Siostrzyczka/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Siostrzyczka |
Pochodzenie | Staśka |
Wydawca | „Lektor“ Instytut Literacki Sp. z o.o. |
Data wyd. | 1922 |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały zbiór |
Indeks stron |
Siostrzyczka rzuciła się ku „starszej“ z krzykiem spazmatycznego bólu.
— Ja nie chcę!... Ja nie chcę!... — wołała, tuląc się do jej rąk i kolan.
Jadzia, a raczej panna Jadzia, boć godność narzeczonej podnosi w hierarchii społecznej, uspokaja jak może rozszlochaną dziewczynkę.
— Nie płacz... nie krzycz... rodzice posłyszą... będą się gniewali... Cóż stąd, że pójdę zamąż? Ty będziesz zawsze moją kochaną, drogą siostrzyczką.
— Nie!... — woła Wańdzia — będziesz miała dzieci i nie będziesz mnie już kochała!
Jadzia uśmiecha się pobłażliwie.
— Skąd wiesz, że Bóg mi da dzieci? — mówi, gładząc rozczochrane włosy młodszej: — to jeszcze nic pewnego.
— Owszem! — szlocha Wańdzia — wszystkim panienkom, jak tylko zamąż pójdą, bocian przynosi małe dzieci.
— To będą tylko moje dzieci — tłómaczy Jadzia — a ty będziesz zawsze moją siostrzyczką...
— Och! — jęczy Wańdzia — mama nasza nas więcej kocha, niż ciocię marszałkową...
— Nie bój się, ja ciebie będę więcej kochała.
— Nie będziesz się ze mną bawiła!...
— Owszem, będę się bawiła, skoro z mężem w odwiedziny przyjadę.
Wańdzia uspokaja się cokolwiek, lecz Jadzia wpada na nieszczęśliwy pomysł wyprowadzenia na scenę swego narzeczonego.
— W dodatku — mówi z uśmiechem — pan Siennicki będzie cię kochał tak, jakby był twoim bratem. Będziesz i dla niego siostrzyczką...
Wańdzia odskakuje od kolan Jadzi.
Wygląda w tej chwili jak małe lwiątko. Potrząsa grzywą, złote włosy rozleciały się dokoła jej zapuchłej od płaczu buzi. Wyciąga ręce, jakby odpychała od siebie cisnącego się gwałtem do niej natręta.
— Siostrzyczką? — woła — jego siostrzyczką? Nigdy! Nigdy!... Ja jestem dla niego obca! Obca!... Ja go nienawidzę! nienawidzę!...
Płacząc konwulsyjnie, rzuca się na szezlong i ręce topi w masie włosów.
Jadzia wobec tej rozpaczy czuje się smutną i nieszczęśliwą.
Czyż zawsze swe szczęście trzeba opłacać nieszczęściem drugiego, choćby tak małego serduszka?
Obraca więc na „serdecznym“ palcu pierścionek zaręczynowy, olbrzymi szafir, ciemny jak jej oczy, otoczony brylantami, błyszczącymi jak łzy siostrzyczki, i czuje w swem sercu pierwszą bolesną ranę.
Czyżby miłość nie same uśmiechy rozsiewała po ścieżce, którą tak lekko przebiega?
∗
∗ ∗ |
Ciężką misję włożono na barki siostrzyczki.
Od chwili zaręczyn kazano jej być zawsze z „narzeczonymi“.
Wańdzia, dziecko posłuszne, dusza uśpiona w bezbuntowniczej równowadze, jakkolwiek czuje przykrość szaloną w znajdowaniu się w bezustannem zbliżeniu ze znienawidzonym przez nią przyszłym szwagrem, skrupulatnie wypełnia dane sobie przez matkę zlecenie.
— Niech Wańdzia będzie zawsze z Jadzią i panem Siennickim! — poleca jej matka.
Wańdzia tedy stara się zawsze być z Jadzią i panem Siennickim, a w główce jej rośnie z tego wyobrażenie, iż pan Siennicki (ten obcy) może uczynić jakąś krzywdę Jadzi, i że ona, Wańdzia, broni swej starszej siostry przed grożącem jej każdej chwili niebezpieczeństwem.
Drepcze więc za nimi ta mała „przyzwoitka“, ofiara konwenansów. Wszędzie jak cień zjawia się trzecia, gdy tych dwoje jak najczęściej oddala się od reszty ludzi, szukając samotności i cichych kącików.
W pierwszych chwilach wszystko idzie jak z płatka.
Jadzia, nieśmiała, spłoniona i drżąca nie chce i nie pragnie pozostać sam na sam z narzeczonym. Obecność „siostrzyczki“ jest dla niej wielką pomocą i staje się potrzebną. Woła ją sama, tuli koło siebie, za rękę prowadzi.
— Wańdziuniu!... Chodź z nami!
Siennicki także zdaje się interesować „Wańdziunią“. Przywozi jej paki cukierków, stara się wkraść w jej łaski. Lecz ona, nieufna, patrzy nań chmurnie z pod strzechy swej grzywy. Cukierki zostawia nietknięte, francuskie książki w pięknych purpurowych okładkach porzuca z widoczną pogardą. Ciągle jest gniewna i nieubłagana. Nie odpowiada na pytania „szwagierka“, i uczepiona sukni „starszej“, suwa się jak cień za tą parą narzeczonych, którą można spotkać w każdym trochę odosobnionym kącie salonu lub ogrodu.
Powoli jednak następuje zmiana frontu.
Jadzia ośmiela się coraz więcej i zbliża się do swego narzeczonego. On, ulegając również czarowi tej młodej i pięknej istoty, stara się uzyskać jej ufność duchową i choćby rękę dla złożenia (na dołkach) pocałunku.
Lecz pomiędzy nią a nim wiecznie staje siostrzyczka, moralna i materjalna przeszkoda do uzyskania najniewinniejszej pieszczoty i otwartszego słowa.
Zniecierpliwiony próbuje ją oddalić.
— Może Wańdziunia trochę pobiega!...
Lecz Wańdziunia czepia się rąk starszej i nie patrzy nawet w stronę swego „przyszłego szwagra“.
Lecz co ją teraz zastanawia, to milczenie Jadzi.
Dawniej odpowiedziałaby: — „Nie! Niech zostanie z nami“! Teraz milczy, rumieni się, otwiera usta, ale milczy.
W kilka dni później zdziwienie Wańdzi rośnie.
Sama Jadzia wyrokuje z pewną nieśmiałością w głosie:
— Może Wańdziunia trochę pobiega!...
I ręka Jadzi prawie popycha w kierunku alei młodszą siostrę.
Wańdzia, posłuszna, czując się odepchniętą, idzie kilka kroków naprzód. Nie biegnie wszakże, lecz idzie powoli, patrząc bokiem na Siennickiego.
Nagle staje i odwraca się.
Widzi, iż Siennicki zbliża się ku Jadzi z wyciągniętą ręką.
Jednym skokiem jest już między nim a siostrą i czepia się jej ramienia.
Serduszko jej na chwilę bić przestało. Czego on chciał od Jadzi?... Dlaczego rękę wyciągnął? Może chciał ją uderzyć? Popchnąć? Zabić?...
Lecz znów po upływie dni kilku Wańdzia wpada w coraz nowe niespodzianki. Jadzia i Siennicki najwyraźniej zaczynają od niej stronić i dość jest, ażeby weszła jednemi drzwiami, aby oni uciekli drugiemi. Wytrwale jednak siostrzyczka walczy z tym nowym stanem rzeczy. Drepcze ciągle za nimi, zaaferowana, biegnąc wzdłuż całego domu, zaglądając poza pianino, za schodki, na których ustawiono kwiaty, za skrzydła pluszowych parawanów. W ogrodzie biega po alejach, cała różowa i zdyszana, przyśpieszając kroku, skoro dojrzy jasną sukienkę siostry i nienawistną postać „szwagierka“.
Oni powoli zaczynają zmieniać taktykę. Skoro dojrzą zdaleka tę maluchną istotkę, biegnącą jak kula na dwóch wężach w czarne pończoszki obciągniętych nóżek, wstają czemprędzej z miejsca i znikają poza drzewami. Lecz ona, nie zmęczona, wiedziona instynktem serdecznej dla „starszej“ miłości, potrafi znów odszukać tę zaręczonę parę, szepczącą sobie w kąciku to, co mogą doskonale głośno powiedzieć wobec tysiąca osób.
Lecz dla nich właśnie ta tajemnica, ten sekret, to „we dwoje“, ma cały urok, zwłaszcza dla Jadzi. Tyle ma do powiedzenia swemu narzeczonemu! Tyle słów a treści tak mało! Dla niej jednak treść ta jest wielką i ważną tajemnicą, a on zdaje się słuchać słów swej przyszłej z głębokim zachwytem.
Wkrótce, gdyby Wańdzia była bystrzejszą obserwatorką i zamiast miękkiego serduszka posiadała więcej sprytu, dostrzegłaby, że obecność jej nie tylko jest zbyteczna, lecz niepożądana, nawet przez Jadzię, a może przez Jadzię głównie.
Lecz „siostrzyczka“ zanadto gorliwie pragnie wypełnić misję „pilnowania“ starszej, składa więc owe wycieczki na karb przypadku i goni parę narzeczonych po pokojach, altankach, alejach.
Jednego popołudnia zaprzepaścili się tak, że Wańdzia w żaden sposób ich znaleźć nie mogła.
Biegnąc wzdłuż galerji, spotkała matkę, idącą do spiżarni.
— Gdzie Jadzia i pan Siennicki? — spytała matka surowo.
Wańdzia zakłopotana zaczęła wyłamywać sobie palce u czerwonych, jak raki, rączek.
— Nie wiem, proszę mamy! — bełkocze, — połykając zgłoski.
Mama brwi marszczy i kluczykami dzwoni.
— Prosiłam Wańdzię, ażeby Wańdzia ciągle była z nimi!... — mówi rozgniewana — Wańdzia mnie nie słucha... Wańdzia się robi nieposłuszna... Proszę iść zaraz odszukać Jadzię i pana Siennickiego i z nimi razem przyjść na podwieczorek!
Wańdzia gryzie usta i czuje, że dławi ją łkanie. Nie chce jednak powiedzieć matce, iż to nie jej wina, iż przed godziną może widziała niebieską sukienkę siostry i nienawistną postać Siennickiego wzdłuż płotów, okalających ogród, lecz zniknęli jej nagle, ot jakby w ziemię wrośli. Szukała ich w ogrodzie napróżno; sądziła, że może powrócili do domu, lecz dwór cały przebiegła i nigdzie pary narzeczonych odszukać nie może.
Wybiega jednak na ganek i znów biegnie w stronę ogrodu. Ma ochotę wołać na całe gardło, krzyczeć, skarżyć się, że ją połajano przez nich, z ich powodu. Dzień jesienny jest niespodziewanie skwarny i ciężki. Wańdzia biega po alejach, trawnikach, bez wyrachowania, zdjęta rozpaczą, z sercem przepełnionem goryczą i żalem. Myśl o niebezpieczeństwie, na jakie narażona jest Jadzia, przejmuje ją trwogą śmiertelną, ciernie i bodziaki czepiają się jej nóżek i przez pajęczą tkaninę pończoszek kaleczą do krwi jej delikatne ciało.
Nie uważa na ból, na spiekotę, gałęzie leszczyny biją ją po twarzy; odgarnia je, koląc swe nagie ramiona, pędzi dalej, zdyszana, spocona, szukając oczyma błękitnej sukni siostry.
Nagle dostrzega ją... och, daleko — poza murem krzaków agrestowych, z których już i liście powoli lecą. Zatrzymuje się z bijącem sercem. Jadzia jest żywa i zdrowa. Rozmawia z ożywieniem, macha białą parasolką. Wańdzia po raz pierwszy ucieka się do podstępu. Powoli, pełzając prawie wśród trawy, kryjąc się w rowach i krzakach porzeczek, podsuwa się cichutko ku siedzącej pod krzakami młodej parze. Wie bowiem już z doświadczenia, że gdyby ukazała się ich oczom, uciekną, przepadną jej znowu bez śladu.
Jest już od nich niedaleko, nawet bardzo blisko; pokrzywy poparzyły jej ręce, i musi co chwila zatrzymywać się, aby drapać okrywające się bąblami ramiona. Włosy, zlepione potem, przylgnęły jej do czoła. Męczeński chrzest konwenansów spadł na jej drobną istotę.
Pełza wciąż wśród trawy i nagle zatrzymuje się. Postanawia wstać i jednym susem dopaść do kolan Jadwini.
Starsza siedzi, niedbale oparta o duży kamień, który obie w lepszych czasach przeniosły pod krzaki agrestu i który służył im za stół w chwili zabaw, podczas których porzeczki, ożyny i niedojrzały agrest stanowiły podstawę dań wspaniałej biesiady. Jadzia obecnie nie myśli o agreście i liściach leszczyny, które z takiem powodzeniem zastępowały serwisy z porcelany koreckiej, lecz z uśmiechem i oczyma błądzącemi w przestrzeni słucha słów siedzącego obok niej Siennickiego.
Nagle ogląda się, pragnie wstać, składa parasolkę.
— Chodźmy!
Lecz on zatrzymuje ją błagalnie.
— Och! nie, jeszcze chwileczkę... tak rzadko się nam udaje być samym, bez argusowych ślepek panny Wandy...
Śmieją się oboje.
— Rzeczywiście, — mówi Jadzia — Wańdzia staje się nieznośna.
Wańdzia słyszy te słowa, blednie, usta jej drżą.
Nieznośna?... Ona?... I to Jadzia o niej tak mówi!... Jadzia, której ona wśród cierni, ostów i pokrzyw szuka od dwóch godzin! Jadzia, na której ratunek śpieszy z takiem poświęceniem!...
Gorycz przepełniająca jej serce zaczyna się przelewać przez brzegi, łzy ją dławią...
Nagle budzi się w niej poczucie godności i chęć quand même spełnienia obowiązku.
Ruchem kociaka dopada do przerażonej Jadzi i uczepiwszy się jej sukni nerwowo zaciśniętemu palcami, mówi:
— Proszę na podwieczorek!...
I z pod brwi zmarszczonych, nagle postarzała, ugodzona w samo serce, patrzy chmurnie w ziemię.
— Mama kazała, żebym państwa przyprowadziła — dodaje, jakby w formie usprawiedliwienia się ze swego natręctwa.