<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Siostrzyczka
Pochodzenie Staśka
Wydawca „Lektor“ Instytut Literacki Sp. z o.o.
Data wyd. 1922
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Październik.
Więc niby jesień, a przecież prawie lato. Aż się srebrzy w powietrzu od białych nici, i niebo błękitne, choć z żółtawym odcieniem, i drzewa jeszcze liści się wszystkich nie pozbyły, choć spora ich garść na ziemi leży.
W kapliczce, stojącej na końcu ogrodu, w kapliczce drewnianej, małej, malowanej szaro, z wielkim obrazem Najświętszej Panny Ostrobramskiej w ołtarzu, zapalono mnóstwo świec i nawieszono girland z choiny tyle, iż zapach żywicy płynie szeroko, aż z otwartych okienek, w górę, ku niebu.
Nie tylko bo zieleń choiny ustroiła ściany, ale całe pęki astrów liljowych, żółtych, białych, astrów jak gwiazdy różnobarwne, o płatkach rozstrzępionych, nakształt migających promieni.
I cała ścieżka od dworu, którą iść będą państwo młodzi, zarzucona jest płatkami tych kwiatów, różowych i białych, zaśnieżona poprostu kwieciem, po którem zda się przemknął odblask jutrzenki.
We dworze okna otwarte naroścież, na ganku pod słupami, umajonymi festonami zieleni, widać damy w jedwabnych sukniach, koronkowych szalach, mężczyzn we frakach staroświeckiego kroju, w białych krawatach.
Przed otwartemi oknami kręcą się tłumy takich dam i takich panów, napełniających pokoje. Tu i ówdzie chichoczą panienki, ubrane biało, zielono, niebiesko. Co chwila zajeżdża jeszcze powóz, z którego wysiadają szeleszczące jedwabiem damy. Zdaleka, na środku salonu, widać siwą głowę księdza i jego biały habit Dominikanina. Stary to przyjaciel domu. On będzie ślub dawał, on mowę przed ołtarzem wygłosi. Teraz rozmawia z arystokratami powiatu, którzy go słuchają, pochylając głowy.
Tymczasem, na piąterku, w pokoiku Jadzi, słychać głośne szlochanie. To panna młoda rzęsistemi łzami przygotowuje się do stanu małżeńskiego. Płacze już od wczoraj, płacze jak Albin w „Ślubach panieńskich.“ Spuchły jej szafirowe oczy, spuchł kształtny nosek. Wie, że ją ten nadmiar łez szpeci, jednak wstrzymać się od łez nie może. Wczoraj, ułożywszy się na swem łóżku, pod białemi firankami, szlochała rozpaczliwie, tłumiąc łkania jaśkiem, na którym czerwoną bawełną wyszyta jej panieńska cyfra. Dziś, od samego rana płacze, jak na rzeź prowadzona ofiara. Ściśnięta gorsetem, ufryzowana, w jedwabnych pończoszkach (po raz pierwszy w życiu), w swych białych jedwabiach i iluzjach stoi przed swą panieńską toaletką, którą na tę uroczystość ustrojono w biały tarlatan, kokardy i dwa srebrne bez świec kandelabry, i płacze, płacze, jakby płacz ten należał do regulaminu uroczystości ślubnej.
Przed chwilą wyszła stąd matka, która pod wianek ślubny wsunęła dukat z Matką Boską, ów tradycyjny dukat, przechowany w komodzie od czasu jej ślubu. Płakała naturalnie i matka, a Jadzia szlochała tak gwałtownie, że aż matka musiała zwrócić jej uwagę na nadmierne zmoczenie chustki batystowej, obszytej starą, brukselską koronką.
Jadzia uspokoiła się cokolwiek. Matka wyszła, pozostawiając ją samą.
Nie samą, gdyż w kąciku tkwi druga niewyczerpana łez krynica.
To Wańdzia, ustrojona w niebieską muślinową sukienkę, uczesana po chińsku, w niebieskich fil d’Ecosse pończoszkach i atłasowych, błękitnych pantoflach.
I ona płacze, płacze, krztusząc się, dławiąc swemi łzami. Od chwili bowiem posłyszenia z ust Jadzi owej „nieznośnej,“ boczyła się na swą „starszą“ i dziś dopiero, wobec rozpaczliwych łez Jadzi, i ona, Wańdzia, wybuchnęła długo tłumionym płaczem.
Patrzy z poza łez na tę rozpacz swej siostry, patrzy i zrozumieć nie może, dlaczego Jadzia idzie „za ten mąż,“ skoro jej to tak straszny smutek sprawia?
Wysuwa się ze swego kącika i przysuwa się do panny młodej, która szlochając wciąga rękawiczki.
— Jadziu!... — zaczyna „siostrzyczka.“
Na ten głos żałosny Jadzia rzuca rękawiczki i chwyta Wańdzię w objęcia.
Całują się i płaczą.
Płaczą i całują się obie, mocząc welon iluzjowy, który się im pod ustami plącze.
Nareszcie Wańdzia wykrztusiła wśród łez:
— Jadziu!... nie żeń się, kiedy nie chcesz!... Zostań ze mną, jak dawniej!... nie żeń się!... moja złota!
Jadzia stawia na ziemi siostrzyczkę i uśmiecha się do niej wśród łez.
— Ach!... ty głuptasku!... — mówi, kiwając głową, strojną w śnieżnych kwiatów koronę.


∗                    ∗

I nie tylko Jadzia „ożeniła się“, ale jeszcze siostrzyczka musiała pod rękę poprowadzić znienawidzonego przez nią pana młodego przez cały ogród, od ganku aż do kaplicy, do samego ołtarza. Idąc po delikatnych płatkach astrów, patrzyła przez łzy na plecy siostry, która szła przed nią, prowadzona przez dwóch „Powidlańskich,“ z głową pochyloną, jak jagnię na rzeź wleczone. Pan młody przeciwnie; wesoły, uśmiechnięty, w nowiutkim garniturze frakowym, był pełen atencji dla „siostrzyczki,“ którą nawet, podniósłszy z ziemi, wycałował serdecznie. Wańdzia zapłonęła cała gniewem, chciała zawołać, że ona jest mu „obca“, że dosyć już unieszczęśliwił starszą, i że ona, Wańdzia, pragnie nie mieć z nim nic wspólnego, — ale nie było czasu: orszak zaczął się formować, panowie podawali ręce damom, wszyscy zaczęli mówić po francusku, a ona, jako drużka, musiała uczepić się ramienia pana młodego...
Doprowadziła go do ołtarza i podczas ceremonji ślubnej łzy jej płynęły wciąż z oczu. Ocierała je szybko paluszkiem. Zdziwiła się niemało, widząc, że Jadzia nagle płakać przestała. Gdy odchodziła od ołtarza, „starsza“ miała wyraz twarzy rozpromieniony i usta uśmiechnięte.
Natomiast „szwagier“ spoważniał nagle i zaczął przybierać miny człowieka, zapatrującego się „serjo“ na życie.
Jak tam było przy obiedzie, tego już Wańdzia nie pamięta. Siedziała na szarym końcu koło bony i jadła dużo, pomimo swego zmartwienia.
Jadzia tronowała na głównem miejscu i nie tylko że nie płakała, ale zdawała się bawić doskonale.
Dużo było „wiwatów,“ i Wańdzia maczała ciągle usta w kieliszku, który stał przed nią. Było to wino słodko kwaśne, syczało i perliło się w płaskim kieliszku. Wańdzi smakowała bardzo ta marka, „woda sodowa,“ jak zauważyła pocichu, ciągnąc bonę za łokieć. Lecz mamzelle Kranz, zarumieniona, niewiele zwracała uwagi na swoją pupilkę. I ona połykała dziś lody, cukierki i wino z nadzwyczajną, a nie niemiecką werwą.
Powoli przed oczyma Wańdzi zaczęła kręcić się sala jadalna. Słyszała, iż wołano: „Kochajmy się!...“ Zrobił się szmer, zamieszanie, trącano się kieliszkami po raz ostatni, bukiety świateł płonęły w kandelabrach. Zaczęto wstawać od stołu. Wańdzia podniosła się także. Zatoczyła się i oparła się o krzesło. Nareszcie ustawiła się sztywno na swych nóżkach i wyszła razem z tłumem gości, który rozsypał się po pokojach.
Wańdzia stanęła na środku salonu i założyła ręce na piersiach.
Wypadki dnia tego zaczęły skakać jej po główce. Obejrzała się dokoła.
We framudze okna, poza firankami z czerwonego adamaszku, dostrzegła nagle białą suknię siostry i stojącego obok niej Siennickiego.
Przypomniała sobie rozkazy matki, i wierna swemu obowiązkowi, postanowiła nie opuszczać „starszej“ ani na jedną chwilę.
Zaczęła więc iść ku „młodej parze,“ zakreślając zygzaki po ślizkiej posadzce salonu.
I po dawnemu uczepiła się ręki siostry, stając pomiędzy nią a jej mężem, jak żołnierz nie opuszczający ani na chwilę wskazanego przez władzę stanowiska.
Jadzia, pochyliwszy się, ucałowała rozpalone czoło dziewczynki i wyrzekła łagodnie:
— Idź, Wańdziu, baw się z gośćmi.
— Baw się z gośćmi!... — powtórzył Siennicki.
Lecz ona rozpaczliwie, z uporem niezwykłym, oparła się silnie na chwiejących nóżkach i rzuciła im przez zaciśnięte zęby:
— Mama kazała...
I trudno jej było wytłumaczyć, iż teraz Jadzia mogła bezpiecznie pozostać z panem Siennickim, nie tylko we framudze okna, lecz na końcu świata.
Musiano ją siłą odczepić od ręki siostry. Spłakaną, wytrzeźwioną, odprowadzono na piąterko. I tam dla pociechy położono ją do łóżka „starszej“, które od tej pory ona zajmować miała.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Gdy na dole tańczono przy dźwiękach ukrytej poza oknem orkiestry, tymczasem Wańdzia leży okryta niebieską kaszmirową kołderką, leży i wzdycha. Wie, że „starsza“ ma koło północy odjechać razem z mężem, odjechać daleko, bułankami, powozikiem, wybitym szafirowem suknem, naprzód na stację kolei, a potem koleją fur!... daleko do Włoch, do Paryża...
Przed odjazdem ma przyjść ją ucałować. Przyrzekła jej to solennie, w salonie, wtedy, gdy bona uprowadzała Wańdzię, używając niemal przemocy.
Wańdzia wzdycha i rozmyśla nad nieszczęsną dolą Jadzi. Pojedzie w nocy, sama z tym obrzydłym Powidlańskim!... Jak mogą rodzice zgodzić się na coś podobnego? Wczoraj jeszcze nie pozwalali Jadzi ani na chwilę pozostać samej z narzeczonym, a dziś ją puszczają w tak daleką drogę, do jakiejś Nicei, do Paryża!... Dlaczego jej, Wańdzi, jechać z nimi nie każą?
Wszystko to snuje się po jej rozpalonej główce, szpilki, podtrzymujące chińską koafiurę, wbijają się jej w skórę. Gorączka ją ogarnia.... Tyle przeszła w ciągu tych kilku miesięcy, tyle przecierpiała, że już chyba nigdy w życiu większych smutków nie dozna!...
Tymczasem na dole, w pokoju matki, Jadzia zmienia swe białe jedwabie na skromne sukienko podróżne. Śpieszy się. Północ wybiła, do stacji siedm wiorst. Rodzice, mąż naglą, proszą o pośpiech.
Nareszcie gotowa. Wciąga rękawiczki. Zarzuca na ramiona szkocki płaszcz podróżny i całuje ręce rodziców. Chce biedz na piąterko.
— Dokąd?
— Pożegnać się z siostrzyczką!
— Daj pokój!... Wańdzia śpi oddawna. Nie budź jej! Wsiadaj do powozu!... Spóźnisz się!
— Niech pani wsiada! proszę!... — woła Siennicki.
Ucałowana, upieszczona, ze śladem łez matki na czole, wsiada Jadzia do powozu. Odwraca się jeszcze:
— Powiedzcie Wańdzi, że...
Lecz bułanki ruszają z miejsca, Siennicki porywa swą „żonę“ w objęcia.
Nakoniec sami!...


∗                    ∗

Na „piąterku“ świeca, pozostawiona w miednicy z wodą, dogasa.
Wańdzia jednak nie śpi, wpatrując się uporczywie we drzwi, któremi ma wejść „starsza,“ aby ją ucałować na rozstanie, na długie rozstanie.
Czeka!...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.