<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Siostrzyczka
Pochodzenie Staśka
Wydawca „Lektor“ Instytut Literacki Sp. z o.o.
Data wyd. 1922
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

— Nie pojedziemy dziś konno?
— Nie.
— O!... Dlaczego?...
Siostrzyczka staje przed fotelem, na którym siedzi jej siostra.
— O! Jadziu choć do kraty!... — prosi, składając opalone ręce.
Lecz Jadzia opiera głowę na dłoni, głowę uczesaną dziś bardzo starannie, z zafryzowaną grzywką nad zachmurzonem czołem.
— Nie, Wańdziu!... Nie mam ochoty!... Głowa mnie boli!
— Już pięć dni nie jeździłyśmy! Konie się zastoją... trzeba je przeprowadzić...
— Przeprowadź je sama!
— Nie... bez ciebie nie mogę, nie umiem!
I siostrzyczka tuli głowę do kolan Jadzi, która gładzi z roztargnieniem jej rozczochrane włosy i patrzy wciąż na drogę, która białą wstęgą ściele się i wije pomiędzy łanami zboża.
Bo z tego „piąterka“, na którem mieszkają panienki razem z boną Wańdzi, jest widok nielada. Rozlane całe morze złocistych kłosów, ciemna zieleń lasu, drobne dachy chat. Wszystko widać, jak na dłoni. A wczesnym rankiem, gdy dziewczęta w bieliźnie z łóżek wyskakują, i różowemi piętami dudniąc, ku oknom biegną, a okna te naścieżaj roztworzą, — to z tego morza kłosów, to z tej zieleni lasów, to z tego stepu błękitu płynie taka woń rozkoszna świeżą rosą skąpanej trawy, iż panienki dosyć nałykać się jej nie mogą, a pierś swobodnie pracuje, oddycha, rozszerza się w rozkosznem upojeniu.
Na tem „piąterku“ są trzy małe pokoiki.
Dwa białe, z firankami nad łóżkami, z obrazkiem Matki Boskiej Częstochowskiej w fałdach muślinu. Tylko jeden — ten większy — ma toaletkę, biureczko, szezlążek obity tanim kretonikiem w różowe róże, a ten drugi, mniejszy — jest cały zagracony masą świstków, skrawków papieru, witkami leszczyny, pudełkami farb, stosami kamuszczków, garnuszkami, w których moknie trochę lnu i kilka gałązek kaliny. Na oknie ustawiony cały rząd figurek tekturowych, lalek wycinanych z arkuszy kupowanych w mieście, ustrojonych w krynoliny i pamele, lub szafirowe fraki ze złoconymi guzikami. Lalki te sterczą wśród zwiędłych gałązek, powtykanych w kupki piasku i mających wyobrażać aleje parku.
Na ziemi, koło dwóch małych fotelików i stołu, za którym mokną w szklance pendzle i walają się ołówki, leży uzda i tręzla z czerwonej tasiemki, naszytej dzwonkami.
Lecz i w pokoju „starszej siostry“ widać na oknie kilka lalek, siedzących na meblach, pracowicie wycinanych i lepionych z kart. Na toaletce leżą nożyczki, a za nie zaczepiony as kierowy. Flaszeczka z gumą arabską, przewrócona, sączy strumyk błyszczącego płynu. Kilka kropli spadło już na dywan, lecz Jadzia, siedząca obok toaletki, zdaje się nie widzieć, nie spostrzegać nic z tego, co ją otacza.
Patrzy wciąż na drogę, na drogę, co się wije białą wstęgą wśród złotych mas zboża. Po drodze ciągną teraz woły z pustym wozem. Parobek nawołuje je głośno, wóz skrzypi, aż go na piąterku słychać. Jadzia wzdycha cicho. Zakłada na piersi ręce, odziane w długie rękawiczki, i znów patrzy na drogę — patrzy, aż oczy jej mgłą zachodzą.
U kolan jej tuli się siostrzyczka.
Kto jej przemienił tak nagle jej Jadzię? Kto odebrał humor „starszej“ — i dlaczego Jadzia nie galopuje już po alejach ogrodowych na rumaku z lipowej gałęzi, ustrojonym w harasówkę i brzęczące dzwonki? Dlaczego Jadzia nie wycina już z arkuszy lalek, nie podlepia im podstawek, nie ubiera w tekturowe suknie, nie ustawia na oknie i nie śpiewa kadryla, kiedy ona, „siostrzyczka,“ usiłuje manewrować lalkami, naśladując figury kontredansa? Dlaczego piłki, wolanty, serso, małe, świeżo narodzone koty, obwarzaneczki, moczenie nóg w stawie i wiele innych rozkoszy, które dawniej wybuchy śmiechu z piersi „starszej“ wywoływały — od dwóch tygodni działają rozweselająco jedynie na „siostrzyczkę“ i to warunkowo?
Och! bo siostrzyczka nie umie, nie może się bawić bez swej starszej siostry. Jakkolwiek jest między niemi różnica lat dziesięciu, jednakże gusta ich, upodobania, zabawy są jednakowe. Cały dom napełniają śmiechem i szelestem swych sukni, wiecznie razem — jedna dopełnienie drugiej, „siostrzyczka“ uczepiona u ręki, ramienia, fałd sukni „starszej“ — odziane jednakowo, z włosami rozrzuconymi kaskadą popielato-złotą na ramiona, z aureolą olbrzymich kapeluszów ponad gładkiemi jak marmur czołami. Jadzia, Wańdzia, dwie panienki, uśmiechnięte, wpadające w życie z szumem nieopatrznej młodości, owiane lila muślinami, ze sznurkami świeżej kaliny naokoło szyi, z kolczykami złoto-różowych wiśni, parami uczepionych na maluchnych uszkach. I stosy lalek tekturowych, których losy były snem fantastycznym, wysnuwanym z umysłów tych dwojga dzieci, panowie Powidlańscy we frakach błękitnych, miniaturowe liliputy, wyśmiewane i wyszydzane przez obie panienki...
Mężczyźni bowiem nie cieszą się symtpatją na owem „piąterku“, i oprócz „papy“, który nie jest mężczyzną — lecz „papą“ — młodzież okoliczna i wogóle cała płeć męska nie doznaje wiele szacunku i wyróżnień przychylnych. W tragedjach i dramatach, które odgrywane są przez tekturowe lalki, panowie Powidlańscy są wiecznie ośmieszani i wyszydzani. Są to tchórze, nieuki, egoiści, samochwalcy, słowem: ród Papkinów, przerobiony na prozę.
Kobiety zato cieszą się wielkiem uznaniem i zdobywają się często na czyny bohaterskie. Lecz od dwóch tygodni Jadzia machinalnie ustawia lalki i sentymentalnie nuci kadryla. Powoli zaprzestaje nawet wyskakiwać rankiem wczesnym z łóżka i dudnić bosemi piętami po woskowanej posadzce. Natomiast staje często w oknie wieczorami i patrzy na gwiazdy. Raz nawet bona, panna Mina, rozgniewała się na dobre za tak późne otwieranie okna po nocy.
— Siostrzyczka się zaziębi! — mówiła Niemka.
Jadzia zamknęła okno, lecz przez szyby patrzyła na niebo. Siostrzyczka, układając do snu lalki, patrzyła na nią z pod grzywy. Na co ona patrzy, ta starsza? Co ona tam w górze widzi? Jeśli coś zabawnego, dlaczego jej, Wańdzi, nie powie, nie podzieli się z nią tem, co ją zajmuje?
Lecz oto Jadzia teraz już i dniami całymi siedzi przy oknie swego pokoju i patrzy uparcie na drogę, chociaż słońce aż oślepia, tak jasno nad polami świeci. Napróżno Wańdzia namawia ją do „konnej jazdy.“
— Głowa mnie boli! — odpowiada zachmurzona panienka.
— Bawmy się w lalki! — proponuje Wańdzia.
Lecz Jadzia kręci głową.
— Nie!... Nie!... Nie dziś, jutro!...
Lecz Wańdzia biegnie do swego pokoju i za chwilę wraca z arkuszem tektury.
— Patrz! — mówi ucieszona: — o! tu!.. Ten w czekoladowym garniturze, zupełnie podobny do tego Powidlańskiego, który był tu dwa tygodnie temu... wtedy gdy złamałaś swego konia!
Jadzia nic nie odpowiada, tylko twarz jej oblewa się ponsem.
— Nie pamiętasz? — szczebiocze dalej siostrzyczka: — miał przecież na sobie niebieski pudermantel i siedział w powozie zaprzężonym w cztery bułanki... Pamiętasz?...
Opiera się łokciami na kolanach Jadzi i natrętnie patrzy jej w oczy.
— Pamiętam!... — wykrztusza wreszcie panna Jadwiga.
— Otóż patrz tylko na tego w cynamonowym garniturze: dwie krople wody! Ten sam długi nos, wąsiska i żółta twarz... Jak Bozię kocham!...
Lecz Jadzia odsuwa ją gniewnie od siebie.
— Nie wiedzieć co pleciesz — mówi szybko, rzucając na ziemię arkusz z lalkami; — pan Siennicki jest bardzo przystojny mężczyzna, i proszę cię, ażebyś go nigdy Powidlańskim nie nazywała...
Urywa na chwilę, poczem dodaje pośpiesznie:
— I nie mów nigdy: „Jak Bozię kocham!...“ Wiesz, że to grzech!... I że Bóg się za to gniewa.
Siostrzyczka stoi przerażona.
Po raz pierwszy w życiu „starsza“ tak ostro, tak surowo odezwała się do niej, po raz pierwszy odepchnęła jej ręce od swych kolan.
Twarzyczka dziecka zbladła i poczerwieniała. Zacisnęła silnie pięści, aby nie płakać i zaczęła łykać ślinę. Lecz łzy jej napłynęły do szafirowych oczu i jak sznurek pereł potoczyły się po policzkach.
„Starsza“ widzi te łzy, i nagle i jej źrenice pokrywa wilgotna mgła. Od kilkunastu dni dławi się łzami, serce ją boli, miejsca sobie znaleźć nie może. Nie chciała płakać, trzymała się. Lecz ta mała płacze, łzy są sympatyczne (zwłaszcza, gdy są tuż pod powieką).
Jadzia wyciąga ręce i Wańdzia wpada jej w objęcia.
Całują się tedy i płaczą, płaczą i całują, loki włosów popielato-złotych moczą się łzami. I oto starsza tuli się zbolała i zdenerwowana do drobnej szyjki siostrzyczki, która szczęśliwa z pogodzenia, wśród łkania pyta:
— Jadzia mnie kocha?
— Kocha!
— I... nie gniewa się?
— Nie, moje złoto!
— A będzie się ze mną bawiła?
— Będzie!...
Łzy ulgę przynoszą.
Obie panienki ocierają oczy. Płacz ich nie oszpecił, noski się troszkę zaczerwieniły. Wańdzia starannie chowa poza szezląg arkusz tektury z Powidlańskim-Siennickim, przyczyną niezgody, i czemprędzej ustawia w szeregu inne lalki, stroi je, odświeża pomięte, bibulane suknie.
Jadzia zbliża się do okna.
I ona bierze w rękę jedną z lalek, umocowuje ją na podstawce, poczem wyrzuca za okno kilka zdechłych much, walających się w piasku.
Wańdzia uradowana, rozpromieniona, ze śladami łez w dołkach policzków, rozpoczyna dramat.
— Oto pani Sągajło, wdowa po panu Sągalie, a oto jej cztery córki. Jedna jest leniwa, druga łakoma, trzecia zazdrosna, a czwarta bardzo dobra. Pani Sągajło ma jechać do Żytomierza i bierze z sobą trzy córki, te złe...
— Nie!... Nie tak... — mówi Jadzia, klękając przy oknie. — Niech pani Sągajło nie będzie wdową. Trzeba, żeby miała męża.
Wańdzia się krzywi i ręce rozkłada.
— Skąd go wezmę? — pyta — mamy samych młodych Powidlańskich, chyba, że się któremu wąsy i brodę atramentem przyprawi... co, Jadziu?
Lecz Jadzia nie słucha...
Podniosła się z klęczek, cała w płomieniach i duszą całą, siłą szafirowych oczu płynie na drogę.
Daleko, daleko, widać tuman kurzu.
Tuman pędzi szybko i z poza osłon piasku widać już dwa przednie bułane konie, dalej dwa drugie; i powozik, stangreta i lokaja, odzianych w płócienne kitle, a w powoziku niewyraźna sylwetka, ukryta w fałdach błękitnego pudermantlu.
Wańdzia podnosi główkę i patrzy, skąd turkot pochodzi. Poznaje bułanki, powozik, Powidlańskiego...
Chce zawołać, roześmiać się, ale przypomina sobie wybuch gniewu Jadzi...
Milczy więc, nie śmie spojrzeć na siostrę, i przestępując z nogi na nogę, gryzie usta i mruży oczy.
Lecz Jadzia już jest przy toaletce. Chuchając na chusteczkę, przykłada ją do oczu, chcąc zetrzeć z nich ślady łez. Szybko uporządkowuje rozfryzowaną grzywkę, obciąga bluzkę, odświeża kokardę, zakończającą pasek.
Oczy jej błyszczą, usta się uśmiechają. Powozik zaturkotał już pod gankiem, Jadzia chwyta irchą obciągniętą deseczkę i szlifuje nią różowe, jak blade korale, paznokcie.
Siostrzyczka patrzy na nią zdziwiona; i z lalką tekturową w ręku stoi wciąż koło okna; czekając na dalszy ciąg zabawy.
Tok! Tok!
Wsuwa się siwa głowa starego lokaja.
— Jaśnie pani prosi starszą jaśnie panienkę do salonu...
— Natychmiast przyjdę!
I Jadzia spogląda raz jeszcze w lustro, obciąga bluzkę, poprawia grzywkę i szybko, tanecznym krokiem, biegnie ku drzwiom.
Znika, nie spojrzawszy nawet na siostrzyczkę, nie rzuciwszy jej uśmiechu, spojrzenia...
Zakochani!... Egoiści!...
Wańdzia siada na brzegu szezlążka i zaczyna szybko mrugać powiekami. Ogarnia ją znów ten sam wielki smutek, jak tam, wśród krzaków leszczyny.
Pochyla główkę, lecz nie płacze, tylko kurczy się, maleje jeszcze i siedzi tak, jak sierotka moralna, nagle zapomniana podczas jakiejś familijnej uroczystości.
Szafirowe oczy utkwiła we drzwi, za któremi znikła jej siostra, szafirowe oczy z pod złotej masy grzywy — dwa chabry ze świeżo ściętego snopu pszenicy.
Czeka...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.