<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Łoziński
Tytuł Skarb Watażki
Podtytuł Powieść z końca XVIII wieku
Rozdział V. Redivivus
Wydawca Władysław Dyniewicz
Data wyd. 1891
Druk Władysław Dyniewicz
Miejsce wyd. Chicago, Illinois
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.
Redivivus.

Fogelwander nie słyszał nawet opowiadania przestraszonego podoficera. Wiadomość o tak niespodziewanym zwrocie, jaki zaszedł w całej tej intrydze, sprawiła na nim tak głębokie wrażenie, że usiadłszy machinalnie w strażnicy, milczał jakby w osłupieniu. Cały układ z Szachinem został zerwany przez ślepy wypadek czy z woli Opatrzności. Tajemnicza historya przerywała się a nie kończyła, zostawała bez wszelkiego epilogu; zagadka miała pójść do grobu razem z zastrzelonym watażką; owa piękna nieszczęśliwa niewolnica, której postać stała ciągle przed oczyma młodego oficera, stać się miała istotnie sennem, ułudnem tylko zjawiskiem...
Podoficer stał ciągle wyprostowany, nieruchomy, w służbistej pozycyi, i patrzał zaniepokojonemi oczyma na zamyślonego rotmistrza, kiedy właśnie w tej chwili wszedł pachołek z lazaretu i wołając kaprala po imieniu, wręczył mu duży niezgrabnie złożony papier.
— Dla kogo to? — zapytał po cichu kapral, usuwając się z posłańcem na bok, jakby się obawiał obudzić z zamyślenia rotmistrza i sprowadzić na siebie nowy wybuch gniewu.
— Dla was, od chorego wachmistrza, coście go wczoraj w wieczór przynieśli do szpitala — odpowiedział posłaniec — prosił mnie na wszystkie świętości, abym wam to pismo zaraz przyniósł i do rąk własnych oddał.
Podoficer wziął list, ale go czytać nie chciał przy oficerze, i próbował wsunąć papier w zanadrze koleta. W tej właśnie chwili ocknął się Fogelwander i wzrok jego padł na papier.
— Co to jest? — zapytał. Kapral się zmieszał, zmiął papier w ręku i rzekł:
— Ja nie wiem jeszcze, mości rotmistrzu! Ten oto człowiek przyniósł mi to pismo, i mówi, że to z lazaretu od Porwisza.
— Pokaż tu! — zawołał Fogelwander i chwycił niecierpliwie za papier.
Obaczył duże, niezgrabne pismo, z pod ciężkiej widocznie i nieprawnej ręki pochodzące. Litery były po części drukarskim kształtem kreślone; jedna drugą trącała, a wszystkie bardzo krzywą zataczały się linią. Fogelwander począł’ czytać z ciekawością. List opiewał jak następuje:
Do JMci pana Jana Kapiśtrana Karpowicza, kaprala w reginiencie Dragonii Gwardyi Konnej Koronnej, w chorągwi 2, plutonie 1, tu we Lwowie na hauptwachu, albo gdzieby się teraz znajdował.
„Szanowny kapralu. miły bracie i kamradzie!
„Donoszę ci jako jeszcze nie przeniosłem się do wieczności, i jako felczer Bamber mówił mi, że takiej jeszcze twardej czaszki w praktyce swojej nie widział, kiedy nie pękła i całkowita się trzyma. Jabym już dziś uciekł Bamberowi, ale tak mi głowa szumi i dzwoni, jakby była kotłem, a dziesięciu paukinerów od razu werbel na nim biło.
„Proszę ciebie, miły kamradzie, ratuj mnie w ciężkim frasunku moim; weź dwóch dragonów, idź do szańca, gdzie leży ten hajdamak opryszek, co mnie zabić chciał, a wyście go pono na utrapienie moje zastrzelili, i postaw wartę nad trupem, a zakopać nie daj nikomu, a już najlepiej, na hauptwachu połóż, aby się gdzie nie zatrącił.
„Miły kamradzie! już to zrób dla mnie, bo ja na honor i na rygor najsurowszy parol dałem JMć Panu Rotmistrzowi Fogelwandrowi, iż tego srogiego opryszka żywcem albo trupem zatrzymam bezpiecznie, aż nasz Pan Rotmistrz powróci. Więc póki nie wróci Pan Rotmistrz, kręć jako chcesz i jako umiesz, a zakopać nie daj, a jakby zakopali, głowę utniej na pokazanie, iż kanalia nie uciekła.
„O to cię proszę, i bardzo się z tem submituję. Pozdrawiam Clę, szanowny kapralu kamradzie.

Szymon Porwisz.
Wachmistrz dragonii Króla Jegomości, w chorągwi 2, plutonu pierwszego komandyer.

Fogelwander przeczytawszy ten list nie mógł się wstrzymać od uśmiechu.
— Poczciwy, wierny Porwisz! — rzekł sam do siebie, a potem zwracając się — do kaprala, dodał: — To list do ciebie, ale nie potrzeba już tego wszystkiego, o co cię Porwisz prosi. Pójdę go sam odwiedzić w lazarecie.
Odwach znajdował się w ratuszu, Fogelwander chcąc natychmiast odwiedzić biednego Porwisza, którego szczerze lubił, udał się ulicą Ruską ku szpitalowi. Minął bramę Bosacką, która zamykała tę ulicę, i wszedł na wały.
Dzień dopiero świtać począł. Szary mrok nocny łamał się jeszcze z różowym blaskiem porannej zorzy, słońce nie wytoczyło jeszcze swego ognistego rydwanu na stropy Wschodu. Spokój i cisza niemal nocna panowała wszędzie tu i owdzie tylko dawał się słyszeć samotny krok żołnierza na straży.
Fogelwander doszedł ku tej części szańców, która stanowiła węzeł fortyfikacyjny przy kościele karmelickim, i chciał skręcić ku łyczakowskiemu przedmieściu, gdzie się znajdował lazaret wojskowy, gdy nagle usłyszał strzał jeden, po dłuższej chwili drogi....
Strzały te przerwały głośnym hukiem ciszę przed bramą i rozbijały się kilkakrotnem echem o kościół i o stojący niedaleko cekauz miejski, tak, że trudno było od razu oznaczyć miejsce, na którem padły.
Fogelwander zatrzymał się zaraz po pierwszym strzale, chcąc się przekonać zkąd padł. Drugi strzał zaryentował go zupełnie. Strzelano na wschodniej stronie szańców karmelickich.
Fogelwander pośpieszył w tym kierunku i niebawem ujrzał na stoku szańcowym dwóch żołnierzy, dwóch zaś innych w głębi rowu. Oficer przystąpił szybko do tej grupy.
Byli to żołnierze z pieszej gwardyi koronnej. Ci dwaj, co znajdowali się na stoku rozmawiali z towarzyszami, którzy z latarką małą w ręku, zatrudnieni byli w głębi fortecznej fossy.
Fogelwander podchwycił następującą rozmowę:
— Wszyscy już? — pytano z góry.
— Podobno nie — odpowiedziano z fossy — jeszcze jeden rzucał się i jęczał.
— Żyje?
— Żyje!
Fogelwander usłyszał w tej chwili znowu jęk przytłumiony.
— Dobij go! — odezwano się z góry.
Oficer w tej chwili przyskoczył do żołnierzy stojących na stoku i zawołał głośno:
— Hola! co się tu dzieje? Nie strzelać więcej!
— Co tu robicie? do kogo strzelacie? — zapytał zaglądając do rowu szańcowego.
Między gwardyakami znajdował się także znany nam przyjaciel Porwisza, ów podoficer, który wprowadził biednego kozaka Kłyszkę pod Rycerskiego Koguta.
— Mości rotmistrzu — odpowiedział podoficer Fogelwandrowi — dobijamy tu hajdamaków?
— Jakto, dobijacie? Kto wam rozkazał?
— Wczoraj w nocy, mości rotmistrzu — raportował podoficer dalej — był tu bunt i dragoni dali do jeńców ognia. Padło ich kilku i zrzucono ich tymczasem do fossy szańcowej, aby potem ciała zakopać. Nie wszyscy byli na śmierć zabici, trzech zostało tylko mocno ranionych; jęczało to straszliwie w rowie przez noc całą, więc pan komendant szańców z litości kazał im skrócić męki i dobić wystrzałami. Dwóch już zastrzeliliśmy, jeszcze tylko jeden się tam męczy.
Fogelwander raz jeszcze zawołał na żołnierzy, którzy byli w rowie wałowym, aby się nie ważyli dobijać rannych, i zeskoczył zaraz sam do nich. Ujrzał przed sobą szereg trupów pokrwawionych ze śladami ran śmiertelnych na głowach i piersiach. Pięciu hajdamaków leżało już nieżywych, szósty wydawał jęki rozdzierające i słabym głosem coś usiłował mówić.
— Ani mi się tknąć tego, który żyje jeszcze! — zawołał rozkazującym tonem oficer.
Dwaj żołnierze pospuszczali do stóp muszkiety. Fogelwander odebrał latarkę jednemu z żołnierzy i nachylił się ku rannemu, który dawał jeszcze jękiem swem znaki życia. Blask światła padł na twarz dziką, wykrzywioną wyrazem strasznego cierpienia. Z pod bujnych, poplątanych włosów hajdamaka płynął strumień krwi, dzieląc twarz jego czerwonym szlakiem i dodając jej szczególnej, odpychającej grozy....
Fogelwander nachylił się jeszcze więcej i zbliżył latarkę..
Ranny wydał jęk okropny, odsłonił swe małe, głęboko osadzone oczy, które z pod gęstych i krzaczastych brwi zamigotały gorączkowym połyskiem, jak iskry na ciemnem, wypalonem już ognisku, i wydobywając widocznie ostatnich sił swoich, przemówił słabym, ale przejmującym do głębi głosem:
— Darujcie mi, pożałujcie! Nie dobijajcie mnie, jak tamtych!....
Fogelwander z głębokiem wzruszeniem patrzał na twarz nieszczęśliwego, i nagle zawołał:
— Trokim Watażka!
Ranny opryszek spojrzał rozgorzałym od gorączki wzrokiem na oficera i znowu błagać począł słabym głosem:
— Na Chrystusa Zbawcę, na Dziewicę Najświętszą Przeczystą żyć mi dajcie!.... Zostawcie mnie tu, niech sam skonam spokojnie.... Och, gdybyście tu zawołali księdza! Wielkie grzechy palą duszę nędzną, ale Bóg miłosierny!
— Uspokój się Trokim — rzekł Fogelwander łagodnie — uspokój się, nikt ci już nie godzi na życie!
— Co wam życie moje, jeśli żyć będę! — jeczał coraz słabszym głosem Watażka — dajcie mi zginąć spokojnie.... ot zginę jak pies.... na to mnie i matka rodziła! Ale niech choć jeszcze Bogu się pomodlę....
I modlitwa, która długo może nie postała na ustach zbrodniarza, wydobyła... się z piersi rannego....
Fogelwander wyskoczył znowu na stok szańca.
— Podoficer! — zawołał na znajomego nam już sierżanta z gwardyi pieszej — rozkazuję ci, a nawet proszę, abyś wydobył zaraz tego rannego z fossy, ale lekko i ostrożnie. Miej litość nad nim, boś ty żołnierz, a kiedy ci Bóg przeznaczy konać na pobojowisku, ktoś ci litością wynagrodzi!
Gwardyak, w którego żołnierskiej piersi głos surowego obowiązku i posłuszeństwa nie przygłuszył dobrotliwego z natury serca, pośpieszył z żołnierzem w głąb szańców, dopadł do składu narzędzi robotniczych i w jednej chwili zaimprowizował nosze. Następnie żołnierze razem z Fogelwandrem zeszli w głąb rowu, i podniósłszy ostrożnie rannego Trokima, wywindowali go z trudnością na stok wałów. Sierżant rozesłał na improwizowanych noszach płaszcz, i złożono na nich hajdamaka.
— A teraz?.... — zapytał sierżant.
— Teraz.... — powtórzył w zamyśleniu Fogelwander — teraz... na prawdę nie wiem, co począć z tym nędzarzem!....
— Do szpitala nie chciał go oddać, bo znaczyłoby to pozbywać się osoby Trokima, który wskutek właśnie co opisanego wypadku, w razie gdyby wyzdrowiał, mógł teraz pozostać niejako jego wyłączną własnością. U siebie przechowywać umierającego było niepodobna.
Fogelwander znalazł się w dziwnym kłopocie.... Nagle myśl szczęśliwa zaświtała mu w głowie.
— Zanieśmy go nieopodal, do klasztoru OO. Karmelitów — rzekł do sierżanta, i poszedł naprzód.
Żołnierze szli za nim z rannym, którego Fogelwander kazał nakryć długim płaszczem. Straże szańcowe widząc rotmistrza i czterech żołnierzy, przepuszczali idących, nie patrząc nawet co dźwigają. Tak stanęli przed furtą klasztorną...
Fogelwander kazał złożyć rannego na ziemi a sam silnie dzwonić począł do furty.
W klasztorze już nie spano; oficer niedługo czekał na otwarcie.
— Muszę się natychmiast widzieć z ojcem przeorem! — rzekł rozkazującym i stanowczym tonem do przestraszonego furtyana.
— Ojciec przeor jest w chórze, w kościele, na porannych modlitwach... — odparł przelękniony nieco odźwierny.
— Pójdę do niego — rzekł oficer i pośpieszył do kościoła.
Brzęk ostróg na schodach do chóru wiodących ostrzegł mnichów o niezwyczajnym w tej porze gościu. Przeor przerwał modlitwę i wyszedł na spotkanie oficera.
Zakonnik ten, siwy jak gołąb staruszek, słynny w całym Lwowie ze świątobliwości i cnót swoich, znał osobiście naszego oficera. Chorągiew Fogelwandra najczęściej pełniła służbę na szańcach karmelickich, a przeor był nawet jej kapelanem i spowiednikiem.
Laudetur Jezus Chrystys! — rzekł zdziwiony starzec — kogo tu widzę? rotmistrza, o rannej zorzy? Ptaszki tylko i mnichy chwalą Boga na doświtku, ale o dragonii tego dotąd nie słyszano nigdzie!
— Tak jest, ojcze drogi, chwalą Go i dragoni bezbożni! Przyszedłem Go tu chwalić, i Ojcu dać sposobność do chwały Jego dobrym, miłosiernym uczynkiem...
— Mówże synu, mów rotmistrzu, czego żądasz odemnie, chwytając tak za serce starego mnicha....
— Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje — odparł Fogelwander — dał nam Bóg obu grzeszną, nędzną duszę, której nie godzi się puszczać z brzemieniem zbrodni ze światą.... Ojcze kochany, przynoszę Ci ciężko rannego, może już konającego opryszka, którego przy wczorajszym buncie śmiertelnie postrzelono, a dziś dobić chciano. Przeszkodziłem temu, bo ranny modlił się i prosił o pocieszenie kapłańskie....
— Gdzie on jest, ten nieszczęśliwy nędzarz? — zawołał z serdecznym udziałem zakonnik.
— Leży przed furtą — odpowiedział Fogelwander — ale ojcze kochany, on nietylko duchownej, lecz i cielesnej pomocy potrzebuje... Prawda ojczulku, że dragonia nie robi nigdy wstydu swemu spowiednikowi, niechże spowiednik nie zawstydzi dragonii. Masz pewnie, ojcze, celkę pustą, oddaj ją dla rannego, aż póki nie umrze lub nie wyzdrowieje. Jeżeli mi odmówisz, pójdę koleją do innych klasztorów, a wszędzie mówić będę, że karmelici ludzie nieczynni i niemiłosierni....
— Nie będziesz tego mówił, nie będziesz tego mówił! — zawołał zakonnik, i zawoławszy dwóch braciszków, pośpieszył do furty.
Plan powiódł się wybornie Fogelwandrowi. Trokim Watażka za chwilę był w małej celce, na schludnem łożu mniszem. Obmyto mu rany i przewiązano na predce.
Fogelwandcr poprosił gwardyana o sekret, strasząc poczciwego mnicha, że to miłosierdzie swoje, gdyby się wykryło, okupićby musiał surową karą wojskową, a otrzymawszy przyrzeczenie tajemnicy, wybiegł z klasztoru.
Przed furtą zastał jeszcze sierżanta i żołnierzy. Miał dwa dukaty całego majątku w kieszeni. Wydobył, je dał jeden sierżantowi, drugi żołnierzom i rzekł:
— Dziękuję wam kamradowie! Nie zrobiliśmy nic złego; spełniłem tylko to, na co mi moje prawo pozwala, i nie chodzi mi o żadną odpowiedzialność, ale wolałbym, żebyście o tem co zaszło, nie mówili. Opryszek zginął i zakopano go z innymi — na co komu wiedzieć więcej?...
Zapewniwszy się tak o losie Trokima, pośpieszył Fogelwander do garnizonowego lekarza Bambera, i uprosił go, aby natychmiast udał się do rannego Watażki i dał mu troskliwą pomoc lekarską. Bamber uspokoił także rotmistrza w obawach o poczciwego Porwisza, który oprócz kontuzyi i silnego wstrząśnienia nie odniósł żadnej niebezpiecznej rany i lada dzień spodziewał się zupełnego wyzdrowienia.
Dopiero teraz uczuł Fogelwander znużenie po tylu żywych wrażeniach i po całej nieprzespanej nocy. Udał się do swego pomieszkania i zasnął snem głębokim. Obudził się dopiero po południu i zaraz począł rozważać całą sytuacye. Postać rzeczy zmieniła się zupełnie; plan cały został obalony.
Szachin pod tym tylko warunkiem zgodził się wymienić nieznajomą za Trokima, jeżeli Fogelwander sam do Brodów dostawi mu osobę Watażki. To stało się teraz niepodobieństwem. Trokim był ciężko ranny, nawet więc w razie zostania przy życiu nie mógł być odwieziony do Brodów bez przyspieszenia śmierci. Przeciw wydawaniu śmiertelnie chorego w ręce Szachina wzdrygało się wszelkie uczucie ludzkości, a handlarzowi dusz chodziło nie o przystawienie zwłok, ale żywej osoby....
Układ stał się tedy niewykonalnym... Jedyny spokojny sposób ocalenia nieszczęśliwej dziewczyny z rąk Szachina stał się niepodobnym... Cóż czynić teraz?.... Zapomnieć o wszystkiem, zrzec się rozwiązania całej intrygi i epilogu całej tak dziwnej i zagadkowej przygody?.... Zamknąć uszy przed echem owego jęku, wzywającego pomocy i ratunku? Wydrzeć z duszy ten cudny obraz tajemniczej postaci niewieściej, która stawała ciągle przed oczyma, otoczona podwójnym, niepokalanym urokiem: piękności i nieszczęścia?....
Nie! To było niepodobna!
— Zginę raczej, a wydrę tę ofiarę ze szpon Szachina! — zawołał z namiętnem postanowieniem Fogelwander. — Życie moje spaczone, próżne i nudne... Przyszłości przed sobą nie widzę, dla którejbym miał być ostrożny w obec awanturniczych zamiarów. Cóż mam do stracenia? Co rzucam na szalę w tym wypadku?
Fantazya młodego oficera rozogniała się coraz bardziej, obudził się w nim żywo wrodzony duch awanturniczy. W tej chwili gotów był podnieść bunt przeciw panu Korytowskiemu, wyprowadzić chorągiew swą do Brodów, wypędzić, Seewalda z fortecy, zrobić najazd na dom Arona prochownika, uwolnić piękną nieznajomą, zburzyć całe ponure domostwo, a na gruzach jego wznieść szubienicę dla Szachina....
Właśnie gdy nasz bohater najzuchwalsze układał plany, otworzyły się, drzwi i wszedł do pokoju nizki opasły człowieczek w dużej peruce pudrowanej, z olbrzymim harbajtlem na plecach, w błękitnym, spłowiałym fraku z ogromnemi metalowemi guzikami, o dużych pomiętnych żabotach i o cieniutkiej a długiej szpadce przy boku.
Był to dr. Bamber, lekarz garnizonu lwowskiego, Niemiec, poczciwy i powszechnie kochany przez oficerów, choć trochę dziwak i nieposkromiony gaduła, Dr. Bamber uchodził za bardzo zręcznego chirurga, a że w świecie nie zrobił wielkiej karyery, to przypisać należało tylko jego fantastycznemu usposobieniu, które za młodu jeszcze zrobiło go igrzyskiem najrozmaitszych przygód i najzmienniejszych kolei.
Bamber był bardzo wzięty, a słynny niemal w całej Europie Styrnaeus, lekarz nadworny wojewody Potockiego w Krystynopolu, ten sam Styrnaeus, którego magnat polski pozyskał dla siebie, dając mu dwakroć większą pensyę, niż cesarzowa Marya Teresa, co także starała się o tego znakomitego lekarza, zaszczytną miał opinię o zdolnościach starego Bambera, i przy ciężkich chirurgicznych operacyach rad się jego pomocą posługiwał.
Fogelwander ujrzawszy poczciwego lekarza, powitał go serdecznie.
— Doktorze, jak na zawołanie przybywasz! — zawołał. — Chciałem odbyć na ciebie polowanie, aby się dowiedzieć, jak się mają moi pacyenci. O biednym Porwiszu wiem już, że nic mu się nie stało, ale o tego rannego hajdamaka mi chodzi. Czy byłeś u niego w klasztorze?
— Czy byłem u niego? Eine selltsame Frage! — odpowiedział trzepiąc się cały — trzy razy już byłem i jeszcze raz pójdę dzisiaj i poszle um den alten Schafskopf Styrnaeus nach Kristinopel!! Tak, tak, muszę posłać zaraz, er sol; kommen und stauneu, der Alte!
— Dobrze, dobrze, sam poślę — przerwał Fogelwander — ale powiedz mi, żyje ten człowiek, czy umarł?
— Szczególny wypadek! Casus rarissimus; curiosissimus, inauditus, stupendus! Gdyby tu Boerhaven był, albo Haller, albo Brambilla, dieser grosse Esel aus Wien Brambilla, toby gęby pootwierali z podziwu!
— Ale doktorze, doktorze, doktorze — zawołał Fogelwander — wierzę temu wszystkiemu, powiedz tylko, czy żyje i czy żyć będzie?
Bamber zamiast odpowiedzi począł nagle szukać czegoś po wszystkich kieszeniach, a miał ich niezliczoną mnogość w swojej garderobie. Szukał z przodu, z tyłu, na bokach, trzepał ręką po wszystkich punktach swej odzieży, zaplątał nogi w długą szpadę, potknął się, mało nie upadł, aż nareszcie wyciągnął coś z kieszeni.
Gimpelwander, patrzaj Gimpelwander — zawołał z tryumfem, przekręcając według swego zwyczaju nazwisko, czego zresztą nikt za złe nie brał poczciwemu Eskulapowi.
Były to dwie kule, jedna nieco spłaszczona, druga w pierwotnej okrągłości. Bamber zaczął rzucać obie kule w powietrze i łapać je ze zręcznością kuglarską.
Fogelwander z rozpaczą przypatrywał się staremu dziwakowi.
— Bamber, Bamberku, Bamberle, na miłość Boga! odpowiedz mi na moje pytanie! — zawołał niecierpliwie.
— Zaraz ci powiem, zaraz ci powiem — odparł Bamber — ale proszę cię, siadaj trochę, siadaj mój kochany, boś za wysoki, a chce ci to wyeksplikować, Fogelwander usiadł z rezygnacyą, Chirurg rzucił się na niego, jak na ofiarę, chwycił go silnie jedną ręką za głowę, a druga ręka poczęła biegać szybko po czaszce i zatrzymywać się na pewnych miejscach jakby macała.
— Uważajże Fogelwander — trzepał szybko doktor Bamber — uważaj dobrze, bo obersztem zostaniesz, posiwiejesz, umrzesz, a taki wypadek ci się nie zdarzy nigdy. Tu jest os prorae inverecundum, a tutaj są orbitales, tu właśnie zaczynają się margines superorbitales, tu jest crista a tam proceesue zygomaticus. Otóż jedna kula dotknęła bokiem tubera, zawadziła o foramen, poszła tędy, tędy, szarpnęła tędy, i została we włosach! Patrz, oto ta kula!
Fogelwander wyrwał głowę z rąk Bambera i powstał z naiżywszą niecierpliwością.
— Chcesz mnie do passyi przyprowadzić, cyruliku! — zawołał — ja nie Styrnaeus, ani Brambilla, ani Boerhaven: mówże mi zaraz, umrze czy żyć będzie?
— Ale żyje, żyje, żyje i żyć będzie! Obie kule już wyciągnąłem. A wiesz, Schnabelwander, gdzie druga była? Niesłychanie rzecz ciekawa. Ruszyła szyję, koło arcus jugili, minęła vena vertebralem, i wyobraź sobie, i....
— Więc powiadasz, że żyć będzie z pewnością?! powtórzył Fogelwander przerywając znowu Bamberowi czy tylko nie mylisz się doktorze?
— Doktor Bamber nigdy się me myli! Ten rozbójnik nie wart takiego wypadku i takiego doktora! Ma szczęście opryszek! Za dwa tygodnie możesz znowu strzelać do niego, jak się zbuntuje przy robocie! Adieu Wandervogel!
Tu doktor spojrzał na swój pektoralik, która godzina, i wybiegł bez pożegnania za drzwi.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Łoziński.