<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Straszny dziadunio
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia Granowskiego i Sikorskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.
Bądź prawym.“

Z tumanów mroźnej, jesiennej mgły wynurzył się pociąg na dworzec petersburski. Na ławce trzeciej klasy ostatniego wagonu siedział Hieronim Białopiotrowicz, patrząc posępnie na majaczące kontury stolicy.
Trudno było poznać swawolnego chłopca. Wychudł, jak trzaska, zczerniał, postarzał. Z bladej twarzy sterczały kości, jak u szkieleta; wesołe, jasne oczy, ledwie wyglądały z jam; poprzeczna bruzda przecięła czoło, na ustach osiadł smutek i powaga.
Wyjechał młodzieńcem, wracał człowiekiem; stopień dojrzałości dała mu ta ciężka szkoła, którą każdy, chcąc nie chcąc, odbyć musi — nieszczęścia.
Na dalekiem krymskiem wybrzeżu położył w grób jedynego przyjaciela, brata, towarzysza doli i niedoli od tylu lat, i wracał od tego grobu, przygnieciony całym ciężarem ziemi, która go na wieki z nim rozłączyła.
Za tym tumanem mgły leżało miasto, bój życiowy tam czekał samego już.
Sam nie wiedział, po co wracał, i jakim cudem dobił się do stolicy. Łaską konduktorów jechał, od kilku dni nic nie jadł, w kieszeni miał dwanaście groszy: na mieszkanie, opał, światło, jedzenie i wpisowe.
Czasami brał czoło w dłonie i chciał śmierci, czasem na myśl o Żabbie płakał, to zmarszczony ponuro myślał, że nie warto być dobrym i pracować na tym świecie; resztę czasu spędzał nieruchomy, bezmyślnie patrząc na mijane krajobrazy. Głód mu odbierał resztę siły.
Ostatni wyszedł z wagonu na dworzec. Szedł jak człowiek bez celu i bez zajęcia, popychany to tu, to tam, ruchem ciżby.
Koło drzwi dworca trącił wychodzącego na peron eleganckiego panicza. Obadwa spojrzeli na siebie i podali dłonie.
— Hieronim! Witam! Masz minę strasznie nieprzyzwoitą. Cóż to, z hulanki wracasz?
— Wracam z Krymu — odparł, wchodząc z bratankiem do sali.
— Z Krymu? Cóżeś tam robił?
— Pochowałem Żabbę.
— Jaką żabę? A, tego tetryka! No, mała szkoda! A teraz, co robisz z sobą?
— Nie wiem jeszcze.
— Jedź ze mną! Wyrzucę cię, gdzie zechcesz, a może u mnie się zatrzymasz? Mam pół pałacu na twe rozkazy.
— Dziękuję. Wyrzuć mnie na Sadowej.
Przed dworcem sanki Wojciecha czekały na pana. Wsiedli oba i ruszyli. Hieronim trząsł się w swym wytartym paltocie, kuzyn opiął się szczelnie sobolami i klął klimat.
— Cóż się dzieje z tobą? — zagadnął po chwili. — Skończyłeś kursa?
— Nie zdałem zeszłorocznego egzaminu, straciłem stypendyum i rok czasu, i oto wracam.
— Przy twych zdolnościach odzyskasz czas stracony.
Hieronim zaśmiał się ironicznie. Co tu mogły pomódz zdolności, choćby genialne?
— A ja, mój drogi, wypłynąłem na bystrą wodę — mówił Wojciech dalej, zapalając wonne cygaro. — Aż mi śmiech teraz, żem się tak bał dziada wtedy, pamiętasz! Aż mi lżej, żem się go pozbył! Jestem wolny i bogaty. Trochę tu nudno w Petersburgu. Cyganki mi zbrzydły; ale latem jedziemy do Ostendy, nabiorę znów werniksu i rozerwę się; wpadnę do Monte-Carlo, odwiedzę Paryż. Ach, Paryż! co to za miasto! Eden, mój drogi!
— A żona twoja tu?
— Tu. No, ale miodowe miesiące minęły, trzeba już świata. Nie lubimy oboje cichego życia.
Hieronim zamilkł.
— Nie widziałeś dziada? — zaczął Wojciech.
— Nie.
— Źle robisz. Zamiast biedę klepać, umizgnąłbyś się do starego, a potem, nacieszywszy się jego łaskami, naszastawszy spleśniałych pieniędzy, dałbyś kominka, jak ja. Przewietrzyłem mu sporo dukatów! Nie rozumiem twego amatorstwa nędzy! Użyłbyś życia i nie łamałbyś głowy dla kilkudziesięciu rubli. Złóż pychę z serca i szepnij staremu słodkie słówko. To wystarczy; on cię lubi.
— Ale ja go cierpieć nie mogę, i nie zwykłem całować ręki, która katuje! Dam sobie sam radę.
— To istna ideé fixe, ta samodzielna praca. Zobaczysz, że, goniąc tę marę, dostaniesz konsumcyi. Ale, à propos głodu, czy wiesz, żem dotąd bez śniadania, a to już blizko południe. Okropność! Otóż i Sadowa. Wysiadasz? No, bywajże zdrów. Jeśli ci będę potrzebny, to się nie formalizuj. Mieszkam na Wielkiej Morskiej. Do widzenia!
Podali sobie dłonie i Hieronim wyskoczył.
Na Sadowej mieszkał Grocholski; spytał o niego. Don Juan i elegant przed pół rokiem się ożenił i wyjechał do Królestwa. Chłopiec powlókł się leniwie dalej do dwóch innych kolegów, lepiej znajomych. I tam go spotkał zawód.
Jeden dostał posadę na południowych drogach, drugi też wyjechał z Petersburga i zginął.
Za każdą wieścią coraz czarniej robiło się w duszy chłopca; rok stracony wykopał mu przepaść pod stopami, koledzy się rozpierzchli, stracił pozycyę i grunt.
Głód, zmęczenie i zimno odebrały mu resztę otuchy, błądził po ulicach, nie znajdując w głowie ratunku. Instynktem ściganego zwierza lub wędrownego ptaka przyszedł jednak na znaną ulicę, do starego mieszkania. Począł się mozolnie wdrapywać na schody, które lat tyle deptali z Żabbą dawniej.
Ach, dawniej biegł po nich, gwiżdżąc, skacząc co cztery stopnie; dawniej, już zdaleka bystre uszy dziecka poznawały jego kroki, biegło otwierać, wołając radośnie; za drzwiami czekały go wierne serca i serdeczne powitanie. Dziś się wlókł leniwie, ze zwieszoną głową, dysząc, z kroplami potu na czole, a tam, za drzwiami, obcy głos nucił kuplety z modnej operetki. Zadzwonił po chwili namysłu.
Odsunięto krzesło, ktoś szedł mu otwierać, nie przerywając śpiewu. Głos był kobiecy, bardzo ładny, i ta, co stanęła przed nim, była piękną, dwudziestoletnią dziewczynką, z krótko obciętym włosem, binoklami na nosie i piórem za uchem.
Słuszna, zgrabna, smagławej cery brunetka, o wyzywającem, śmiałem spojrzeniu, o lekceważącym, roztropnym wyrazie twarzy. Studentka — stało jej wypisanem na czole.
Servus! — pozdrowiła obcego.
— Czy tu nie mieszka już panna Uziębło? — spytał Hieronim, kłaniając się lekko.
— Tu mieszkam ja, mój panie.
— Pani daruje. Wracam dziś zaledwie, a wyjeżdżając, zostawiłem tu pannę Uziębło.
— Że też wy, panowie, nie możecie nawet dopilnować adresu swych kochanek. To wstyd, szukać ich po mieście!
Blady uśmiech przeszedł po twarzy Hieronima na to zestawienie pani Dulskiej i kochanki.
— Że też, wy panie, zawsze myślicie o kochaniu — odparł. — Panna Uziębło ma, jeśli żyje, blizko sto lat.
— Ach, tak. Byłaby mocno pogłaskana moją uwagą, ale jej tu niema, niestety!
— Tak, niestety! Pani mi daruje. Żegnam.
Kiwnęła mu głową i zamknęła drzwi.
Hieronimowi robiło się coraz słabiej; ciemne płatki snuły mu się przed oczyma, pot zastygał na skroni, zaczął jednak schodzić na dół.
Na każdym stopniu ustawał, odpoczywał, chciał gwałtem stłumić słabość; przecierał oczy, oddychał z całych płuc — daremnie. Nogi się uginały, nieznośna niemoc ogarniała wszystkie członki, w głowie szumiała krew.
Zszedł jeszcze trochę, zachwiał się i upadł na schodach, jak drewno, bez czucia. Noc go ogarnęła i chłód. Stracił przytomność.
Gdy się ocknął, był wieczór. Rozejrzał się, przetarł oczy i usiadł. Był w dawnej swej izdebce, tylko, że nie stało dawnych sprzętów, a zamiast Żabby, w kącie siedział człek jakiś i jadł z miski. W pokoju panował upał tropikalny i rozchodził się silny zapach kapusty. Student leżał na tapczanie w kącie.
— Kto tam? — zawołał, odzyskując resztę pamięci.
— Stróż, Bazyli, do usług! — odparł człek z kąta, podchodząc z miską w jednej, a łyżką w drugiej ręce.
Był to chłop już niemłody, chudy, jednooki, z pozoru roztropny i dobry. Zdało się Hieronimowi, że gdzieś już widział tę twarz.
— A ja się tu zkąd wziąłem? — spytał zdumiały.
— Ze schodów. Leżał pan, to podniosłem, żeby kto nie rozdeptał.
— A wy tu mieszkacie?
— Aha, tymczasem, bo mi komórkę na dole restaurują.
— Może mi pozwolicie zostać tu na noc, bom słaby. Za kawałek snu oddałbym kawałek życia.
— Jużbym nawet pana nie wypuścił. Straszny dziś mróz i dochodzi północ. A zostać, to może pan choć na zawsze, byleście mieli papiery w porządku. Mnie w takim dużym pokoju czegoś straszno. Będę wam rad. Możeście głodni?
— Nie, dziękuję.
— To zjedzcie na zapas. Ot, macie! Mam dziś nocny dyżur, zaraz pójdę. Śpijcie spokojnie. Musiał się pan strasznie czegoś zmordować, a młode, to jeszcze słabe. Jedzcie, panie, ja wam rad daję...
Postawił przed chłopcem jadło i małą lampkę, sam się odział w dwa kożuchy i wyszedł, życząc gościowi dobrego snu.
Niktby delikatniej nie zaofiarował pomocy. Hieronim myślał długą chwilę; posiłek pokrzepił go, rozejrzał się wokoło, potem spojrzał w okienko i coś szeptał niewyraźnie.
Potem się przeżegnał i położył. Czuł w tej chwili Boga nad sobą. Ktoby mu powiedział, gdy leżał na schodach, że nie zginie marnie z głodu, zimna i wycieńczenia? Bóg był nad nim. Musiał długo spać, bo się obudził rzeźki i wesół. Wstał, ubrał się, zeszedł na dół, szukając swego dobroczyńcy, by mu podziękować. Jednooki widocznie śledził go, bo ledwie się pokazał na dole, nadbiegł kłusem z końca podwórza.
— A dokąd to pan idzie?
— Szukałem was, by podziękować. Uratowaliście mi życie! — rzekł, podając mu rękę.
— To chwała Bogu! Niechno tylko pan jeszcze nie wychodzi, bo słaby, a zimno. Ja zrobię, co potrzeba.
— Oj, kiedy mi wiele potrzeba, czego wy nie zdołacie zrobić.
— Proszę przecie powiedzieć. Może lekcyi?
— I lekcyi też.
— Tu jest urzędnik na rogu, co dla swych chłopców potrzebuje studenta. Ja pana zaprowadzę.
Po godzinie wracali z dobrym rezultatem. Chłopiec miał kilkadziesiąt rubli zadatku w kieszeni, wróciła mu otucha, a nowy opiekun dodawał ochoty, radził, cieszył.
— Gospodarz da stancyę, nie wymagając zaraz komornego, tymczasem pan pomieszka ze mną — mówił, wtajemniczony już w kłopoty lokatora. — Trzeba tylko do instytutu się dostać.
Ale tam znano Hieronima, zrobiono miejsce, profesorowie się za nim wstawili, i po tygodniu w dawnej izdebce dwóch przyjaciół paliła się lampa, oświetlając jasnowłosą głowę chłopca, schyloną nad technicznym rysunkiem, tak jak dawniej, tylko że sam był teraz i sam miał pozostać; nie wróci już tych dwoje, co z nim pracowali niegdyś, nie wróci.
I nie wróciła też, pomimo wznowionej nadziei i pracy, wesołość. Już mu swawola nie postała w myśli, a żart na ustach; zcichł, spoważniał, nie szukał towarzystwa wśród kolegów, nie wybierał druha, nie dokazywał po kursach, nie śpiewał.
Pracował bez chwili rozrywki i wytchnienia, i tylko niekiedy podnosił smutne oczy na puste miejsce naprzeciw i wzdychał. Ból go chwytał za gardło, żałosna tęsknota za przyjacielem ogarniała duszę. Żył z umarłymi. Zkąd miał być wesół?
Odnalazł wreszcie panią Dulską — na klepsydrze pogrzebowej, i odprowadził poczciwą opiekunkę sam jeden na cmentarz. Była to niedziela.
Zabawił godzin parę wśród grobów, rozmyślając smutno. Ileż-to on już sam osób i uczuć pochował, a miał zaledwie 22 lata?
Nieoceniona praca. Pochłaniała smutki i biedę, i myśli złe, co z niedolą opadają człowieka, dawała siły i nadzieję, hartowała go na życie.
Pracował dni całe, nieraz i nocy większą część, pożerał wiedzę, przygotowywał się do ostatecznego egzaminu. Żebyż tylko ten rok przetrwać!
Potem otwierały się przed wyobraźnią biedaka szerokie horyzonty: pyszne posady, dobrobyt, bogactwo, sława. Szumiało mu w głowie.
Po miesiącu stróż przeniósł się do komórki, gospodarz zgodził się czekać na komorne, student został prawym posiadaczem izdebki, kulawego stołu, drewnianego krzesła i tapczana z garścią słomy. Była to spuścizna po Bazylim, który często zachodził do chłopca, nieproszony spełniając drobne usługi; czasem nawet wieczorem siadywał w kącie, ćmił lulkę i patrzył na młodzieńca. Spojrzenie było dziwne, ojcowskie prawie, pełne serca.
Oprócz niego i kilku kolegów nikt w izdebce nie przerywał skupienia nauki. Za to u sąsiadki za ścianą panowała codzień wrzawa. Do późnej nocy pito tam, tańczono, grano, śpiewano; studenci chodzili tłumnie do pięknej koleżanki. Prowadziła wesołe życie.
Koledzy często namawiali Hieronima, ale się wymawiał. Łatwość w miłości zniechęcała go. Nie lubił tego rodzaju kobiet i stosunków.
Spotykał dziewczynę często na ulicy lub na schodach, kłaniał się tylko, nie mówili z sobą nigdy.
Czasem z za ściany dochodziły go urywki rozmów, śmiechy, dwuznaczne dowcipy. Marszczył się. Przykro mu było, że izdebka staruszki i Broni taką miała lokatorkę, ale znosił cierpliwie roztargnienie i hałas, byle nie zmieniać mieszkania.
Pewnego wieczora wrzawa była jeszcze większa, niż zwykle, student był zły i zniecierpliwiony; gdy ucichło, zaczął się uczyć, chcąc odzyskać czas stracony.
Wtem zapukano do drzwi.
— Czego tam chcecie? — spytał niechętnie.
— Żebyście otworzyli — odparł niecierpliwy głos sąsiadki.
Spełnił żądanie. Zajrzała do wnętrza.
— Stróża tu niema? Wszak tu mieszka?
— Tu mieszkam ja, pani. Czem mogę służyć?
— Niech mi pan wyrzuci tego pijaka za drzwi! — rzekła, cofając się do swego mieszkania.
— Jakiego pijaka?
— A tego oto, na kanapce. Wszedł tu nieproszony i ani myśli ustąpić. Obmierzłe próżniaki!
— Na cóż go pani wpuściła? — mruknął.
— Daj mi pan spokój z morałami!
Hieronim przystąpił do kanapki. Spał na niej bez ceromonii młody medyk, czerwony jak rak. Student wziął go na plecy. Innego sposobu nie było.
— O, jaka siła! A gdzie go pan niesie?
— W najwłaściwsze miejsce, do rynsztoka.
— Olszyc w rynsztoku! Tableau! Jak się dowie, że go tak sponiewierano, gotów pana zabić!
— To mnie najmniej obchodzi — odburknął.
— Oho, pan nie zna Olszyca.
— Mała szkoda. Niech pani drzwi zamyka, bo zimno.
W pokoju kłębił się dym z tytoniu i para ponczu. Dziewczyna była zarumieniona, oczy jej błyszczały jak węgle. Patrzyła za nim.
— Byle go nie roztratowano — rzekła.
— Bądźcie spokojni.
Zaśmiała się i wróciła do mieszkania.
Hieronim położył śpiącego pod ścianą domu i zasiadł znów do nauki. Nie podziękowała mu, ani się odezwała więcej.
Nazajutrz, wracając z kursów, Hieronim spotkał w bramie kilku medyków, z czapkami na bakier, a zuchwalstwem na twarzy. Wczorajszy pijak stał na czele.
— Jak się pan nazywasz? — spytał obcesowo.
— A panu co do tego? — odparł Hieronim hardo.
— Bardzo mi do tego, boś mnie pan obraził wczoraj! Chcę satysfakcyi!
— Doprawdy! Jakżem to pana obraził?
— Jakiem prawem wyniosłeś mnie pan na ulicę?
— Prawem pańskiej bezwładności, a mojej siły!
— Jakiem prawem nachodzisz obce mieszkanie i wtrącasz się w moje prywatne sprawy? Ja cię nauczę bałamucić mi dziewczynę, intrygancie! Chcesz być obitym?
— Chcę, żebyś się pan miarkował w wyrażeniach i nie krzyczał tak, bom nie głuchy! Ta pani kazała mi waści wynieść z pokoju, boś był pijany!
— To i co, żem był pijany? Mam prawo pić, gdzie mi się podoba, tembardziej u swojej kochanki! A panu co do tego?
— Nic! Nikt panu prawa pić nie przeczy, ale też nikt nie zabroni wyrzucić pijaka, gdy pani domu dokuczył.
Olszyc chciał coś odrzec, ale w tejże chwili postać jakaś z głębi sieni przyskoczyła do niego i wymierzyła mu policzek. Stracił głos.
— Masz! — rozległ się głos studentki — żebyś mi burd nie zaczynał! Ja ci pokażę prawo, pijaku! ja cię nauczę wykrzykiwać moje imię wśród tych brudów! A wy tu czego, reszta? Gromadą napadacie na jednego, zbóje! Precz mi ztąd i ani łapą do mnie!
Olszyc oprzytomniał, uśmiechał się przez zęby.
— Medycy wychodzą z mody, ha, ha! Podobał się białowłosy niedorostek, podobny do kościotrupa! Winszuję zdobyczy, tyczko miernicza! Nadgraniczna prowincya! Kto żył, pustoszył, ha, ha!
Teraz już Hieronim stracił cierpliwość. Porwał medyka za kołnierz, obrócił jak frygę i cisnął z bramy w ulicę.
Koledzy poszkodowanego rzucili się na pomoc. Tu już wynikła formalna bójka na pięści. W ciemnej sieni zakotłowało, jak w garnku, i nie wiadomo, czyby Hieronim wyszedł żyw z rąk ośmiu, gdyby stróż, widząc, na co się zanosi, a nie chcąc alarmować policyi, nie wytoczył sikawki i w kłąb walczących nie puścił strumienia lodowatej wody.
Po chwili na pobojowisku zostali: Hieronim, studentka i stróż, klnąc awanturników. Reszta uciekła przed kąpielą.
Chłopiec zmarszczony, zły, wyminąwszy dziewczynę, wbiegł na schody. Zatrzymała go u drzwi.
— Przepraszam pana i dziękuję — rzekła zmienionym głosem, podając mu rękę.
Promyk różowej lampy przez szczelinę drzwi padł jej na twarz. Wskutek oświetlenia, czy podniecenia wydała mu się nad wyraz piękną i, co gorsza, niesłychanie ponętną. Miała na ustach i w oczach niebezpieczny, drażniący urok; zmieszał się po raz pierwszy w życiu przed wzrokiem kobiety.
Przykre wspomnienie awantury rozwiało się jak sen pod tem zupełnie nowem wrażeniem. Jakiś dziwny niepokój ogarnął mu duszę.
Wziął podaną rękę i uścisnął lekko.
— Niema za co pani ani przepraszać, ani dziękować — rzekł, opanowując się po chwili, już zupełnie chłodno. — Ten pan sam się nie szanuje, więc też nie uszanuje nikogo. Uważam go za niegodnego dalszej wzmianki i pamięci.
— Łotr! — mruknęła przez zęby. — Ciekawam, co też pan myślał o mnie, słuchając go.
Chłopak zawahał się chwilę.
— Szkoda mi pani było. Trzeba wybierać ludzi. Nie dawać się takim na poniewierkę.
Zaśmiała się dziwnie i, zmieniając nagle ton, spytała, wpatrując się weń:
— Panu na imię Hieronim, podobno?
— Hieronim Białopiotrowicz.
— Powinno być Hieronim Savonarola. Kobiety wszystkiegoby się wyrzekły dla pana, a mężczyźni przez zawiść upiekliby pana żywcem.
— Miła perspektywa! — uśmiechnął się. — Mieć tłum kobiet, to zbytek, a stos — niezabawny kres życia. Nie zazdroszczę imiennikowi honoru!
— Ale panu będą zazdrościć.
— Winszuję, jest czego! — szepnął gorzko.
Vederemo! — uśmiechnęła się po swojemu, zagadkowo, niknąc w głębi mieszkania.
Nazajutrz już na progu instytutu koledzy przywitali Hieronima śmiechem i setką konceptów.
— Ostro obszedłeś się z medycyną!
— Oho, nie chciałbym rywalizować z tobą! Cicha woda z ciebie!
— Jesteś tedy pasowany na rycerza pięknej Afry!
— Co za Afra znów? — zawołał oszołomiony.
— A no, twoja sąsiadka!
— Nawet nie wiem, jak się wabi! Afra! A toby było w guście dziadunia! Pogańskie akuratnie!
— Co ty tam prawisz o guście dziadunia, kiedy tu o twoim mowa? Nie pomogło odżegnywanie złego ducha. Na kogo ona parol zagnie, ten jej nie ujdzie.
Chłopiec zatkał uszy dłońmi.
— Gwałtu! Bierzcie ją sobie, a mnie zostawcie w spokoju!
— Ejże! znasz Afrę, to już tam ze spokojem krucho. No, no, nie zapieraj się. Przyszła kreska.
— A no, to cicho, dosyć! Jest o czem mówić tyle! Żebym ja tyle o was mówił, tobym dostał astmy. Chodźmy do sali!
Tak, ze spokojem studenta było krucho. Gdzieś go odleciał nagle i nie wracał. U sąsiadki było cicho, nikt nie przychodził; naukę Hieronima przerywał tylko śpiew cichy, lub delikatne dźwięki pianina.
Pomimo to uczyć się nie mógł; drżał na każdy szelest za drzwiami, słuchał pieśni i tonów; w nocy niepokój go męczył i nieokreślona tęsknota. Zrobił się roztargnionym, nieuważnym, czasem niecierpliwił się i gniewał bez przyczyny, czasem napadały go wybuchy wesołości.
Raz, wracając z lekcyi, posłyszał za ścianą dawny gwar. Posłuchał chwilę, zaklął i uciekł z mieszkania wściekły, czego? nie potrafiłby określić.
Przez tydzień nie wrócił do domu. Tułał się po mieście, noclegował u kolegów; wreszcie wmówił w siebie, że musi Bazylego uspokoić, i wrócił.
Cicho wsunął się do mieszkania, zapalił lampę, usiadł do roboty, kopcąc papierosa.
Po chwili zapukała do drzwi.
Milczał i nie poruszył się.
— Otwórz pan! — zawołała niecierpliwie.
Opieszale obrócił klucz w zamku i ukłonił się, milcząc.
— Po tygodniu hulanki wracasz pan przecie! Życie arcymoralne! Coby to pana święty imiennik na to powiedział?
— Nie wspominajmy lepiej o cnotach w tej okolicy — mruknął. — Czem mogę pani służyć?
— Niczem! Chce mi się tu czytać. Możesz się pan o mnie nie kłopotać. Zostanę, póki mi się podoba.
Stół ich dzielił tylko. Usiedli, ale Hieronim nie mógł skupić uwagi nad matematyką. Dziewczyna siedziała na miejscu dziecka, pochylona, wnurzywszy rękę w ciemne, bujne włosy; nie miała swych impertynenckich binokli.
Szafirowe oczy chodziły po kartkach książki, koralowe usta poruszały się niekiedy.
Gdzie spojrzał, czy oczy zamknął, twarz ta urocza stała mu ciągle w pamięci, mąciła rozum, odbierała resztę siły woli. W duszy szalała burza.
Kobieta wchodziła do niej po raz pierwszy w życiu, niosła jak zwykle z sobą niszczące, gorące tchnienie afrykańskiego samumu.
Czyż miał swe całe, dotąd nietknięte serce rzucić jej pod nogi i zostać tysiącznym kochankiem?
Zakrył dłońmi oczy i myślał, szamocąc się z samym sobą.
Nagle gałka z papieru, celnie rzucona, trafiła go w czoło i rozległ się szalony śmiech dziewczyny.
— Cóż panią tak bawi? — spytał, brwi marszcząc.
— Pańska mina natchniona. W głowie pewnie się rodzi Minerwa!
Uśmiechnął się. Inna bogini wkraczała do niego, nie mająca żadnej z rozumem styczności.
— Ale kiedy się pan nie uczy, to proszę mnie bawić!
— W jaki sposób?
— Ano, gawędką. Co pan porabiał przez ten tydzień?
— To samo, co zawsze.
— Dawniej pan domu pilnował.
— Zaraziłem się od innych cyganeryą.
— Winszuję. Jabym na pana miejscu wolała być szukaną, niż szukać.
— Szukając, słuchamy własnego gustu, i to lepsze.
Spojrzała mu w oczy, jakby chcąc zbadać, czy nie było dwuznacznika w tem, co mówił, ale twarz studenta była poważna i smutna. Zaśmiała się i przeskakując po swojemu do całkiem innego przedmiotu, spytała:
— Czy lubi pan śpiew?
— Jak kiedy i jak jaki.
— Mój, teraz.
— Niebardzo. Sprawi mi roztargnienie.
— Ah, Savonarolo, miewasz tedy czasem roztargnienia! No, to dlatego właśnie będę śpiewała.
Śpiewała. Ballada to była cygańska o wielkiem, gorącem kochaniu, rozmarzająca i namiętna. Głos dziewczyny to szalał, to cichł, chwilami się łamał i drżał, jak zbyt naprężona struna. Student słuchał.
Wspomnienie przyjaciela, dziecka, matki, ciężkie życie, praca, poczucie wyższe, usuwało się wszystko w głąb przed tą nową potęgą; cypryjska bogini wabiła go wiecznie nową, a tak pospolitą bajką młodości.
Zapalił papierosa drżącą ręką i chodził po izbie podrażniony, a jednak smutny.
Wtem śpiew urwał się wśród taktu. Studentka wstała gwałtownie i uciekła do siebie, zatrzasnąwszy drzwi z hałasem. Hieronim po chwili zapukał.
— Nie można — odparła kapryśnie.
— Pani zostawiła książkę.
— Niech sobie leży.
— Dziękuję za piosnkę.
— Obejdę się bez podziękowania. Śpiewałam dla siebie.
Pierwsza to była noc bezsenna dla chłopca.
Zmęczony, słaby, z gorączką wewnętrzną poszedł na kursa. Nie mógł ani uważać, ani się bronić przed żartami kolegów, on, taki dowcipny i sprytny; lekcye prywatne odbył nawpół przytomny. Chciał wracać do domu i bał się, że nie wytrzyma i pójdzie do niej, jak inni. Dla otuchy zaprosił z sobą kolegę już żonatego. Idąc, rozmawiali o parowych motorach.
Nagle na pół drogi jednokonka podbiegła pod sam chodnik i dźwięczny głos zawołał Hieronima.
Stanęli. Siedziała w sankach, zarumieniona od chłodu, uśmiechnięta napół szyderczo.
— Hej, Piotr! — zainterpelowała starszego — a ustąp-no mi swego towarzysza na dzisiejszy wieczór!
— A czy wiesz, że ci zechce towarzyszyć?
— Nie twój kłopot. Wracaj do żony. Nam wolnym daj żyć. Twoje minęło.
— Ej, Afra! Doigrasz się ty biedy! Trafisz na swego.
— Już może trafiłam! Daj mi go tu.
Hieronim cofnął się o krok.
— Siadaj pan! — zawołała niecierpliwie — pojedziemy na spacer!
— Daleko? — spytał, — bo mam dużo zajęcia na wieczór.
— Chodź pan bliżej, to powiem tę tajemnicę, żeby tamten nie słyszał!
Zbliżył się. Pochyliła się do niego.
— Jedź! — szepnęła, dotykając ustami jego skroni.
Wskoczył do sanek bez wahania.
Kolega się zaśmiał.
— Romulus nie miałby teraz kłopotu z Sabinkami! — krzyknął za nimi.
Tamci milczeli. Dokąd jechali, nie troszczył się Hieronim. Już nie walczył z wrażeniem, dawał się pociągnąć, coś mu szeptało, że miał, jak inni, prawo do miłości, mógł kochać, jak reszta ludzi.
Szybka jazda i mróz otrzeźwiły go trochę. Gdy stanęli, rozejrzał się wokoło. Byli przed jedną z owych zimowych, pysznych restauracyj, w które obfituje Petersburg.
— „Pod zwrotnikiem“ — rzekł, uśmiechając się. — Pani lubi palmy?
— Lubię upał — odparła.
Sięgnął do kieszeni, chcąc zapłacić woźnicę, ale wstrzymała go ruchem i wściekłem spojrzeniem.
— Nie należę do pana, żebyś za mnie płacił. Ja dziś ugaszczam! Sanki będą czekały na nas! Chodźmy.
Weszli pod rękę. Setki osób roiły się po salonach. Tu obiadowano, tu tańczono, tam grano w karty. Cygańska trupa śpiewała chórem, gdzieś dalej grała orkiestra; wśród tego ścisk gorąco, wrzawa kilku języków, brzęk oficerskich ostróg, śmiechy kobiet, szczęk szkła, strzelanie korków od szampana.
Nasza para szła dalej, niepostrzeżona w tłumie.
— Widzi pan Olszyca przy zielonym stole? — rzekła zcicha, pokazując mu czterech karciarzy w kącie.
— Widzę — odparł lakonicznie.
— Nie spotyka go pan nigdy?
— Nie pamiętam. Czy tu zostaniemy?
— Pójdziemy dalej. Chce mi się dziś ciszy i spokoju.
Zeszli w dół. Mniej było światła i wrzawy, znajdowali się w zimowym ogrodzie.
Hieronim znał to miejsce. Grupy palm i paproci tropikalnych, fontanna w gęstwinie wodnych roślin, rozrzucone tu i tam siedzenia i stoły.
Wilgotna atmosfera cieplarni łączyła się z odgłosem muzyki, lampy drżały jak gwiazdy wśród zieleni, gwar dochodził stłumionem echem. Wodotrysk szemrał monotonnie. Kilka osób snuło się jak duchy po zakątkach, lub gwarzyło w cieniu fantastycznym.
I oni usiedli na jednej z oddalonych ławek; na skinienie studentki, lokaj postawił przed nimi gorący poncz i papierosy, i odszedł dyskretnie. Dziewczyna zdjęła okrycie i futrzaną czapkę, podała mu kieliszek.
— Dobrze tu! Wypij pan za moje zdrowie.
Spełnił rozkaz bez wahania. Poncz wypędził mu krew na twarz, a ogień do oczu.
Studentka umoczyła tylko usta w kieliszku.
— Lubi pan pić?
— Niebardzo.
— A bawić się?
— Zapomniałem o tem.
— Cóż więc pan robi z życiem?
— Pracuję.
— Tylko! Niema pan rodziny?
— Nikogo.
— Cóż więc pan lubi wreszcie? Nic!
— No, nie! Tylko to, co lubię, za daleko, za wysoko, a dogadzać sobie nie mam możności. Jestem biedny i sierota. Co mnie cieszyło, straciłem. Boję się teraz do czego przywiązywać, by nie cierpieć.
— Nawet kochać pan nie chce?
— Kochać nie można wedle woli. Przychodzi miłość i bierze nas sobie, choćbyśmy walczyli całą mocą.
— Czy pan to mówi z teoryi, czy z praktyki? — zagadnęła głucho.
— Z praktyki — rzekł, siląc się na uśmiech.
— Po cóż walczyć? — szepnęła.
— Żeby nie tracić i nie cierpieć — odparł.
— To pan nie wie, co jest miłość, gdy możesz rozumować.
Odrzuciła głowę na poręcz siedzenia i patrzała zadumana w cienie palm. Twarz jej się mieniła tysiącem wrażeń. Nieprzeparta siła zmuszała go patrzeć na nią, upajać się czarem, odurzać ostatecznie. Nagle wzrok ich się spotkał, stopniał razem, zamigotał skrami.
Powoli pieszczotliwym ruchem przechyliła się ku niemu, aż ciemna główka dotknęła ramienia, oczy zaszły mętnym cieniem.
— Czy pan mnie kocha? — szepnęła z ustami koło jego ust.
— Szalenie! — wyjąkał w pocałunku, biorąc ją w objęcia i cisnąc namiętnie do piersi.


∗             ∗

Bazyli, stróż, daremnie pukał do izdebki, daremnie wyglądał lokatora, daremnie wypytywał, czy go kto nie widział. Wieczór minął, dochodziła północ. Nie śpieszyło się studentowi ani do obiadu, ani do nauki, ani do snu.
Bazyli siadł w bramie i czekał cierpliwie, tupiąc nogami od mrozu i uderzając rękoma. Miał widocznie do Hieronima ważny interes. Na dźwięk dzwonka skoczył żywo otwierać; chciał gderać, ale przed winowajcą szła dziewczyna i powitała jednookiego wesołym uśmiechem.
— Kogo to wyglądacie do tej pory?
— Tych, co o tej porze wracają — odburknął. — Dobry wieczór, panu!
— Jak się masz, Bazyli!
— Proszę na chwilę wstąpić do mnie. Mam interes.
— Czy bardzo pilny? Może jutro go załatwię. Chce mi się spać, stary.
— Uhm, spać! — mruczał stróż, zamykając furtkę — czeka na pana obiad!
Studentka pobiegła na górę. Chłopiec patrzył z utęsknieniem na schody, ale Bazyli zastąpił mu drogę.
— Nie głodnym!
— Czeka też na pana list z czarną pieczątką.
— A to niech sobie czeka! Jeśli kto umarł, to go nie wskrzeszę ani dziś, ani jutro. Puść mnie!
— Nie puszczę. Pan zje obiad, przeczyta list, będzie czas na sen. Nie trzeba było tak późno wracać.
— A bodajeś przepadł z twoim listem i obiadem! — wybuchnął student zniecierpliwiony.
— Niech tylko panicz przeczyta i zje.
Burcząc, wszedł chłopiec do komórki. Chciał się prędko pozbyć interesu, ale człek marudził, tupał, zastawiał ucztę, gawędził. Hieronim gryzł ze złości wąsiki.
Po obiedzie, którego ledwie dotknął, Bazyli dobył list. Miał na sobie istotnie czarną pieczątkę i adres pisany dobrze znaną ręką dziada Polikarpa.
Student skoczył, jakby węża nadeptał.
Koperta poleciała w szmaty. List był jak zwykle krótki, lecz dosadny.
„Kiedyś, będąc u mnie, zdało mi się, że szanujesz pamięć matki. Odzywałeś się o niej z szacunkiem, a zaczepiony, broniłeś zażarcie. Przypominam ci to, bo jestem pewny, że, zajęty będąc romansem z awanturnicą, zapomniałeś o niej, i może ci już nic nie zależy na przeniesieniu jej zwłok do grobu rodzinnego, o coś mnie prosił wtedy. Jeżeli rozpusta nie zatarła (o czem wątpię) w tobie tego ostatniego wspomnienia, to odpisz mi, czy chcesz, by, wedle ostatniej swej woli, spoczęła obok mego syna w Tepeńcu. Sądzę jednak, że już teraz nic nie szanujesz, nic nie pamiętasz, o nic nie dbasz, tylko o dogodzenie swym zachciankom. Zatem odpowiedzi się nie spodziewam.“
Hieronim klnąc, schował list do kieszeni i wyszedł. Zawrócił na górę, ale już nie biegł. Krok mu wolniał. Na pierwszym skręcie stanął, oparł się o uszak okna, wychodzącego na podwórze, i wpatrzył się posępnie w czerwony odblask zorzy północnej.
Co mu się stało? Szalał przed chwilą do niepamięci; wszystkie, ile jest strun młodości, grały mu hymn kochania, serce mu skakało weselem; nagle hymn się zmieszał, zamiast rozkosznych tonów, struny zajęczały dysonansem. Słyszał już nie głos dziewczyny, nie słowo namiętne — z dna duszy wybiły się na wierzch, zgłuszyły resztę, dotknęły go jak grom dwa wyrazy: „bądź prawym, bądź prawym!“
Słyszał je, jakby brzmiały jeszcze echem, jakby dopiero wyszły z ust konającej; słyszał je i wzdrygał się, jak winowajca na wspomnienie krzyku ofiary...
„Bądź prawym, bądź prawym!...“
I on zapomniał. Matka zostawiła mu legat pośmiertny, nie dotrzymał; dała sierocie jedyny skarb, a on go zgubił — sponiewierał spuściznę!
Zbladł jak ściana, o którą się opierał, i bardzo, bardzo nizko zwiesił głowę; ale był młody, podniecony, więc się buntowało coś wewnątrz i szeptało: wszakże ja kocham, czy mi kochać nie wolno? Ale wspomnienie powtarzało uparcie:
— Bądź prawym! Jutro już nie spojrzysz śmiało, będziesz złodziejem! Nie kocha ten, kto poniewiera!
Poniewierka! Chłopiec wzdrygnął się cały.
Tak, poniewierką był taki stosunek, poniewierką uczuć, duszy, własnego sumienia. A potem...
Matczyna dusza zapłacze nad synem i we śnie już nawet do niego nie przyjdzie; sponiewierał jej pamięć, zapomniał ostatniej prośby.
Chłopiec zatoczył się, jak pijany; jęk mu się z piersi wydzierał, a potem rękoma wziął się za bijące skronie i załkał.
A głos w duszy już nie groził, nie wyrzucał, ale prosił coraz łagodniej i słodziej:
— Bądź prawym, dziecko, bądź prawym!
Cofnął się napowrót do sieni, zapukał do stróża.
— Otwórzcie mi, Bazyli. Muszę iść.
— Chryste! co panu? Słabo, czy co? Dalibóg, nie puszczę! W taki mróz, nocą, śmierć pewna!
— Nie pójdę do siebie — mruknął stłumionym głosem.
— To niech pan u mnie zostanie. Z troską, czy z weselem, zawszem panu rad. Ot, posłanie gotowe. Połóż się pan, wypocznij. Smutek minie, panie. Będzie jeszcze dobrze, boś sprawiedliwy.
Hieronim nie słyszał pociechy; siadł na zydlu i przebył tak do rana bez wytchnienia.
Była to najcięższa noc, jaką spędził.
Nazajutrz, zamiast iść do instytutu, poszedł na górę, zapukał do drzwi studentki.
— Chodź, niezamknięte — odparła.
Wszedł, drżąc nerwowo.
Cofnęła się na jego widok, jak stróż w nocy.
— Człowieku, do czegoś podobny! Z grobu cię odkopano! Gdzieś był noc całą?
Uśmiechnął się z wysileniem; przystąpił bliżej, wziął jej rękę i pocałował. Cofnęła ją szybko.
— Czyś zwaryował? — rzekła, uśmiechając się. — Mojej ręki nikt jeszcze nie całował.
— Bo może jeszcze nikt nie prosił o nią, co ja czynię w tej chwili.
— Co takiego?
— Chcę się ożenić z panią, jeśli zezwolisz. Kocham cię.
Dziewczyna zmierzyła go osłupiałym wzrokiem od stóp do głowy.
— Kochasz! żenić się! Co to wszystko znaczy? Tyś się upił chyba?
— Nie, pani, jestem trzeźwy i przytomny. Oddaję w pani ręce swe serce i honor. Chcę cię kochać, pracować dla ciebie, iść razem przez życie, śmiało wobec ludzi i Boga. Chcę cię posiadać, nie jak złodziej, chcę szanować ciebie i siebie.
Mówił to niegładko, jąkając się, ale miał prawdę w oczach, a na bladej twarzy powagę przebytej walki i zwycięztwa. Patrzała nań, nie rozumiejąc jeszcze. Takiej mowy nie znała. Nagle parsknęła śmiechem:
— Ha, ha, ha! Pyszny jesteś! Żenić się ze mną! Jakto! myślisz, że ja dla ciebie poświęcę swą swobodę, niezależność, zabawę, młodość? Że będę ci hodowała dzieci i gotowała jeść, a za całą uciechę słuchała wrzasku niemowląt? Oszalałeś, człowieku! Czyś nie słyszał mojej zasady: lepszy najgorszy kochanek od najlepszego męża! Ha, ha, ha!
— Kochankiem pani być nie chcę, bobym przez to okazał, że siebie przenoszę nad ciebie. Nie zejdę do poziomu Olszyca!
— A ja ciebie za męża nie chcę! Wyperswaduj sobie to absurdum! To przechodzi moje siły!
Spojrzał ponuro na nią. Złe słowo miał na myśli, ale się pohamował, ukłonił i wyszedł.
Nie oceniła szacunku, zasad moralnych, nie posiadała żadnych, i on ją pokochał pierwszą miłością! Poszedł zgnębiony na kursa.
Przez jakiś czas stosunki zerwały się zupełnie. Spotkawszy, nie odpowiadała na jego ukłon, traktowała jak obcego.
Pewnego razu posłyszał za ścianą głos Olszyca i jej wesoły śmiech. Krew mu zalała twarz.
— Nikczemna! — zamruczał z bezmierną pogardą.
Tak, Olszyc wrócił, a z nim wróciły hałaśliwe wieczory z całym kompletem pijatyki, grubych żartów, dzikich śpiewów, kłótni i łajania.
Było to jednak najlepszem, bolącem lekarstwem na serdeczną ranę studenta. Otrzeźwiał.
Dawniej kobiet nie znał, teraz, żeby nie wspomnienie matki, toby niemi pogardzał.
Zaniedbana ostatniemi czasy praca dokonała reszty, czas zatarł pierwsze wrażenie, nadchodziły egzamina. Natłok zajęcia wyrwał go z błędnego koła tęsknoty, żalu i zobojętnienia. Nie siadywał wieczorami samotnie w domu, nie wzdychał; szedł do kolegów na ogólne mieszkania, odzyskiwał dawną werwę i żywość.
Znów, jak przed laty, kupiła się młodzież wokoło niego, pracowano tęgo, bawiono się ochoczo, tworzono plany na przyszłość.
Raz na podobnem zebraniu spotkał się Hieronim z Olszycem i musiał być zupełnie wyleczony z miłości, bo na ukłon rywala odpowiedział ukłonem. Szczęśliwy rywal zaczepił go pierwszy:
— Pana mieszkanie stoi pustkami — rzekł.
— To pewnie, żeście nawet szczury z niego wypłoszyli! — odparł swobodnie. — Jeśli jaki został, to niezawodnie dogorywa na nerwową gorączkę!
— Dawniej panu hałas nie szkodził?
— Nie miałem egzaminów na karku. Przysięgnę, że z was żaden nie przebrnie tego Rubikonu!
— Mniejsza! Za to jesteśmy kochani! — uśmiechnął się tryumfalnie medyk.
— Nie wiem, co ma wspólnego miłość z pijatyką! Państwo urządzacie wieczornice z łysej góry!
— Ach, panie! — rzekł Olszyc z cynicznym grymasem — dlatego to pan dostał tam czarnej polewki! Kobiety nie znoszą delikatności, lubią być poniewierane. Im je lżej traktujesz, tem silniej się przywiązują.
— Winszuję upodobania! — odparł Hieronim, ruszając ramionami. — Rad jestem ze swej czarnej polewki, kiedy tak!
— Jeżeli panu nie dogadza mieszkanie, tobym je wziął dla siebie.
— I owszem. Oto klucz; garść mych rupieci proszę odesłać tu. Życzę panu powodzenia!
Medyk podał rękę, ale Hieronim nie zauważył tego ruchu i odszedł.
— Oto się dopiero będą na wyścigi poniewierać w tak blizkiem sąsiedztwie! — pomyślał z goryczą.
Miłość jego przeszła wszystkie fazy, końcową był wstyd.
Mijały tygodnie. Nadeszły ostatnie egzamina. W studenckim świecie zrobiło się cicho. Wszystkie twarze miały wyraz zmęczenia, niepokoju i oczekiwania. Próżniacy drżeli przed rezultatem.
Przyszedł wreszcie ów dzień sądu.
Hieronim, idąc z innymi po swe losy, dowcipkował:
— Staniemy po prawicy i lewicy! Będzie płacz i zgrzytanie zębów! Oj, oj, czuję w powietrzu woń siarki piekielnej! Ach, bracia, nie opuszczajcie mnie w złej chwili! Złóżmy razem wizytę w kraje potępienia!
— Nie bredź, prawica ci się należy!
Tak, mieli słuszność. Hieronim Białopiotrowicz dostał dyplom z odznaczeniem.
I oto stała przed nim droga otwarta. Dobił się celu.
Dziwna rzecz. Ten koniec, o którym tyle lat marzył, nie olśnił go, nie zachwycił.
Z dyplomem w ręku słuchał pochwał i powinszowań roztargniony.
Coby dał, żeby w ów dzień radosny mieć Żabbę przy boku, z nim razem się cieszyć. Myśl jego poszła do Krymu, do tego końca, co mu wziął druha na wieki.
Jak wąż wyśliznął się pierwszy z sali, uciekł z pośród kolegów i przepadł bez wieści.
Wołano go i szukano napróżno przez dzień cały. Miał być bankiet tryumfalny, bohater się nie stawił. Zasiedli bez niego do stołu.
W pół uczty wpadł do sali. Powitano go radośnie.
— Coś robił? — krzyczano.
— Nic ciekawego! — odparł — jestem na czas, by spełnić toast z wami! Dajcie szampana!
Nalano szumnie kieliszki. Chłopiec podniósł swój w górę.
— Na zakończenie i początek! Co złe, niech ginie; co dobre, niech żyje!
— Niech żyje! — powtórzono chórem.
— Bez strachu przed trudem idziemy w życie! Próżniak niech ginie, praca niech żyje!
— Niech żyje!
— Niech żyje! — powtórzył Hieronim. — Była nam drużbą i swatem, wyprowadziła na ludzi! Cześć jej! Nie zmarnieje, kto ją kocha, a nie rzuci!
— Nie rzucimy! — krzyknęli wszyscy razem.
Spełniono toast duszkiem.
Oczy Hieronima paliły się zapałem.
— Piosenki, bracia! Kto tam za słowika się ofiaruje? Ja umiem tylko hukać jak bąk błotny, będę wam służył za basetlę!
Po chwili jeden głos począł śpiewać:

Hej, użyjmy żywota,
Wszak żyjem tylko raz!

Kilkadziesiąt głosów zawtórowało ochoczo:

Niechaj ta czara złota,
Nie próżno wabi nas!

A czara złota młodości stała pełna. Na dnie jej były dla jednych męty, dla drugich słodycz nektaru. Smak zależał od ust, które piły.
Nazajutrz wczesnym rankiem Hieronim poszedł do kościoła. W przeddzień zamówił mszę żałobną za przyjaciela i wysłuchał jej, klęcząc w oddalonym końcu. Modlitwą tą żegnał Petersburg, naukę, życie studenckie — zaczynał nowy okres życia.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.