<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Stracone szczęście
Pochodzenie Wybór pism w X tomach
tom VII
Wydawca nakładem autora
Data wyd. 1896
Druk Towarzystwo Komandytowe St. J. Zaleski & Co.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

— Proszę jegomości, będziemy mieli pogrzeb — rzekł Szymon, wchodząc do pokoiku proboszcza.
— Któż umarł?
— Maciek Paliwoda. Pierwszy gospodarz na całe Komorno i letni człowiek, proszę jegomości... I tak mu się nieborakowi prędko zmarło. U kosy onegdaj był... Od wieczora zaczęło go coś łamać w sobie, niby kolka; chciał syn dziś po doktora jechać, tymczasem przed słońca wschodem stary jęknął raz, drugi i umarł. Ktoby się spodziewał? Toć ja starszy. Kilka dni temu, piorun przed samym nosem mi strzelił, i oto, Bogu dzięki, żyję, a ten nieborak!... ot, dopust Boży, nic więcej. Żeby jegomość wiedział, jaki tam lament w chałupie, jaki płacz! przystąpić trudno... Niech Bóg Najwyższy broni...
— Źle, źle, mój Szymonie — rzekł z westchnieniem ksiądz, — dobrzy, starzy ludzie umierają, a z młodych...
— Z przeproszeniem jegomości, ojca duchownego, z młodych to tyle jest... co et! tfy! papierosiki jeno, bałamuctwa i tyle.
— No, no, za ostry jesteś, mój stary; przecież nie można wszystkich potępiać, nie godzi się.
— Ludzie ludziom nierówność, proszę jegomości, są tacy są i inni; jeden będzie, jak to mówią, i do ludzi i do Boga, drugi... Panie odpuść. Gdzie teraz znajdzie naprzykład takiego, jak nieboszczyk Maciek. To chłop był rzetelny, gospodarz pierwszy, a człowiek dobry, bo dobry, na wszystkie cztery boki godny chłop.
— Pójdź-no i zakrzątnij się w kościele, Szymonie, roboty dziś masz dużo, a na wieczór będę cię potrzebował.
— Miarkuję ja... pewnie za stangreta.
— No tak, więc pośpiesz się jak należy, żeby wszystko było w porządku.
— Duchem, proszę dobrodzieja, duchem... lecę! — rzekł dziad, z nogi na nogę przestępując.
— Więc leć...
Szymon zaczął drapać swoją siwą czuprynę, chciał coś powiedzieć, lecz nie śmiał.
— Na cóż jeszcze czekasz? — spytał ksiądz.
— Et, bez urazy jegomości, gęba mnie swędzi, chciałbym coś rzec, a nie wiem jak...
— Cóż takiego?
— Ano chciałem się zapytać, dlaczego to u nas inaczej, niż po ludziach?
— Jakto inaczej?
— A choćby, na to mówiąc, u jegomości. Wózek ladajaki, szkapsko jedna, a na koźle dziad; toćby, bez urazy, jegomości stać było na parę koni jak się patrzy i na stangreta...
— Ej, mój Szymonie, nie w swoje rzeczy się mieszasz...
— Pewnie, że nie w swoje... ale zawdy i na parafię nieładnie, żebyśmy tak w jedną szkapinę jeździli.
Ksiądz Andrzej rozśmiał się.
— Poczekaj jeszcze — rzekł — ze trzydzieści lat, to sobie drugą szkapinę kupimy, tymczasem jedna nam wystarczy.
— Wola jegomości dobrodzieja... — rzekł dziad i do kościoła pośpieszył.
Po mszy, Szymon, wziąwszy łopatę, udał się na cmentarz, gdzie miał wykopać grób dla zmarłego Maćka. Cmentarzyk ów wiejski był ogrodzony murem i utrzymany czyściutko.
Zielono na nim było i zacisznie. Wśród zieleni drzew wznosiły się krzyże drewniane, z których jedne, starsze widocznie, pochyliły się już i mchem porosły; inne, młodsze, nosiły jeszcze na sobie ślady farby i napisów, ciężką dłonią wioskowego malarza zrobionych.
Koło muru rosły krzaczki drobne i otaczały jedyny większy nagrobek z piaskowca.
Szymon ciężkim kluczem otworzył furtkę, wszedł do „ogrodu umarłych“ i pilnie przez czas jakiś rozglądał się wokoło.
Widocznie dogodniejszego miejsca szukał.
— Oj, Macieju, Macieju nieboże — mówił sam do siebie. — Wykopię ci dołek porządny, na wzgóreczku, pod brzozami, będziesz miał dobrze leżeć, nieboraku. Nie pożałuję ci dobrego miejsca, boś był porządny chłop, jak się patrzy... rzetelny...
To mówiąc, Szymon zrzucił z siebie kapotę, zawinął rękawy od koszuli, a ująwszy rydel w grube ręce, zaczął swą pracę. W miarę postępu roboty, Szymon zagłębiał się coraz niżej, aż wreszcie koło południa ledwo mu głowę widać było z dołu.
— No to i już! — rzekł, z trudnością wydobywając się z dołu — parę sztychów szpadlem i chałupa na wieczne czasy gotowa. Dziedzictwo, którego nikt nie pozazdrości, nie wyprawuje i nie wydrze. Lepiej to podobno w ziemi, aniżeli na ziemi — zakonkludował dziad i zarzuciwszy szpadel na ramię, opuścił mieszkanie umarłych.
Gdy już furtkę zamykał i przypadkowo rzucił okiem na drogę, dostrzegł jeźdźca w oddali. Zasłonił ręką oczy od słońca i popatrzył, wiedziony ciekawością.
Był to we własnej swojej osobie pan Onufry. Łysinę miał przykrytą wielkim kapeluszem słomianym, w ustach trzymał krótką fajeczkę, z której co chwila gęste kłęby dymu wypuszczał. Siedział na kasztanowatym grubo-płaskim mierzynie, tęgim, spasionym, o grubych nogach i potwornie rozrosłym karku. Koń ten był jakby naumyślnie dla pana Onufrego stworzony, dźwigał też swego jeźdźca z fantazyą, sapiąc przytem jak miech.
Gdy pan Onufry do cmentarza dojechał i Szymona ujrzał, krzyknął zaraz.
— Jak się masz, stary krecie! Znów komuś dołek wygrzebałeś, jak widzę.
— A jakże, proszę wielmożnego pana... takie moje dziadowskie prawo. Oto dziś dobry człowiek nam zmarł, wielmożny pan znał go zapewne... stary Maciej.
— Maciej? a szkoda, porządny człowieczysko... znałem go, znałem, mój Szymonie, tak dobrze jak ciebie. Et! skwasiłeś mi humor tą wiadomością. Powiedz-że mi, Szymonie, ksiądz jest?
— Jest, wielmożny panie.
— No to weźże konia i zaprowadź gdzie w chłód; ja pieszo na plebanię pójdę.
To mówiąc, pan Onufry z konia zsiadł i cugle Szymonowi oddał.
Ksiądz Andrzej ujrzał nadchodzącego gościa przez okno i wyszedł na ganek, aby go powitać.
— Rzadko mnie to szczęście spotyka — rzekł, ściskając pulchną dłoń pana Onufrego.
— Gdzie ci radzi tam rzadko, gdzie nieradzi tam nigdy, to moja zasada; a skorom się tu na takie gorąco przyczłapał, to widać, że wierzę, iż mi ksiądz dobrodziej rad będziesz.
— Więc tedy nie przejazdem?
— Naumyślnie. Byłem trochę w polu, zobaczyło się to i owo... no i myślę sobie: trzeba proboszcza odwiedzić...
— Proszę tedy pod dach.
— Bardzo chętnie, tembardziej, że hora canonica czyli czas, w którym się zwykle coś łyka.
— Osobliwie tłumaczysz łacinę, panie Onufry.
— Już ja taki jestem lingwista od urodzenia... Stryj mój, u którego chowałem się, jako sierota, cuda o moich zdolnościach opowiadał... cała familia myślała, że będę profesorem w Padwie, ale na nieszczęście, przepowiednia nie sprawdziła się, a natomiast ziściły się słowa mędrca, który powiada: nemo in sua patria propheta. Co znaczy...
— Ależ ja wiem, co znaczy, panie Onufry — rzekł, śmiejąc się ksiądz Andrzej.
— Otóż właśnie, że nie wiesz jegomość, a jeżeli wiesz to niedokładnie. Nemo propheta znaczy: że trudno być w Psiej-Wólce Bismarkiem.
— Ach! to coś nowego.
— Owszem, stare to jak świat, i dlatego nic się nie dziwię, że przepowiednie mojej rodziny nie chciały się ziścić, złożyło się na to dwa tysiące przyczyn, a przedewszystkiem...
— Przedewszystkiem chodź do stancyi, nudziarzu, tembardziej, żeś głodny, jak powiadasz.
— Masz ksiądz dobrodziej słuszność, a kto o tej porze niegłodny, niech rzuci kamieniem; właśnie gotów to jestem zaraz uczynić.
— A to dlaczego?
— Żebyś mi ksiądz, w myśl chrześciańskiej zasady, chlebem odrzucił.
— Owszem, z całego serca; chodźmyż więc.
Weszli do pokoju, ksiądz kazał podać przekąskę.
— Masz tu, dobrodzieju — rzekł — starkę, którą, o ile wiem, lubisz.
— Najpiękniejszy to okaz z całej starożytności, antiquitas liquida! Istotnie starka przepyszna!
— Powiedzże mi, kochany panie Onufry, co cię tu do mnie dziś przypędziło? bo juści bez przyczyny na takie gorąco, i przy twojej tuszy...
— Co to tuszy?! Jeszczebym niejednego cienkiego przeskoczył, a że sobie nieco sapię, toć mi wolno... Wracając zaś do pytania, to mogę odpowiedzieć i tak i nie...
— Dyplomatycznie.
— Co znaczy: kłamiąc gładko. Nie księże, zawsze mówię arcyszczerą prawdę.
— Więc...
— Czekajże-no jegomość, bo mi dwóch funkcyj naraz pełnić nie sposób; więc niech-no sobie porządnie zjem, a potem pogadamy. Taka jest moja intencya...
Rzekłszy to, pan Onufry do talerza się zabrał i spożywał powoli, w milczeniu, ruszając ogromnemi wąsami w sposób pocieszny.
— Miałeś tu kiedyś, mój księże, piwo jakieś sławne... właśnie na taki upał...
— Wnet je Szymon przyniesie.
— Dajże ci, Boże, zdrowie, kochany proboszczu, a teraz właśnie zapaliwszy fajeczkę; możemy sobie zrobić małe colloqium charitativum. Co znaczy...
— Wiem co znaczy.
— Kiedy ksiądz wiesz, to dobrze... Owóż tedy, jeżeli mam powiedzieć prawdę, to wstawszy dziś rano, ani myślałem nawet, że tu będę, tembardziej, że miałem w domu sprawę szczególniejszej wagi...
— Oho... cóż tak ważnego?
— Gospodyni zapowiedziała bigos, a jak ona bigos urządza, to sądzę, że ksiądz dobrodziej sam wiesz i możesz powiedzieć: quorum pars magna fui, co znaczy: brzuch mnie po nim nie bolał.
— I taką ważną okoliczność opuściłeś, kochany panie Onufry...
— Opuściłem... jak honor kocham opuściłem; raz, licząc na to, że odgrzewany bigos jest lepszy, a secundo: żem widział periculum in mora, co znaczy... głupi interes, czyli mówiąc po łacinie: casus pascudeus.
— Jaki casus?
— W istocie szpetny! Wyobraź sobie, byłem w polu. No w polu, jak w polu, człowiek by chciał odrazu wszystko załatwić, a tymczasem ludzi obrzednio, kłaniać się, prosić trzeba za swoje pieniądze. Właśnie, gdym zastanawiał się nad tem, przyszły mi na myśl różne a różne nowinki, które tu w okolicy kursują. Gdym jedno z drugiem pokombinował i uważnie porównał, obstupui, co znaczy: zgłupiałem... i w tej chwili przyszło mi na myśl przyjechać do kochanego proboszcza, a że u mnie co w głowie to w myśli, a co w myśli to w czynie, więc wziąłem się do mego kasztana unguibus et rostro, to jest: dałem mu kilka bizunów i oto jestem tutaj... Rzecz to dalibóg niebłaha, gdyż o naszą skórę idzie, a chociaż przy tej sposobności opowiadano mi bardzo piękne rzeczy, niemniej jednak timeo Danaos et dona ferentes. Co znaczy: starego wróbla na plewy nie złapiesz. Radź, księże, zmiłuj się, bo źle jest...
— Nic a nic nie rozumiem.
Oculos habent et non vident. Co znaczy: Mają oczy jako ludzie, a ślepi są jako krety.
— Daj pokój, kochany panie Onufry, gdyż najprzód oculos habent nie znaczy to, co mówisz, a powtóre krety nie są wcale ślepe; mów więc lepiej poprostu.
O sancta simplicitas! Co znaczy: o łatwowierny księże! Czuję już, że i ciebie złapano na pięknie brzmiące słówka, że do ich obozu należysz.
— Nie wiem, do czego te słowa zmierzają.
Usque ad finem. Co znaczy: po łyżeczce do skutku. Ciągle powtarzać będę, że to jest głupstwo, a w skutku będzie opłakanem... Jeszcze kiedyś wspomnicie moje słowa i powiecie: sunt lacrimae. Co znaczy: pan Onufry miał słuszność.
— Ale mówże, człowieku, o co idzie, bez przysłów i cytat, gdyż dogadać się z tobą niepodobna!
— Dobrze, będę mówił bez przysłów: sine ira et studio. Zapewne słyszałeś ksiądz dobrodziej, że sędzic powrócił z zagranicy do domu.
— Wiem, wiem.
— Tem lepiej. Mnie bo on zawsze wydawał się trochę nie tego, ale teraz widzę, że ma na czysto jakąś aberratio mentalis. Co znaczy: małego zajączka we łbie.
— Dajżeż pan pokój, toż to człowiek wykształcony, rozumny.
— Gdzie tam ksiądz dobrodziej ten rozum widzi, to nescio. Co znaczy: jestem jak tabaka w rogu...
— Daj Boże, żebyśmy mieli więcej takiej młodzieży.
— Chyba ze względu na wesela ksiądz tak mówisz, nuptiarum causa, bo do tego, jak uważam, inklinacyi mu nie brak... w Zielonce panna o nim tylko myśli, a że „ona piękna, a on młody, więc weselne będą gody”.
— Co też pan mówisz!
— Mówię bo widzę, cogito ergo sum. Co znaczy: na swoje oczy widziałem. Byłem ja tam niedawno i jakem wspomniał, że ten gagatek przyjechał, to panna Marta o mało nie podskoczyła z radości.
— Złego w tem nie widzę, ale też nie widzę i związku z niebezpieczeństwem, o którem pan opowiadasz.
— Bo mi ksiądz dobrodziej przerywasz, do słowa dojść nie pozwalasz...
— Już nie przerwę... mów pan.
Pan Onufry silnie z cybuszka pociągnął, wypuścił jeden, drugi kłąb dymu, nareszcie, po chwili namysłu, przymrużywszy lewe oko, rzekł:
— Powiedz mi ksiądz dobrodziej, czy gospodarz na dużym folwarku może się obejść bez ludzi?
— Zapewne, że nie.
— Czy tych ludzi mamy zadużo?
— No, nie brak, co prawda.
— Nie brak? jakto nie brak? Chyba ksiądz dobrodziej z księżyca przyjechałeś!? W żniwa mało sobie głów nie urywamy, zkąd robotników dostać... jeden drugiemu wydziera... ceny podnosi... prawdziwą licytacyę urządza...
— W żniwa... zgoda; ale tych żniw bywa trzy tygodnie, dajmy na to miesiąc, a potem, gdy przyjdzie jesień, zima, wiosna nawet, to ludzie, nie mając wiele do roboty, próżnują, a cóż z próżniactwa wynika? Moralnie upadek, materyalnie bieda.
Pan Onufry wstał i wielkiemi krokami po pokoju chodzić zaczął. Twarz mu poczerwieniała, sapał mocno i gestykulował rękami.
— Cóżeś jegomość taki zły?
— Zapewne, dobry mam być?! Tu właśnie przyszedłem wypowiedzieć, co mnie boli, co mam na sercu, czego się lękam, a tymczasem...
— Co tymczasem? Dotychczas nic mi przecież nie wypowiedziałeś.
— Bo widzę, że ksiądz także do spisku należysz; czuję to przez skórę, i, niestety, muszę powiedzieć: et tu Brute contra me. Co znaczy: że niedługo sam dyabeł nie wytrzyma.
Ksiądz roześmiał się.
— Jakkolwiek — rzekł — nie wypowiedziałeś pan jasno, co panu dolega, zdaje mi się jednak, że będę blizkim prawdy, domyślając się powodu. Zapewne doszły pana pogłoski o zamiarze założenia fabryki w naszej okolicy.
— Tak, tak! Mało mamy szwabów, trzeba ich więc jeszcze z parę tuzinów sprowadzić! Wszak prawda, księże proboszczu dobrodzieju? prawda? A! koniec świata chyba! ale... mundus vult decipi. Co znaczy: chcesz w błoto wdeptać; mało jest różnych plag, trzeba sprowadzić więcej i cui bono? pytam, czyli mówiąc po polsku: na kiego dyabła? Po to chyba, żeby żniwakowi, zamiast dwóch złotych, płacić rubla, a zamiast z chłopami, mieć do czynienia ze szwabem... Dziś jest w parafii, dajmy na to, sześć karczem, przy fabryce będzie ich piętnaście. Ruch się zwiększy, a z tego powodu ze wszystkich końców świata pozwłóczą się złodzieje, i trzeba będzie liczbę zamków potroić. Dziś jeszcze, jeszcze od biedy, przespać się można, a wtedy, vale et me ama. Co znaczy: bywaj zdrów, holenderski śledziu!... O pfe! powiadam, nawarzycie takiego piwa, że aż wam kwaśno będzie! Dziś z chłopem jeszcze jako tako, choć rozmaicie się zdarza, ale bądź-co-bądź, jest pod nim uczciwa podszewka, zawsze to nasz chłop. Ja wam mówię: nie szukajcie guza, chociaż wiem, że słowa moje to niby vox in deserto. Co znaczy: groch na ścianę rzucony! Źle jest, źle, a będzie jeszcze gorzej, gdy nam takie figle zaczną przystępować do głowy.
— Pozwól się przekonać, panie Onufry, że jesteś w błędzie, że źle widzisz.
Zamiast odpowiedzi, pan Onufry głowę przez lufcik wychylił i krzyknął na Szymona, żeby konia przyprowadził.
— Odjeżdżasz już, — spytał ksiądz, — nie dokończywszy rozmowy, nie wysłuchawszy moich argumentów?
Oleum perdidi. Co znaczy: szkoda gęby psuć. Czas pokaże, kto miał słuszność, a teraz, księżulku dobrodzieju, vale. Co znaczy: pisuj na Berdyczów...
— Nie, tak być nie może; masz żal do mnie, więc cię nie puszczę.
— Nie mam żalu, ale też i nie mam chęci do dysputy: wodę warzyć, woda będzie. Ja swoje zrobiłem, ostrzegałem, mówiłem. Przysłowie mówi: kto nie słucha dobrej rady, niech słucha... wiesz ksiądz czego! Discipulus supra magistrem. Co znaczy: jajko mędrsze od kury.
— Przecież w równym wieku jesteśmy, mój panie, obaśmy starzy.
— Ale ksiądz z młodymi trzymasz.
— Mój kochany panie Onufry, trzymam z tem co uważam za dobre, co wedle mego przekonania przynieść może pożytek moim bliźnim. Nie znasz mnie i nie kochasz, skoro sądzisz inaczej.
— Ja cię kocham, księże Andrzeju, bo któżby cię nie kochał! ale mi smutno, że się w zdaniach różnimy, że jest między nami dyferencya przekonań, co znaczy: że ty do sasa, a ja do lasa.
— To też daj się przekonać i będziemy jednego zdania, jako dobrzy, starzy przyjaciele.
— Nie, księżulku kochany, przyjaciółmi bądźmy, ale dysputę o przekonania odłóżmy ad calendas graecas. W zasadach jestem stabilis, czyli uparty jak kozieł. Bywaj zdrów, księże Andrzeju...
— Ha, kiedy już chcesz koniecznie, to jedź, tylko żalu w sercu nie chowaj, przyjacielem bądź.
— Jestem, byłem i będę, choć się na wasze głupstwa nie zgadzałem, nie zgadzam i nie zgodzę, me Hercule! Co znaczy: żebym tak był zdrów.
To powiedziawszy, pan Onufry wyszedł z pokoju, dosiadł spasłego kasztana i kłusem się puścił przez wieś.
Minąwszy ostatnią chałupę, jechał już stępa i rozglądał się wkoło po polach, mówiąc do siebie półgłosem:
— Boże miłosierny! czego ci ludzie chcą? Mają ziemię poczciwą, która rodzi zboże; mają lasy, łąki, wody, czego tylko dusza zapragnie; mają chłopów niezgorszych, żydów pełne miasteczko, mogliby żyć, jak dziady i pradziady... nie! zawsze im jeszcze czegoś braknie... zawsze są, jak ta Zosia z piosenki... jagódek im się zachciewa, jagódek!!...







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.