Stasia/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Stasia |
Pochodzenie | Światełko. Książka dla dzieci |
Wydawca | Spółka Nakładowa Warszawska |
Data wyd. | 1885 |
Druk | S. Orgelbranda Synowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Na polu, wicher jesienny otrząsał ostatnie liście z konarów tu i owdzie czerniejących drzew. Lodowaty deszcz padał bezustannie, zamieniając grzązki czarny grunt Sandomierskiej ziemi w szkaradne błoto. Ciężko było koniom wybrnąć z głębokich jam i kałuży na gościńcu, wiodącym od miasta do wioski; ciężej jeszcze, biednym ludziom przebywać pieszo tę drogę, na której stopy wpadały jak w bagna.
Pomimo tej pory, nie sprzyjającej podróżnym, na gościńcu, od strony miasta, toczył się zwolna powóz, zaprzęgnięty czterema gniadoszami. Od wioski zaś, szła kobieta, w szarą płachtę obwinięta, niosąc na rękach duży jakiś pakiet, pod osłoną płótna zgrzebnego. Powóz przechylał się wśród wybojów to na prawo, to na lewo, niby okręt na morzu. Furman zachęcał konie głosem i biczem, ale biedne zwierzęta, zabłocone po uszy, sapały tylko ze zmęczenia, zaledwie mogąc się wlec krok za krokiem.
Kobieta, ze swym ciężarem, wybierała napozór suchsze, ale mimo tej przezorności, co chwila zapadała w błoto i, choć zimno było dojmujące, na twarzy biedaczki krople potu mięszały się z kroplami deszczu, a może i łzy rozpaczy znalazłyby się na tem znękanem obliczu, gdyby ktokolwiek popatrzył uważniej na nieszczęśliwą.
Buty jej, błotem oblepione, zmoczona na plecach płachta, brzemieniem nieznośnem przygniatały ją, czyniąc prawie niepodobieństwem dalszą drogę. Kobieta westchnęła ciężko, przycisnęła do piersi zawiniątko i powiodła wkoło siebie wzrokiem ginącego, który szuka jakiegobądź ratunku. Powóz nadciągał powoli, wreszcie zrównał się z nią niemal. Kobieta postąpiła krok ku podróżnym, wołając:
— Stójcie, w imię Boga, zmiłujcie się, ludzie!..
Furman jechał dalej, ale z powozu dano mu rozkaz zatrzymania koni, i młody mężczyzna wnet otworzywszy drzwiczki, wyskoczył na drogę, zapytując kobiety:
— A czego to wam trzeba?
— Litości, panie! szłam do szpitala, chora jestem okrutnie, dziecko, ot, malutkie przy piersi, i otom ustała... Już nie mogę ani krokiem dalej... ratujcie...
Zaledwo wymówiła te słowa, straszna bladość powlokła jej policzki, zachwiała się i, gdyby nie pomoc młodego pana, byłaby padła twarzą na ziemię.
Niewiele myśląc, pan wziął ją na ręce i przeniósł do powozu. W powozie siedziała jego młoda żona, która natychmiast poczęła nacierać skronie omdlonej wodą kolońską. Tymczasem, w zawiniątku coś się poruszyło, zaskrzeczało.
— Moje dziecko, córeczka moja, Stasia... — szepnęła kobieta, otwierając oczy. Ale zaraz je znów zamknęła. Młoda pani delikatnie wyplątała dziecinę z więzów płachty i wzięła ją na kolana. Mąż jej kazał furmanowi jechać co prędzej. Wieś już była niedaleko. Konie, czując stajnię, pociągnęły żwawiej.
Zajechano przed dwór piękny i duży; służba wybiegła na spotkanie państwa. We wszystkich piecach ogień płonął wesoły, wieczerza zastawiona na stole oczekiwała przybyłych. Ale dobrzy młodzi małżonkowie przedewszystkiem zajęli się chorą. Przeniesiono ją do garderoby, położono do łóżka, rozcierano ciepłemi serwetami. Niestety, starania te przyszły zapóźno. Nie odzyskała już przytomności biedaczka i nazajutrz wieczorem umarła.
— Dziecko wezmę za własne — rzekła litościwa pani, co też potwierdził jej mąż najchętniej.
Tak tedy mała Stasia znalazła wypadkiem opiekunów w państwu Różyckich, dziedzicach wsi Dębiany.
Sierotka chowała się zdrowo, choć drobna była i blada zawsze. Pani Różycka zajmowała się szczerze biedną dzieciną, lecz w kilka lat później dwoje ślicznych dziateczek rozweseliło serca rodzicielskie. Syn Stefan i córeczka Wanda, przybyli państwu Różyckim na pociechę życia. Stasia, pięcioletnia już podówczas dziewczynka, dowiedziała się wtedy, że nie ma ani mamy, ani ojca. Powiadomiła ją o tem Justyna, panna służąca, istota obłudna, udająca do każdego wielkie przywiązanie, na to tylko, aby mu wyrządzić krzywdę jakąś.
Stasia, choć napozór nie zrozumiała całego opowiadania panny Justyny o swem sieroctwie, jednak od tego dnia jakby onieśmieliła się wobec opiekunów. Dopóki była sama, pani Różycka zwracała na nią tak baczną uwagę, że nie uszłoby i to jej oka, ale teraz dzieci własne zajmowały ją tak bardzo, że pół roku minęło, zanim zauważyła, iż Stasia inaczej niż dawniej zbliża się ku niej, i zamiast „mamo“ mówi jej „pani.“
Rozgniewała się pani Różycka na gadatliwą Justynę — ale rzecz się już stała — sierotka wiedziała o swem pochodzeniu. Więc tylko, aby ją ustrzedz nadal od towarzystwa sług, przywieziono z Warszawy nauczycielkę, panią Wolewiczową, i Stasia pod jej kierunkiem rozpoczęła nauki.
Po paru latach, podrósł Stefanek i dom cały przepełniał psotami: podrosła i Wandzia, biegając bez pomocy niańki — a Stasia, starsza już panienka, serdecznie lubiana przez nauczycielkę, umiała nietylko czytać płynnie, pisać nieźle, trochę historyi, gieografii i różnych innych przedmiotów, ale grała na fortepianie śliczne kawałeczki i wykazała prawdziwe do muzyki zdolności. Przyjemnie było słyszeć, gdy drobnymi paluszkami dobywała z klawiszów dobrane dźwięki.
W tym czasie państwo Różyccy sprowadzili dla Wandy bonę francuzkę, a dla Stefana — nauczyciela. Stasia była tak miłą i roztropną dziewczynką, że ją lubili w domu wszyscy, prócz panny Justyny; więc wkrótce bona uczyła ją po francusku, a nauczyciel Stefana, pan Jan, który grał na skrzypcach, często prosił Stasię, by z nim przegrywała małe duety, towarzysząc mu na fortepianie, co ją niezmiernie do muzyki zachęcało.
Prócz tego, ponieważ była bardzo usłużna, grzeczna i pojętna, cobądź się w domu robiło, każdy chętnie wołał ją do pomocy. Stara Pląskowska, gospodyni, zabierała ją nieraz z sobą do śpiżarni, wydając kucharzowi na obiad. Gdy smażono konfitury, lub pieczono ciasta, bez Stasi się nie obeszło.
Na wakacye przyjeżdżała corocznie kuzynka pani Różyckiej, mająca talent i umiejętność malowania pięknych obrazów. Gdy zabierała się do pracy, Stasia nie odstępowała jej ani na chwilę; co widząc artystka dawała jej papier, ołówek i wskazówki potrzebne. Wszyscy myśleli, że dziewczynka bawi się raczej niż uczy, lecz jakież było zdziwienie, gdy pewnego razu, na imieniny swej opiekunki, czternastoletnia Stasia ofiarowała jej namalowany własną ręką z natury widoczek, przedstawiający dwór Dębiański od strony ogrodu.
Wtedy to pan Różycki przezwał Stasię „Pszczółką,“ co miało znaczyć, że jak pszczółka z każdego kwiatka słodycz na miód zbiera, tak roztropna dziewczynka z każdej nauki wyciągała pewną korzyść i niezawodny pożytek.
Ale Stasia w tej porze zaczęła miewać zmartwienia ważne i czuć się nieszczęśliwą. Przyczyną tych smutków był Stefanek. Chłopiec ten, od rodziców pieszczony, przez domowników, a zwłaszcza przez pannę Justynę psuty był niezmiernie. Ona to, chcąc się przypodobać, niewłaściwe opowiadała mu historyjki: jak to on nie potrzebuje słuchać nikogo, gdyż rodzice mu dadzą wielki majątek, więc i nauka dla niego niekoniecznie przydatna.
— Dobre to dla takiej Stasi — dodawała niepoczciwa dziewczyna — niech się uczy, bo pójdzie pewnie na guwernantkę, gdyż państwo trzymają tylko z litości tę córkę żebraczki; ale panicz, będzie pan wielki, będzie jeździł zawsze karetą, będzie robił, co mu się podoba, i basta!
Niemądre te gadaniny zupełnie zawróciły głowę Stefanowi. Nauczyciel nie mógł się wydziwić jego niedbalstwu w naukach. Odpowiadał przytem niegrzecznie i począł mieć dziwne zachcianki. Do służby mawiał „ja ci każę,“ zamiast prosić o wszystko, jako chłopczyk dobrze wychowany. Dla Stasi zaś stał się nieznośny. Nikt o tem nie wiedział, bo zdarzyło się, że pan Różycki wyjechał w podróż daleką, pani zaś była ciągle słabą. Stefan korzystał z tego, że nikt nie poskarżył się nań przed matką, nie chcąc jej zasmucać, i broił bezkarnie.
Dobra Stasia, cierpliwie znosząc psoty malca, póki tylko ją samę miały na celu, parę razy próbowała go upomnieć, widząc nieuszanowanie, z jakiem się znajdował wobec swych nauczycieli; ale Stefan, na upomnienia jej rozgniewał się okropnie i, wspominając nie mądre opowiadania Justyny, począł mówić szkaradne słowa:
— Precz odemnie, cicho, ty chłopska córko — wołał tupiąc nogami. — Ty tu jesteś trzymana z litości, ty nic nie znaczysz na świecie i nie masz nic; a ja jestem panicz, mnie wolno robić, co mi się podoba!
Łzy popłynęły z oczu biednej sieroty; nie odpowiedziała wcale żalem przejęta, lecz obecna temu pani Wolewiczowa, jej stara nauczycielka, rzekła w uniesieniu:
— Niegodziwy chłopcze, wiedz, że za krzywdę sieroty pan Bóg karze ciężko! Wspomnisz moje słowa, że przyjdzie ci kiedyś jeszcze łzy wylewać z bólu i wstydu, gorzej niż ty Stasię, i ciebie też kto sponiewiera! Kto wie jeszcze, jaki twój los będzie w życiu!
— Droga pani — ozwała się ocierając oczy Stasia — on jeszcze mały i sam nie wie, co mówi... Poprawi się, gdy zrozumie jak brzydko postępuje.
Stefan, mający wcale dobre serce, zmięszał się na widok łez Stasi, ale zły duch jego, panna Justyna, mrugnęła nań znacząco, pokazując pod stołem biczyk, który mu rano tegoż dnia zabrał pan Jan, bo nim wszystkich zacinał. Justyna wydostała ów biczyk z ukrycia i pokryjomu podawała go swemu faworytowi. Stefan na ten widok zapomniał o wszystkiem, porwał bicz i wybiegł do ogrodu.
— Zobaczycie, że ten chłopiec źle skończy — powiedziała pani Wolewiczowa, potrząsając głową.
— Poprawi się może, — odparła poczciwa Stasia, zapominając urazy, choć jej jeszcze bardzo było boleśnie od słów Stefana.
Pewnego wieczoru w Dębiańskim dworze wszczął się gwar i zamęt niemały. Na gwałt wynoszono i pakowano rzeczy, zamykano kufry, naradzano się cichym głosem. Domownicy płakali, pani Różycka, choć bardzo słaba, dźwignęła się z łóżka; ubrano dzieci ciepło, jak na daleką drogę, i nie tłumacząc im powodów, kazano pożegnać się z nauczycielami i ze służbą. O jedenastej w nocy pani Różycka zamiast udać się na spoczynek, poszła ze Stefanem, Wandą i Stasią nad brzeg Wisły, gdzie wszyscy wsiedli do łódki, która natychmiast odbiła od brzegu. W drugiej łódce płynęła z rzeczami Justyna. Przeprawiono się na przeciwny brzeg, gdzie była austryacka granica, a stamtąd dwie obdarte żydowskie bryczki zawiozły ich na stacyę kolei. Pani Różycka bardzo płakała, a wszyscy mieli czarne suknie, widocznie nieszczęście dotknęło rodzinę. Stefan nie śmiał się zapytać matki, co to się stało, ale gdy już umieścili się w wagonie, gadatliwa Justyna nie mogła wytrzymać, żeby mu nie szepnąć, iż nigdy już nie zobaczy ani ojca, ani Dębian, że zaszły takie interesa, iż cały majątek stracony i będą odtąd mieszkać nie w białym dworze wśród ogrodu i wonnych łąk, ale przy ciemnej, brudnej ulicy, w paru małych pokoikach, w mieście.
Tym razem Justyna prawdę powiedziała. Po długiej podróży, zatrzymano się nareszcie w stolicy obcego kraju — i po kilku dniach przykrego pobytu w hotelu, najęto wreszcie maleńkie mieszkanie, w niczem nie przypominające wygodnej i dostatniej siedziby w Dębiańskim dworze. Wieczorem, zamiast kolacyi dano dzieciom herbaty z bułką, a gdy Stefan zauważył, że tu smutno i brzydko, że stół nie nakryty i jedzenia nie dosyć, pani Różycka rzekła, zalewając się łzami:
— Moje dzieci, oby nam odtąd starczyło choć na takie mieszkanie i pożywienie... jesteśmy bowiem bardzo ubodzy...
Nazajutrz pani Różycka nie wstała z łóżka, chora po tylu przykrych wzruszeniach. Wezwano doktora, z którym rozmawiała tylko Stasia, dzięki umiejętności języka francuskiego, gdyż pani Różycka zbyt osłabioną była, by mówić mogła, a Justyna umiała tylko po polsku.
Od tej chwili piętnastoletnia dziewczynka odważnie podjęła rząd i opiekę nad całą rodziną. Posadziwszy narzekającą pannę Justynę przy chorej i przetłumaczywszy jej polecenia doktora, sama przypasała fartuszek, wzięła się do uporządkowania pokoi, potem zbiegła na dół do sklepu, przyniosła w koszyczku zapasów na obiad i zabrała się ochoczo do gotowania.
Około południa, ocknęła się chora, przyszły do jej łóżka zapłakane z nudów dzieci, a wszyscy czuli potrzebę posiłku. Już pani Różycka troszczyć się poczęła i chciała wysłać pannę Justynę do restauracyi, czemu ta sprzeciwiała się, mówiąc, że ona nie pokojówka, żeby z garnkami po ulicy chodziła; gdy drzwi się otworzyły, i Stasia, z rumieńcem na twarzy, przyniosła chorej talerz wybornego rosołu oraz zaprosiła dzieci i pannę Justynę do drugiego pokoju, gdzie skromny ale pożywny obiadek, jej rękami przyrządzony, nakarmił wszystkich dosyta.
Stasia pracowała jak rzeczywista pszczółka — bez wytchnienia. Nie dość, że sprzątała, gotowała, usługiwała wszystkim, ale jeszcze parę godzin dziennie uczyła dzieci; wieczorami zaś rysowała coś bardzo starannie, lub kolorowała fotografie. Mimo tego umiejętnego gospodarstwa, mały zapasik pieniężny wyczerpał się prędko, i od kilku dni, pani Różycka z niepokojem najwyższym oczekiwała chwili, w której Stasia przyjdzie jej oznajmić, że nie ma już ani grosza w domu. Przeszedł jednak tydzień i drugi, a wszystko szło po dawnemu; tylko Stasia coraz bledszą miewała twarzyczkę i oczy zmęczone.
Zauważył to doktór, odwiedzający panią Różycką, który bardzo polubił całą rodzinę. Stasia z początku broniła się od jego badań, ale gdy nakoniec nalegał koniecznie, zaprowadziła go do swego pokoiku i, pokazując mu mnóstwo rysunków oraz kolorowanych fotografij, wyznała, iż część nocy spędza na tej robocie, co ją trochę nuży.
— Nie jesteśmy bogaci — dodała nieśmiało — ja zaś względem tej rodziny mam obowiązki wdzięczności...
— Zacne dziecko! — przerwał jej doktór, biorąc za obie dłonie. Dziękuję ci za zaufanie. Nie trzeba psuć oczu w nocy nad robotą. Obmyślimy coś korzystniejszego. Czy umiesz trochę muzyki?
— A jakże; gram sama i uczyć potrafię — rzekła uradowana Stasia.
— Doskonale. Właśnie moje córki potrzebują nauczycielki. Przyjdź-że jutro do nas. Już my się ułożymy o lekcye. Ale, powiedz-że mi, panno Stasiu, skądże dostałaś robotę rysunków i fotografij i od kogo?
— Od kupca rycin — odparła Stasia. Udałam się wprost do magazynu, prosząc o robotę, i dano mi. Wszak praca nie hańbi nikogo...
— Owszem, praca uzacnia, podnosi, wywyższa. Dzielna i szlachetna istota z ciebie, moja panienko! rzekł doktór ściskając ze wzruszeniem jej małe pracowite rączki.
W rok potem, Stasia, poznajomiona z rodziną doktora, miała lekcyj tyle, że zarabiała niemi na utrzymanie całej rodziny. Jej też staraniem, Stefan, należycie przygotowany, chodził do szkoły i mała Wandzia uczyła się razem z córeczkami doktora. Przyjęto służącą, gdyż Stasia nie miała teraz czasu na sprzątanie i gotowanie, lecz nie mniej czuwała ona nad wszystkiem. Ktokolwiek ja poznał, lubił ją i szanował, jej pracowitość, dobroć, zjednywały serce każdego.
Raz panna Justyna, coraz złośliwsza, przydybała Stefana wracającego ze szkoły i rzekła mu:
— No, cóż tam, nie żal paniczowi Dębian?
— Pewnie, że żal — odparł chłopiec — tam był ojciec i tam było tak ładnie...
— Tak, zupełnie było co innego. Tam żyliście jak państwo, nie tak jak tu, z jałmużny.
— Alboż my tu żyjemy z jałmużny? — spytał czerwieniąc się chłopak.
— Ano, gdyby nie ta poczciwa panna Stanisława, która, zapracowana od świtu do nocy, z litości was żywi, tobyście chyba z głodu poumierali!
— To już teraz nie my trzymamy Stasię z litości? — zawołał Stefan.
— Och, jaki to niewdzięcznik — wołała panna Justyna. Ta biedna Stasia wypłaciła się już wam z czubem za wszystkie łaski, i to wy, twoja mama, ty, Wandzia, żyjecie na jej chlebie ciężko zapracowanym.
— Dlaczego mi panna Justyna mówi „ty“ — spytał Stefan zdziwiony.
— Widzicie go, a to mi panicz, na cudzym koszcie! — rzekła śmiejąc się służąca.
Chłopiec był dumny, dotknęły go też strasznie słowa Justyny. Jak szalony pobiegł do matki i od progu już wołał:
— Mamo, powiedz mi, powiedz, proszę cię...
— Co takiego? — rzekła pani Różycka zdziwiona.
— Czy to prawda, że wszystkie pieniądze w domu, za które się kupuje chleb, mięso, trzewiki dla nas, wszystko potrzebne, czy to prawda, że to są pieniądze Stasi?
— Prawda, mój synku.
— I gdyby jej nie było?... albo gdyby ona nie chciała nam dać nic, to cóż-by się z nami stało?
— Nie wiem, mój drogi — możebyśmy już z nędzy zginęli... Ja słaba, wyście jeszcze dzieciaki... Poczciwa Stasia, to nasz anioł opiekuńczy!
Stefan usunął się w kąt pokoju, zacisnął oczy dłonią i począł płakać. Matka nie zauważyła tego, lecz gdy wkrótce zabrzmiał dzwonek, i Stasia, z nutami w ręku, widocznie lekcyą zmęczona, stanęła na progu, Stefan podbiegł do niej, ukląkł i zawołał wśród łkania:
— Przebacz mi, Stasiu! ja byłem bardzo niedobry dla ciebie; teraz wiem już, że to ty nam robisz łaskę, że utrzymujesz nas z litości, że...
— Cicho, Stefanku — rzekła, podnosząc go i całując, Stasia. Pewnie znów ci coś nagadała ta niepoczciwa Justyna.
— Ja się poprawię — szlochał Stefan.
— Jużeś się poprawił; w szkole bardzo z ciebie radzi.
— Nie o to, ale dla ciebie Stasiu...
— Słuchaj, Stefanku drogi, i pomyśl nad tem: życie ci wcześnie dało naukę, jak to pogardzać nikim nie trzeba. Lecz ja ci jeszcze coś powiem: przed laty twoi rodzice uratowali mię od śmierci, teraz ja pożyteczną jestem twej rodzinie; kiedyś, może ty mnie na starość dasz przytułek... Jest to wymiana ciągła wzajemnych usług, na której się życie opiera...
Pani Różycka, dowiedziawszy się o całej sprawie, rzekła do syna:
— Zapamiętaj sobie dwie zasady najważniejsze i postępuj zawsze według nich mój synku:
Kochaj bliźniego twego, jak siebie samego i —
Nie czyń drugiemu, co tobie nie miło.