ta tajemnica, ten sekret, to „we dwoje“, ma cały urok, zwłaszcza dla Jadzi. Tyle ma do powiedzenia swemu narzeczonemu! Tyle słów a treści tak mało! Dla niej jednak treść ta jest wielką i ważną tajemnicą, a on zdaje się słuchać słów swej przyszłej z głębokim zachwytem.
Wkrótce, gdyby Wańdzia była bystrzejszą obserwatorką i zamiast miękkiego serduszka posiadała więcej sprytu, dostrzegłaby, że obecność jej nie tylko jest zbyteczna, lecz niepożądana, nawet przez Jadzię, a może przez Jadzię głównie.
Lecz „siostrzyczka“ zanadto gorliwie pragnie wypełnić misję „pilnowania“ starszej, składa więc owe wycieczki na karb przypadku i goni parę narzeczonych po pokojach, altankach, alejach.
Jednego popołudnia zaprzepaścili się tak, że Wańdzia w żaden sposób ich znaleźć nie mogła.
Biegnąc wzdłuż galerji, spotkała matkę, idącą do spiżarni.
— Gdzie Jadzia i pan Siennicki? — spytała matka surowo.
Wańdzia zakłopotana zaczęła wyłamywać sobie palce u czerwonych, jak raki, rączek.
— Nie wiem, proszę mamy! — bełkocze, — połykając zgłoski.
Mama brwi marszczy i kluczykami dzwoni.
— Prosiłam Wańdzię, ażeby Wańdzia ciągle była z nimi!... — mówi rozgniewana — Wańdzia mnie nie słucha... Wańdzia się robi nieposłuszna... Proszę iść zaraz odszukać Jadzię i pana Siennickiego i z nimi razem przyjść na podwieczorek!
Wańdzia gryzie usta i czuje, że dławi ją łkanie. Nie chce jednak powiedzieć matce, iż to nie jej wina, iż przed godziną może widziała niebieską sukienkę siostry i nienawistną postać Siennickiego wzdłuż płotów, okalających ogród, lecz zniknęli jej nagle, ot jakby w ziemię wrośli. Szukała ich w ogrodzie napróżno; sądziła, że może powrócili do domu, lecz dwór cały przebiegła i nigdzie pary narzeczonych odszukać nie może.
Wybiega jednak na ganek i znów biegnie w stronę ogrodu. Ma ochotę wołać na całe gardło, krzyczeć, skarżyć się, że ją połajano przez nich, z ich powodu. Dzień jesienny jest niespodziewanie skwarny i ciężki. Wańdzia biega po alejach, trawnikach, bez wyrachowania, zdjęta rozpaczą, z sercem przepełnionem goryczą i żalem. Myśl o niebezpieczeństwie, na jakie narażona jest Jadzia, przejmuje ją trwogą śmiertelną, ciernie i bodziaki czepiają się jej nóżek i przez pajęczą tkaninę pończoszek kaleczą do krwi jej delikatne ciało.
Nie uważa na ból, na spiekotę, gałęzie leszczyny biją ją po twarzy; odgarnia je, koląc swe nagie ramiona, pędzi dalej, zdyszana, spocona, szukając oczyma błękitnej sukni siostry.
Nagle dostrzega ją... och, daleko — poza murem krzaków agrestowych, z których już i liście powoli lecą. Zatrzymuje się z bijącem sercem. Jadzia jest żywa i zdrowa. Rozmawia z ożywieniem, macha białą parasolką. Wańdzia po raz pierwszy ucieka się do podstępu. Powoli, pełzając prawie wśród trawy, kryjąc się w rowach i krzakach porzeczek, podsuwa się cichutko ku siedzącej pod krzakami młodej parze. Wie bowiem już z doświadczenia, że gdyby ukazała się ich oczom, uciekną, przepadną jej znowu bez śladu.
Jest już od nich niedaleko, nawet bardzo blisko; pokrzywy poparzyły jej ręce, i musi co chwila zatrzymywać się, aby drapać okrywające się bąblami ramiona. Włosy, zlepione potem, przylgnęły jej do czoła. Męczeński chrzest konwenansów spadł na jej drobną istotę.
Pełza wciąż wśród trawy i nagle zatrzymuje się. Postanawia wstać i jednym susem dopaść do kolan Jadwini.
Starsza siedzi, niedbale oparta o duży kamień, który obie w lepszych czasach przeniosły pod krzaki agrestu i który służył im za stół w chwili zabaw, podczas których porzeczki, ożyny i niedojrzały agrest stanowiły podstawę dań wspaniałej biesiady. Jadzia obecnie nie myśli o agreście i liściach leszczyny, które z takiem powodzeniem zastępowały serwisy z porcelany koreckiej, lecz z uśmiechem i oczyma błądzącemi w przestrzeni słucha słów siedzącego obok niej Siennickiego.
Nagle ogląda się, pragnie wstać, składa parasolkę.
— Chodźmy!
Lecz on zatrzymuje ją błagalnie.
— Och! nie, jeszcze chwileczkę... tak rzadko się nam udaje być samym, bez argusowych ślepek panny Wandy...
Śmieją się oboje.
— Rzeczywiście, — mówi Jadzia — Wańdzia staje się nieznośna.
Wańdzia słyszy te słowa, blednie, usta jej drżą.
Nieznośna?... Ona?... I to Jadzia o niej tak mówi!... Jadzia, której ona wśród cierni, ostów i pokrzyw szuka od dwóch godzin! Jadzia, na której ratunek śpieszy z takiem poświęceniem!...
Gorycz przepełniająca jej serce zaczyna się przelewać przez brzegi, łzy ją dławią...
Nagle budzi się w niej poczucie godności i chęć quand même spełnienia obowiązku.
Ruchem kociaka dopada do przerażonej Jadzi i uczepiwszy się jej sukni nerwowo zaciśniętemu palcami, mówi:
— Proszę na podwieczorek!...
I z pod brwi zmarszczonych, nagle postarzała, ugodzona w samo serce, patrzy chmurnie w ziemię.
— Mama kazała, żebym państwa przyprowadziła — dodaje, jakby w formie usprawiedliwienia się ze swego natręctwa.

IV.

Październik.
Więc niby jesień, a przecież prawie lato. Aż się srebrzy w powietrzu od białych nici, i niebo błękitne, choć z żółtawym odcieniem, i drzewa jeszcze liści się wszystkich nie pozbyły, choć spora ich garść na ziemi leży.
W kapliczce, stojącej na końcu ogrodu, w kapliczce drewnianej, małej, malowanej szaro, z wielkim obrazem Najświętszej Panny Ostrobramskiej w ołtarzu, zapalono mnóstwo świec i nawieszono girland z choiny tyle, iż zapach żywicy płynie szeroko, aż z otwartych okienek, w górę, ku niebu.
Nie tylko bo zieleń choiny ustroiła ściany, ale całe pęki astrów liljowych, żółtych, białych, astrów jak gwiazdy różnobarwne, o płatkach rozstrzępionych, nakształt migających promieni.
I cała ścieżka od dworu, którą iść będą państwo młodzi, zarzucona jest płatkami tych kwiatów, różowych i białych, zaśnieżona poprostu kwieciem, po którem zda się przemknął odblask jutrzenki.
We dworze okna otwarte naroścież, na ganku pod słupami, umajonymi festonami zieleni, widać damy w jedwabnych sukniach, koronkowych szalach, mężczyzn we frakach staroświeckiego kroju, w białych krawatach.
Przed otwartemi oknami kręcą się tłumy takich dam i takich panów, napełniających pokoje. Tu i ówdzie chichoczą panienki, ubrane biało, zielono, niebiesko. Co chwila zajeżdża jeszcze powóz, z którego wysiadają szeleszczące jedwabiem damy. Zdaleka, na środku salonu, widać siwą głowę księdza i jego biały habit Dominikanina. Stary to przyjaciel domu. On będzie ślub dawał, on mowę przed ołtarzem wygłosi. Teraz rozmawia z arystokratami powiatu, którzy go słuchają, pochylając głowy.
Tymczasem, na piąterku, w pokoiku Jadzi, słychać głośne szlochanie. To panna młoda rzęsistemi łzami przygotowuje się do stanu małżeńskiego. Płacze już od wczoraj, płacze jak Albin w „Ślubach panieńskich.“ Spuchły jej szafirowe oczy, spuchł kształtny nosek. Wie, że ją ten nadmiar łez szpeci, jednak wstrzymać się od łez nie może. Wczoraj, ułożywszy się na swem łóżku, pod białemi firankami, szlochała rozpaczliwie, tłumiąc łkania jaśkiem, na którym czerwoną bawełną wyszyta jej panieńska cyfra. Dziś, od samego rana płacze, jak na rzeź prowadzona ofiara. Ściśnięta gorsetem, ufryzowana, w jedwabnych pończoszkach (po raz pierwszy w życiu), w swych białych jedwabiach i iluzjach stoi przed swą panieńską toaletką, którą na tę uroczystość ustrojono w biały tarlatan, kokardy i dwa srebrne bez świec kandelabry, i płacze, płacze, jakby płacz ten należał do regulaminu uroczystości ślubnej.
Przed chwilą wyszła stąd matka, która pod wianek ślubny wsunęła dukat z Matką Boską, ów tradycyjny dukat, przechowany w komodzie od czasu jej ślubu. Płakała naturalnie i matka, a Jadzia szlochała tak gwałtownie, że aż matka musiała zwrócić jej uwagę na nadmierne zmoczenie chustki batystowej, obszytej starą, brukselską koronką.
Jadzia uspokoiła się cokolwiek. Matka wyszła, pozostawiając ją samą.
Nie samą, gdyż w kąciku tkwi druga niewyczerpana łez krynica.
To Wańdzia, ustrojona w niebieską muślinową sukienkę, uczesana po chińsku, w niebieskich fil d’Ecosse pończoszkach i atłasowych, błękitnych pantoflach.
I ona płacze, płacze, krztusząc się, dławiąc swemi łzami. Od chwili bowiem posłyszenia z ust Jadzi owej „nieznośnej,“ boczyła się na swą „starszą“ i dziś dopiero, wobec rozpaczliwych łez Jadzi, i ona, Wańdzia, wybuchnęła długo tłumionym płaczem.
Patrzy z poza łez na tę rozpacz swej siostry, patrzy i zrozumieć nie może, dlaczego Jadzia idzie „za ten mąż,“ skoro jej to tak straszny smutek sprawia?
Wysuwa się ze swego kącika i przysuwa się do panny młodej, która szlochając wciąga rękawiczki.
— Jadziu!... — zaczyna „siostrzyczka.“
Na ten głos żałosny Jadzia rzuca rękawiczki i chwyta Wańdzię w objęcia.
Całują się i płaczą.
Płaczą i całują się obie, mocząc welon iluzjowy, który się im pod ustami plącze.
Nareszcie Wańdzia wykrztusiła wśród łez:
— Jadziu!... nie żeń się, kiedy nie chcesz!... Zostań ze mną, jak dawniej!... nie żeń się!... moja złota!
Jadzia stawia na ziemi siostrzyczkę i uśmiecha się do niej wśród łez.
— Ach!... ty głuptasku!... — mówi, kiwając głową, strojną w śnieżnych kwiatów koronę.


∗                    ∗

I nie tylko Jadzia „ożeniła się“, ale jeszcze siostrzyczka musiała pod rękę poprowadzić znienawidzonego przez nią pana młodego przez cały ogród, od ganku aż do kaplicy, do samego ołtarza. Idąc po delikatnych płatkach astrów, patrzyła przez łzy na plecy siostry, która szła przed nią, prowadzona przez dwóch „Powidlańskich,“ z głową pochyloną, jak jagnię na rzeź wleczone. Pan młody przeciwnie; wesoły, uśmiechnięty, w nowiutkim garniturze frakowym, był pełen atencji dla „siostrzyczki,“ którą nawet, podniósłszy z ziemi, wycałował serdecznie. Wańdzia zapłonęła cała gniewem, chciała zawołać, że ona jest mu „obca“, że dosyć już unieszczęśliwił starszą, i że ona, Wańdzia, pragnie nie mieć z nim nic wspólnego, — ale nie było czasu: orszak zaczął się formować, panowie podawali ręce damom, wszyscy zaczęli mówić po francusku, a ona, jako drużka, musiała uczepić się ramienia pana młodego...
Doprowadziła go do ołtarza i podczas ceremonji ślubnej łzy jej płynęły wciąż z oczu. Ocierała je szybko paluszkiem. Zdziwiła się niemało, widząc, że Jadzia nagle płakać przestała. Gdy odchodziła od ołtarza, „starsza“ miała wyraz twarzy rozpromieniony i usta uśmiechnięte.
Natomiast „szwagier“ spoważniał nagle i zaczął przybierać miny człowieka, zapatrującego się „serjo“ na życie.
Jak tam było przy obiedzie, tego już Wańdzia nie pamięta. Siedziała na szarym końcu koło bony i jadła dużo, pomimo swego zmartwienia.
Jadzia tronowała na głównem miejscu i nie tylko że nie płakała, ale zdawała się bawić doskonale.
Dużo było „wiwatów,“ i Wańdzia maczała ciągle usta w kieliszku, który stał przed nią. Było to wino słodko kwaśne, syczało i perliło się w płaskim kieliszku. Wańdzi smakowała bardzo ta marka, „woda sodowa,“ jak zauważyła pocichu, ciągnąc bonę za łokieć. Lecz mamzelle Kranz, zarumieniona, niewiele zwracała uwagi na swoją pupilkę. I ona połykała dziś lody, cukierki i wino z nadzwyczajną, a nie niemiecką werwą.
Powoli przed oczyma Wańdzi zaczęła kręcić się sala jadalna. Słyszała, iż wołano: „Kochajmy się!...“ Zrobił się szmer, zamieszanie, trącano się kieliszkami po raz ostatni, bukiety świateł płonęły w kandelabrach. Zaczęto wstawać od stołu. Wańdzia podniosła się także. Zatoczyła się i oparła się o krzesło. Nareszcie ustawiła się sztywno na swych nóżkach i wyszła razem z tłumem gości, który rozsypał się po pokojach.
Wańdzia stanęła na środku salonu i założyła ręce na piersiach.
Wypadki dnia tego zaczęły skakać jej po główce. Obejrzała się dokoła.
We framudze okna, poza firankami z czerwonego adamaszku, dostrzegła nagle białą suknię siostry i stojącego obok niej Siennickiego.
Przypomniała sobie rozkazy matki, i wierna swemu obowiązkowi, postanowiła nie opuszczać „starszej“ ani na jedną chwilę.
Zaczęła więc iść ku „młodej parze,“ zakreślając zygzaki po ślizkiej posadzce salonu.
I po dawnemu uczepiła się ręki siostry, stając pomiędzy nią a jej mężem, jak żołnierz nie opuszczający ani na chwilę wskazanego przez władzę stanowiska.
Jadzia, pochyliwszy się, ucałowała rozpalone czoło dziewczynki i wyrzekła łagodnie:
— Idź, Wańdziu, baw się z gośćmi.
— Baw się z gośćmi!... — powtórzył Siennicki.
Lecz ona rozpaczliwie, z uporem niezwykłym, oparła się silnie na chwiejących nóżkach i rzuciła im przez zaciśnięte zęby:
— Mama kazała...
I trudno jej było wytłumaczyć, iż teraz Jadzia mogła bezpiecznie pozostać z panem Siennickim, nie tylko we framudze okna, lecz na końcu świata.
Musiano ją siłą odczepić od ręki siostry. Spłakaną, wytrzeźwioną, odprowadzono na piąterko. I tam dla pociechy położono ją do łóżka „starszej“, które od tej pory ona zajmować miała.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Gdy na dole tańczono przy dźwiękach ukrytej poza oknem orkiestry, tymczasem Wańdzia leży okryta niebieską kaszmirową kołderką, leży i wzdycha. Wie, że „starsza“ ma koło północy odjechać razem z mężem, odjechać daleko, bułankami, powozikiem, wybitym szafirowem suknem, naprzód na stację kolei, a potem koleją fur!... daleko do Włoch, do Paryża...
Przed odjazdem ma przyjść ją ucałować. Przyrzekła jej to solennie, w salonie, wtedy, gdy bona uprowadzała Wańdzię, używając niemal przemocy.
Wańdzia wzdycha i rozmyśla nad nieszczęsną dolą Jadzi. Pojedzie w nocy, sama z tym obrzydłym Powidlańskim!... Jak mogą rodzice zgodzić się na coś podobnego? Wczoraj jeszcze nie pozwalali Jadzi ani na chwilę pozostać samej z narzeczonym, a dziś ją puszczają w tak daleką drogę, do jakiejś Nicei, do Paryża!... Dlaczego jej, Wańdzi, jechać z nimi nie każą?
Wszystko to snuje się po jej rozpalonej główce, szpilki, podtrzymujące chińską koafiurę, wbijają się jej w skórę. Gorączka ją ogarnia.... Tyle przeszła w ciągu tych kilku miesięcy, tyle przecierpiała, że już chyba nigdy w życiu większych smutków nie dozna!...
Tymczasem na dole, w pokoju matki, Jadzia zmienia swe białe jedwabie na skromne sukienko podróżne. Śpieszy się. Północ wybiła, do stacji siedm wiorst. Rodzice, mąż naglą, proszą o pośpiech.
Nareszcie gotowa. Wciąga rękawiczki. Zarzuca na ramiona szkocki płaszcz podróżny i całuje ręce rodziców. Chce biedz na piąterko.
— Dokąd?
— Pożegnać się z siostrzyczką!
— Daj pokój!... Wańdzia śpi oddawna. Nie budź jej! Wsiadaj do powozu!... Spóźnisz się!
— Niech pani wsiada! proszę!... — woła Siennicki.
Ucałowana, upieszczona, ze śladem łez matki na czole, wsiada Jadzia do powozu. Odwraca się jeszcze:
— Powiedzcie Wańdzi, że...
Lecz bułanki ruszają z miejsca, Siennicki porywa swą „żonę“ w objęcia.
Nakoniec sami!...


∗                    ∗

Na „piąterku“ świeca, pozostawiona w miednicy z wodą, dogasa.
Wańdzia jednak nie śpi, wpatrując się uporczywie we drzwi, któremi ma wejść „starsza,“ aby ją ucałować na rozstanie, na długie rozstanie.
Czeka!...

V.

— Gdzie Wańdzia?... — woła Jadzia, uścisnąwszy rodziców.
Wańdzia stoi w kąciku, zarumieniona, jakaś zmieszana, z pod nastroszonej grzywy patrzy na siostrę.
Ta podbiega ku niej, chwyta ją w objęcia, całuje i przygląda się zmienionej twarzyczce dziewczynki.
— Wańdzia zmizerniała! — mówi, kręcąc głową.
Siennicki ze swej strony chce ucałować siostrzyczkę, lecz ona szybko jak węgorz wyśliznęła się z jego ramion i uciekła „na piąterko.“
— Co się jej stało? — pyta pani Jadwiga.
— Nie wiem!... — odpowiada matka; — strasznie odczuła rozstanie się z tobą... spoważniała, nie chce biegać, ani się bawić, mizernieje... Myślimy oddać ją na pensję...
Wchodzą wszyscy do domu. Zaczyna się wesoła rozmowa, przeplatana śmiechem. Pani Jadwiga, ustrojona w zagranicznego kroju suknie, nabrała wdzięku, powagi.
Pan młody jest coraz bardziej człowiekiem „serjo.“ Zdejmując futro, opowiada, że tęsknił niezmiernie do wsi, do „gospodarstwa,“ i tem estymę papy-teścia zyskuje.
Podają herbatę, obwarzaneczki, masło żółte w kryształowej masielniczce.
— Gdzie Wańdzia?
— Uciekła do swego pokoju.
— Pójdę jej poszukać!
Pani Jadwiga wstaje szybko i, szeleszcząc jedwabiem podszewek, biegnie na piąterko.


∗                    ∗

Przy oknie zamarzłem siedzi Wańdzia, odziana szalem, i patrzy chmurnie przed siebie.
— Cóż, Wańdziu? nie idziesz na herbatę?
Jadwinia stoi teraz przed siostrą i nie śmie się do niej zbliżyć. Mała jest napuszona, smutna i siedzi nieruchoma na swym nizkim, wyplatanym foteliku.
— Czy się na mnie gniewasz?
Niema odpowiedzi.
Jadzia przyklęka i obejmuje wpół siostrzyczkę:
— Powiedz, co ci jest? dlaczego się na mnie chmurzysz?
Wańdzia nie może już łez wstrzymać.
Nie płakała od dnia ślubu. Zamknęła w głębi swego serduszka całą urazę, całą boleść, jaką odczuła, dowiedziawszy się, iż Jadzia odjechała, nie pożegnawszy się z nią wcale.
Postanowiła, gdy siostra powróci, nie przemówić do niej ani słowa, lecz teraz, widząc „starszą“ obok siebie, serduszko jej taje.
— Czemuś ty się ożeniła!... — wybucha rozpaczliwie, opierając głowę na dżetach, strojących stanik młodej mężatki.
Jadzia uspokaja ją, gładząc jej roztargane, jak zwykle, włosy.
— Cóż chcesz? — mówi, wzdychając — to przeznaczenie kobiety. I ty kiedyś pójdziesz zamąż...
Lecz Wańdzia tupie nogami i bije pięścią o pięść w namiętnem uniesieniu.
— Nigdy!... — woła.
Jadzia uśmiecha się blado.
— Zobaczymy! A teraz nie mówmy już o zamążpójściach... Chcesz? będziemy się bawiły „w lalki?“
Na stolikach, koło ściany, leżą na stos zrzucone lalki. Powidlańscy, państwo Sągajło, cztery ich córki, całe mnóstwo, cała setka figurek z papieru, polakierowanych jaskrawemi farbami. Drzemią spokojnie, nie poruszane od miesiąca, nie porzucone w wir przygód fantastycznych, które wyobraźnia dwóch dziewczynek stwarzać i snuć z taką werwą umiała.
Jadzia sama dobywa te dobrze jej znane karykatury ludzi i ustawia je na stoliku obok Wańdzi.
Z początku czyni to szybko, z pewną radością, wita, owe lalki, jak swe dobre znajome.
Powoli jednak ręce jej zatrzymują się, przez umysł przewija się tuman smutku. Ogląda się dokoła. Ten pokoik na piąterku, ta toaletka, biureczko, łóżko, te martwe przedmioty mówią do niej, skarżą się na ich opuszczenie, zapomnienie, wyrzeczenie się na zawsze.
— Oto pani Sągajło!... — mówi głosem wzruszonym, któremu usiłuje nadać odcień wesołości — a oto jej cztery córki. Trzy złe, jedna dobra... Pani Sągajło jest żoną chorążego...
Urywa, nie może znaleźć już w swej głowie tych baśni czarodziejskich, które przed kilku miesiącami snuła z taką łatwością. Trzyma w ręku lalkę w krynolinie, wyobrażającą panią Sągajło i patrzy na nią z pod brwi ściągniętych.
Nie może nic wydobyć z dziedziny fantazji.
Pałac marzeń zamknięty już przed jej oczyma.
Odwraca się ku „siostrzyczce.“
— Bawmy się, Wańdziu!... wymyśl ty coś o pani Sągajło...
Lecz i „siostrzyczka“ milczy i kuli głowę w ramiona. Nie, i ona nie ma już fantazji, i przez jej wyobraźnię przeciągnęło czarne skrzydło życiowego smutku.
Nie płacze się bezkarnie, nawet gdy serduszko jest jeszcze bardzo małe, a łzy zdają się spływać, ot, jak rosa z liści kwiatu.
— Bawmy się! — powtarza Jadzia.
Lecz obie bawić się, marzyć, śnić nie umieją tak, jak dawniej.
Fantazja młodości nie znosi łez, nie znosi szarej krepy, którą rzeczywistość życiowa rozsnuwa.
Wańdzia i Jadzia (każda z innego powodu) mają przed oczyma taką krepową zasłonę.
Dlatego nie umieją snuć dalszego ciągu historji o pani Sągajło i jej czterech córkach, z których jedna była zazdrosna, druga łakoma, trzecia leniwa, a czwarta... bardzo dobra...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.