Straszliwe zdarzenie/Część druga/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Straszliwe zdarzenie |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Spółka Nakładowa „Odrodzenie“ |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia Wydawnicza w Kaliszu |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | Anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Formidable Événement |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Tak wesoło rozpoczęta ekspedycja, w której Szymon widział tylko jedną z tych malowniczych przygód, opisywanych w książkach, stała się nagle ponurym dramatem. Nie chodziło tu już o Indjan z kinematografu ani o cowboy'ów z cyrku, ani o interesujące i miłe odkrycia w krainie nowej, jakby z bajki, lecz o niebezpieczeństwa istotne, bandytów nieznających litości, działających na terenach, gdzie żadna zorganizowana władza i siła nie mogła przeszkodzić ich przedsięwzięciu. Jakże mogła obronić się Izabella i jej ojciec, gdy dokoła nich krążyły bandy rzezimieszków?
— Ach, Boże! zawołał Szymon, jakże lord Bakefield mógł być na tyle nieostrożnym i narażać się na taką wyprawę? Rysie Oko, przecież pokojowa ich powiedziała panu, że lord Bakefield udał się na dworzec, by koleją jechać do Londynu razem z żoną i córką...
— Nieporozumienie, oświadczył Indjanin. Odprowadził na dworzec lady Bakefield, a sam zorganizował ekspedycję z miss Izabellą.
— Więc oni tak sami, we dwoje...
— Nie, towarzyszy im dwóch służących. Są to właśnie ci czterej jeźdźcy, których ślady znaleźliśmy.
— Cóż za nieostrożność z ich strony!
— Nieostrożność wielka, to prawda. Miss Bakefield oznajmiała panu o zamiarze swym w tym przejętym podstępnie liście, widocznie licząc, że pan przedsięweźmie środki bezpieczeństwa. Pozatem lord Bakefield wydał rozkaz sekretarzowi swemu Williamowi i służącemu Charlie, by połączyli się z nimi. Po drodze ci dwaj biedacy zostali zamordowani przez Rollestona i jego sześciu wspólników.
Właśnie ich się obawiam, rzekł Szymon niespokojnie. Czy lord Bakefield i jego córka zdołali uniknąć spotkania z nimi? Czy odjazd, o którym donosi mi miss Bakefield, mial miejsce przed ich przybyciem? Jak się o tem dowiedzieć? Jak ich odszukać? Gdzie znaleść wiadomość?
— Tutaj, rzekł Antonio.
— Na tym rozbitym okręcie?
— W tym rozbitym okręcie mrowi się już cały tłum ludzi. O, widzi pan, zacznijmy indagację od tego chłopca, który czyha na nas.
Oparty o złamany maszt wyrostek blady i chudy, z rękami w kieszeniach palił ogromne cygaro. Szymon zbliżył się do niego, mówiąc:
— To właśnie ulubione cygara hawańskie lorda Bakefielda... Gdzie je skradłeś?
Ulicznik wyjął cygaro z ust, gwiznął i rzekł niedbale:
Przysięgam na honor Dżima (to moje imię!), że nie ukradłem. Dostałem.
— Od kogo?
— Od tatka mego.
— A gdzie twój tatko?
— Proszę słuchać...
Nastawili uszu. Dochodził do nich stuk w samem wnętrzu kadłuba. Możnaby twierdzić, że było to regularne uderzanie młotka.
— To tatko tam rozbija, cieszył się chłopak.
— Odpowiadaj mi teraz na pytania, rozkazał Szymon. Czy widziałeś tu starego dżentelmena i kobietę na koniu?
— Ja nie wiem nic, odrzekł niedbale Dżim. Proszę zapytać ojca.
Szymon pociągnął Antonia. Nieco dalej schody prowadziły do kabin pierwszej klasy. Idąc po stopniach Szymon uderzył się o coś i o mało nie upadł. Przy świetle kieszonkowej latarki dojrzał trupa kobiety. Chociaż twarz obrzękła i nawpół ogryziona trudna była do rozpoznania, pewne oznaki, jak kolor i materjał ubrania pozwoliły Szymonowi zidentyfikować Francuskę, którą widział na okręcie z jej mężem i dziećmi. Nachylając się dostrzegł, że prawa dłoń była odcięta, a u lewej brakowało dwóch palców.
— Nieszczęsna! szepnął. Nie mogąc zdjąć z nabrzękłych rąk bransolet i pierścionków, bandyci okaleczyli zwłoki.
I dodał przerażony:
— Pomyśleć tylko, że Izabella noc spędziła tu, w tem piekle!
Kurytarz, którym szli, kierując się odgłosem uderzeń młotka, prowadził ich na tył. Na zakręcie ukazał się człowiek, trzymający w podniesionej ręce sztabę żelazną i walący nią z całej siły w ścianę kabiny. Przez mleczne szyby sufitu sączyło się blade, niepewne światło, oświecając postać spotkanego draba.
Była to twarz bydlęca, okrutna, z oczami krwią nabiegłemi i czaszce łysej, świecącej kroplami potu.
— No, dalej, dalej, towarzysze! Czego tu szukacie?
Niech każdy idzie w swoją stronę! Dość tu żeru dla wszystkich! Precz stąd!
— Tatko nie ma ochoty do rozmowy, odezwał się krzykliwy głos chłopca.
Szedł za nimi i z miną drwiącą puszczał grube kłęby dymu.
Indjanin dał mu banknot pięćdziesięciofrankowy, mówiąc:
— Dżim, widzę, że masz coś do powiedzenia.
— A, tak, to co innego! Teraz zaczynam rozumieć pytanie. Chodźcie ze mną.
∗
∗ ∗ |
Antonio i Szymon szli za chłopcem przez liczne kurytarze i schody, wszędzie znajdując takiż szał niszczenia. Osobniki o wyglądzie nie budzącym zaufania, odbijały zamki, wyciągały gwoździe, łamały i rabowały. Wszędzie widać było istoty czołgające się na kolanach i poszukujące — w braku złota czy srebra — przynajmniej kawałka skóry lub metalu, możliwego do sprzedania.
Zwierzęta drapieżne, krwiożercze, podobne do tych, które kręcą się dokoła pobojowisk. Trupy obdarte i okaleczone świadczyły o ich braku skrupułów i okrucieństwie. Nie było już kolczyków w uszach kobiet, ani pierścionków i branzolet na ich rękach, ani szpilek w krawatach męskich. Znikły zegarki, portfele i portmonetki...
Miejscami w tym warsztacie śmierci i rabunku rozlegał się odgłos kłótni. Dwa ciała padają. Krzyki i wycia bólu kończą się jękiem agonji. To walka dwóch drapieżników, zwycięstw o silniejszego zwierza.
Dżim zatrzymał się przed kabiną dość obszerną, częściowo zalaną wodą, ale której druga część była sucha.
Znajdowały się tam fotele trzcinowe.
— Tutaj spędzili oni noc, rzekł.
— Kto? zapytał Szymon.
— Trzej podróżni, którzy tu przybyli konno. Ja byłem tu z tatkiem pierwszy. Widziałem ich, jak przyjechali.
— Ależ było ich czworo!
— Jeden nocował na dworze, by pilnować koni. Trzej inni pobiegli najpierw do tego pleda, gdzie pan wsadzał rękę napróżno, a potem jedli i spali tutaj. Dziśrano po ichodjeździe tatko przyszedł przeszukać kabinę i znalazł pudełko z cygarami starego dżentelmena.
— A potem odjechali?
Dżim milczał.
— Gadajże, gałganie! Odjechali konno, nieprawdaż? Zanim inni tu przybyli? I żadne niebezpieczeństwo już im nie grozi?
Dżim wyciągnął rękę.
— Dwa banknoty zażądał.
Szymon powstrzymał się, by go nie chwycić za gardło wyciągnął pieniądze z portfelu a rewolwer z kieszeni.
— Teraz gadaj!
Chłopak wzruszył ramionami.
— Pieniądze rozwiązują język. Tamto nie... Nie boję się.
Więc było tak: kiedy stary dżentelmen zarządził odjazd dziś rano, nie znalazł służącego, który pilnował koni tuż obok tego miejsca, kędy panowie wleźli na okręt.
— A co z końmi?
— Ulotniły się.
— To znaczy, że je skradziono?
— Cierpliwości! Stary dżentelmen, jego córka i jeszcze jeden dżentelmen zaczęli ich poszukiwać dokoła okrętu, jak wskazywały ślady kopyt. To ich zaprowadziło na lewą stronę, właśnie tam, gdzie zaryła się łódź ratunkowa. I wówczas — ja byłem na pokładzie i widziałem wszystko jak na filmie w kinie — z poza tej łodzi powstało z półtuzina bandytów, którzy się rzucili na nadchodzących, z takim wysokim djabłem na czele, z rewolwerem w każdej ręce. Tak odrazu jednak im nie udało się, o, nie! Stary dżentelmen bronił się. Padły strzały i widziałem dwóch djabłów, padających w bitwie.
— A potem? potem? pytał Szymon gorączkowo.
— Potem? Nic już nie wiem... Jak w kinie, zmiana obrazu. Tatko widocznie potrzebował mojej pomocy, bo schwycił mnie za kark i straciłem koniec filmu.
Teraz z koleji Szymon schwycił chłopca za kark. W ciągnął go na schody i z góry pokładu, skąd widać było cały bok okrętu, zapytał:
— To tam, ta łódź ratunkowa?
— Tam.
Szymon popędził znów na dół, okrążył kadłub statku i w towarzystwie Dżima i Antonia dostał się do łodzi ratunkowej, siłą kataklizmu oderwanej od boku Reine-Mary i rzuconej na piasek w odległości dwudziestu metrów. Tam odbyła się walka. Widać było jeszcze ślady. W miękkim piasku leżał wciśnięty do połowy trup jednego z tych, których Dżim nazyw ał djabłami...
Cichy jęk rozległ się z drugiej strony łodzi. Szymon i Indjanin pospieszyli w tę stronę i zobaczyli człowieka skulonego, z czołem przewiązanem chustką, czerwoną od krwi.
— Ach! Rolleston! zawołał Szymon zatrzymując się zmieszany... Edward Rolleston!
Rolleston! człowiek, którego wszystko oskarżało! Który zrekrutował bandę opryszków w Hastings by obrabować okręt i ukraść minjaturę! Rolleston, zabójca wuja Dolores, zabójca Williama i Charliego! Rolleston, prześladujący Izabellę.
Szymon wahał się jednakże, wzruszony widokiem rannego przyjaciela swego. Obawiając się gniewu i zemsty Indjanina, schwycił go za ramię:
— Czekaj pan! Czy pan jest pewny, że to on...
Przez przeciąg kilku sekund żaden z nich nie ruszył się.
Szymon myślał, że obecność Rollestona na miejscu walki stanowi dowód niezbity świadczący o jego winie. Lecz Antonio rzekł:
— To nie jest ten, którego spotkałem w kurytarzu w hotelu.
— Ach, westchnął Szymon z ulgą. Mimo wszystkich pozorów nie mogłem uwierzyć...
I rzucając się na pomoc przyjacielowi, zawołał serdecznie:
— Co? jesteś ranny? Myślę, że to nic groźnego, kochany Edwardzie!
Anglik szeptał z trudem:
— To ty, Szymonie? Nie widzę dobrze... Oczy moje są jakby za mgłą.
— Boli cię?
— Ma się rozumieć, że boli! Bardzo nawet. Kula widocznie uderzyła w czaszkę, potem ześlizgnęła się i konam tu od rana tak... Ale wyjdę z tego...
— A Izabella gdzie jest? brzmiało trwężne pytanie Szymona.
— Nie wiem... nie wiem nic... z trudem jąkał Edward.
Nic... nie... nie wiem...
— Ale jakże się tu znalazłeś?
— Byłem z lordem Bakefield i Izabellą.
— Aa... więc to ty im towarzyszyłeś?
— Tak. Noc spędziliśmy na „Reine-Mary”... a dziś rano zaatakowano nas tutaj... tak... napadła na nas banda opryszków... Wycofywaliśmy się, kiedy mnie raniono i upadłem. Lord Bakefield i Izabella cofali się w kierunku okrętu, gdzie obrona byłaby o wiele łatwiejszą. Zresztą Rolleston i jego ludzie nie strzelali do nich.
— Rolleston? powtórzył Szymon.
— Daleki mój kuzyn... podłe bydlę... zdolny do wszystkiego... bandyta... włamywacz... fałszerz... warjat... no, tak... warjat... alkoholik...
— A który zewnętrznie podobny jest do ciebie, nieprawdaż? zapytał Szymon, rozumiejąc teraz pomyłkę.
— Jak kto chce koniecznie...
— I aby ukraść minjaturę i perły on napadł na was?
— Dlatego i z innego jeszcze powodu, leżącego mu bardzo na sercu.
— Co?
— On kocha Izabellę. Prosił o jej rękę, kiedy jeszcze nie upadł tak nisko. Lord Bakefield wyrzucił go za drzwi.
— Ach! Co za potworna rzecz! Jeżeli ten człowiek zawładnie Izabellą... rzekł Szymon złamany.
— Ratuj ją, Szymonie... prosił Edward ostatkiem sił.
— Ale ty! ty, Edwardzie?... Nie możemy cię tak zostawić.
— Ona najpierw. Ten łotr przysiągł, że się zemści, że Izabella będzie jego żoną.
— Ale co tu począć? Gdzie jej szukać? wołał Szymon z rozpaczą.
W tej właśnie chwili nadbiegł zadyszany Dżim, prowadząc człowieka, którego Szymon rozpoznał jako służącego u lorda Bakefield.
— Służący, zawołał Dzim... ten, który pilnował koni, odnalazłem go wśród skał... widzi pan? o, tam! Związano go, a konie znajdowały się w tej grocie...
Szymon przerwał chłopcu.
— Miss Bakefield?
— Porwano, odpowiedział służący. Porwany też i lord.
— Ach! zawołał Szymon.
Służący odpowiadał:
— Rolleston jest ich przywódcą... Willred Rolleston...
Zbliżył się do mnie, gdy o świcie oporządzałem konie i zapytał, czy lord Bakefield jest jeszcze na okręcie. Nie czekając odpowiedzi rzucił się na mniesz ludźmi swymi, skrępował i kazał przynieść mnie tutaj, gdzie przygotował zasadzkę na milorda i jego córkę. Nie mieli żadnych skrupułów, by w obecności mojej mówić o wszystkiem i stąd dowiedziałem się, że William i Charlie, którzy mieli nas dogonić i powiększyć eskortę, zostali przez nich napadnięci i zamordowani. Dowiedziałem się również, że zamiarem Rollestona było zatrzymać miss Izabellę jako zakładnika, a milorda wysłać do Paryża, do jego bankiera po okup. Potem widocznie zapomnieli o mnie, bo odeszli i usłyszałem dwa strzały. Za chwilę wrócili prowadząc milorda i miss Bakefield ze związanemi rękami.
— O której godzinie to się stało? zapytał Szymon, drżąc z niecierpliwości.
— Około dziewiątej.
— Więc wyprzedzili nas o cały jeden dzień! O nie! W jukach końskich było dużo zapasów, więc zaczęli jeść i popijać, poczem zdrzemnęli się.
— Mogło być około godziny drugiej popołudniu, kiedy przywiązali milorda i panienkę do koni i odjechali.
— Antonio! zawołał Szymon, musimy ich dogonić w nocy! Eskorta zbója idzie pieszo. Trzy godziny galopu wystarczą.
— Nasze konie są bardzo przemęczone, zauważył Indjanin.
— Niech popadają, ale dojechać musimy!
Szymon Dubosc wydał zarządzenia służącemu:
— Trzeba pana Edwarda zanieść do kajuty na okręt, macie go pielęgnować i nie odstępować na krok. Dżim, mogę liczyć na ciebie?
— Tak.
— A na ojca twego?
— To zależy.
— Pięćdziesiąt funtów dla niego, jeżeli do dwóch dni ranny znajdzie się cały i zdrowy w Brighton.
— Sto funtów, oświadczył poważnie Dżim. Ani jednego penny mniej!
— Dobrze, sto funtów! O godzinie szóstej Szymon i Antonio powrócili do legowiska Indjan, rozkazując co rychlej przesiodłać konie. Nie słuchając wywodów ojca Calcaire, który nadbiegł z opowiadaniem o dokonanych ważnych odkryciach geologicznych, Szymon wskoczył na konia.
— Rysie Oko, jedziemy?
— Tak. Zaś towarzysze moi pójdą naszym śladem. Od czasu do czasu będę im zostawiał znak umówiony i mam nadzieję, że jutro rano spotkamy się.
Gdy odjeżdżali, Dolores skierowała swego konia ku nim.
— Nie, odezwał się Antonio. Ty będziesz towarzyszyła tamtym, Przecież profesor nie może cały czas iść piechotą.
Młoda kobieta nie odpowiadała.
— Żądam, byś pozostała z nimi, rozkazał Antonio surowo.
Lecz Dolores puściła konia kłusem i zrównała się z Szymonem.
Dłuższy czas, około godziny, jechali tak w kierunku — według zdania Szymona — południowym lub południowowschodnim, to jest w kierunku Francji. Tak sądził też Indjanin.
— Najważniejsze jest, mówił, zbliżyć się do wybrzeża, bo konie mają żywność tylko do jutrzejszego wieczoru. A kwestja wody może też stać się niepokojącą.
— To, co będzie jutro, jest mi najzupełniej obojętne, odpowiedział Szymon.
Jechać trzeba było o wiele wolniej, niż przypuszczali, konie, dość marne, szły bez zapału. A przytem od czasu do czasu musiano się zatrzymywać, by rozpoznawać ślady, splątane i krzyżujące się z innemi, wciąż liczniejszemi, bądź na piasku wilgotnym, bądź też na terenie formacji skalistych. A Szymon rozpaczał za każdem zatrzymaniem się.
Dokoła nich rozciągał się krajobraz, podobny do widzianych przedpołudniem, zaledwie falujący, smutny, monotonny ze swemi cmentarzami szczątków i kadłubów okrętowych.
Włóczęgów spotykano na każdym niemal kroku. W przejeździe Antonio rzucał im zapytania. Jeden z nich oświadczył, iż spotkał dwóch jeźdźców i czterech piechurów, otaczających dwa konie, na których przywiązani byli mężczyzna i kobieta. Jasne włosy tej kobiety dotykały ziemi.
— Jak dawno widział ich pan? zagadnął Szymon gorączkowo.
— Czterdzieści — pięćdziesiąt minut — nie więcej, rzekł włóczęga.
Szymon popędził swego konia i puścił się galopem, leżąc prawie na szyji swego wierzchowca, by nie stracić z oczu śladów opryszków. Antonio z trudem mógł go dogonić, podczas gdy Dolores, poważna i smutna, wpatrzona w dal, jechała na równi z Francuzem.
Zmierzch zapadał i czuć było, że noc spadnie nagie z nieruchomej zasłony obłoków.
— Dojedziemy... tak trzeba... tak być musi! powtarzał Szymon. Jestem przekonany, że za dziesięć minut zobaczymy ich.
W kilku słowach opowiedział Dolores wszystko, czego się dowiedział o porwaniu swej narzeczonej. Myśl, że Izabella cierpi, sprawiała mu męczarnie niewysłowione. Rozgorączkowany mózg jego przedstawiał mu ją jako brankę, którą barbarzyńca torturuje z rozkoszą i której skrwawiona głowa bije o kamienie przydrożne. W wyobraźni swej widział wszystkie stopnie agonji i miał wrażenie, że walczy o szybkość ze śmiercią, idzie z nią na wyścigi. Wzrokiem dalekim przecinał tak ostro horyzont, że nie zwrócił uwagi na krzyk Antonia o sto kroków w tyle za nim.
— Koń Antonia padł, zawołała Dolores.
— Antonio nas dogoni, odpowiedział poprostu, nie zatrzymując się.
Od pewnego czasu wjechali na teren bardziej sfalowany, gdzie wydmy piasczyste wznosiły się i opadały na podobieństwo zastygłych w biegu bałwanów morskich. Pochyłość dość stroma prowadziła w dolinę, napełnioną wodą, na brzegu której wyraźnie zaznaczały się ślady. Pojechali w tym kierunku, obierając jako cel punkt na brzegu przeciwległym.
Woda, dochodząca zaledwie do pęcin końskich, płynęła spokojnie na prawo. Lecz gdy przebyli może trzecią jej część Dolores podcięła konia.
— Spieszmy się, rozkazała. Proszę popatrzeć na lewo.
Na lewo cała szerokość doliny była zabarykadowana przez wezbraną wodę, rozlewającą się długą pieniącą się falą Fenomen zresztą bardzo naturalny: wskutek wielkiego kataklizmu, wody szukały równowagi i wybierały najniżej położone ziemie.
Przypływ ten, zresztą, odbywał się w sposób dość powolny, tak, że nie potrzebowali obawiać jego skutków. Jednakże konie zdawały się pogrążać. Porwani prądem musieli zboczyć na prawo, a tymczasem brzeg przeciwległy wciąż się oddalał, zmieniał widok i kierunek, zależnie od prądu rzeki. Kiedy wreszcie stanęli na lądzie, dłuższy czas musieli uciekać przed następującą za nimi wodą, przyśpieszać kroku i jechać pomiędzy murami utworzonymi z dwóch wzniesień naniesionego i wysuszonego mułu, inkrustowanymi miljardami muszelek.
Dopiero za jakieś pół godziny dostali się na wyżynę, gdzie woda ich już nie dosięgała. Konie odmówiły posłuszeństwa.
Noc zapadła. Jak znaleść teraz ślady Izabelli i bandytów? A w jaki sposób rozpozna Antonio ich własne ślady, pochłonięte przez olbrzymią wodę?
— Jesteśmy zupełnie oddzieleni od tamtych, odezwał się Szymon. Nie mam pojęcia, jak się odnajdziemy.
— W każdym razie nie przed jutrem, rzekła Dolores.
— Tak, nie przed jutrem...
Byli sami we dwoje w nocy, w głębi tej nowej tajemniczej ziem i...
Szymon chodził tam i nazad po wyżynie, jak człowiek nie wiedzący, jakie ma powziąć postanowienie, nie mający zresztą nic do postanowienia. Dolores rozsiodłała konie, rozpakowała juki, dobyła zapasów i odezwała się:
— Konie są nakarmione, a nasze wiktuały zupełnie nam wystarczą. Nie mamy tylko nic do picia, bo butelki z wodą zostały przy siodle Antonia.
Poczem rozesłała dwa koce na ziemi i rzekła poprostu:
— Musimy tu spędzić noc, Szymonie.