Stypa (Lange)/XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Stypa |
Podtytuł | powieść |
Wydawca | Władysław Okręt |
Data wyd. | 1911 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Doskonale — rzekł Fredzio. Próbowałem i ja uzyskać championnat kłamstwa na Królestwo Polskie — i rzeczywiście zdobyłem rekord. Słowo honoru — jestem największy łgarz. Opowieść moja, uczciwszy uszy, jest nieco trywialna, ale nie ma tu dam. Jest to opera jednodniowa i jednorazowa. Mistrzowstwo w sztuce kłamania polega na tem, żeby wiedzieć, jakie kłamstwo jest najwłaściwsze. Raz naprzykład z nadzwyczajnem — i rzec można — niespodziewanem powodzeniem wyzyskałem trwożliwość pewnej damy, albo raczej skłonność jej do melodramatu. — Bo choć kobiety lubują się w sprawach sentymentalnych, słodkawo‑gorzkich i słodkawo‑kwaśnych, to jednak nie mniej oddziaływają na nie i inne osobliwości. Np. kobiety, zwłaszcza bardzo tkliwe i dobrotliwe z natury, lubią morderstwo, rozlew krwi, gilotyny, pojedynki i t. podobne sensacye. Słowem — bohaterstwo, lub nawet pozę bohaterstwa, teatralne substratum tego wrażenia. Znałem pewną damę, która się zakochała w Pranzinim za to tylko, że miał odwagę zamordować trzy kobiety. A do nas z lekceważeniem mówiła: — Żaden z was nie byłby zdolny do takiego czynu! Przed paru laty w Drezdnie było takie zdarzenie: młoda, bardzo przystojna panna była zaręczona z niemniej miłym młodzieńcem; kochali się bardzo i zdawało się, że nic nie stoi na przeszkodzie ich szczęściu. Tymczasem w pannie odbywała się jakaś niewytłomaczona przemiana, na tle psychozy — jak się dzisiaj mówi, gdyż inaczej czynu jej niepodobna objaśnić. — Oto pewnego dnia, gdy młodzieniec przyszedł w odwiedziny do swej narzeczonej, panna mu powiada: „Zamknij oczy otwórz usta!“ Ów, przypuszczając, że ona — obyczajem dziewic — chce mu włożyć w usta czekoladkę, lub coś podobnego, uczynił podług rozkazu: otworzył usta — zamknął oczy. Dziewica wówczas włożyła mu w usta rewolwer — pif, paf! — i na miejscu go zabiła. Naturalnie wzięto ją do więzienia, badano i sądzono. Została skazana na śmierć: ścięta mieczem katowskim i pochowana w ostatniej części cmentarza. — A teraz w czem pointe tej historyi? Oto w dzień zaduszny tysiące kobiet z całego Drezdna i okolic zbiera się corocznie nad grobem zabójczym i obsypuje go wieńcami i bukietami kwiatów. Sądzę, że w tym dziwnym fenomenie są dwie rzeczy cale różne, z jednej strony jakiś milczący protest kobiet przeciw mężczyźnie i hołd złożony nienawiści przeciw memu, albo dziwnej właśnie formie miłości; z drugiej — samo zamiłowanie zbrodniczości, do której inne nie mają odwagi. — Jeżeli same nie mają odpowiedniej energii o wykonania zbrodni, kobiety jednak lubią oddychać atmosferą krwi i okrucieństwa. — Panią Izabelę poznałem bardzo niedawno — tak, że miała o mnie dość nieokreślone pojęcie. Wiedziała, że coś tam pisuję po gazetach, ale nic dokładnego. Nadto nie wyobrażała sobie, żeby z tego można było żyć; jako żona lampiarza — sądziła, że tylko lampiarz może mieć gotówkę... Jeszcze się zachowały takie poglądy w prowincyonalnych zakątkach Warszawy. Zagadką było wprost dla niej, z czego żyję, ale błogosławię tę jej nieświadomość, gdyż stąd wyniknął dla mnie słodki a niespodziewany rezultat. Była raz mowa o tem, gdzie mieszkam, a mieszkałem wtedy rzeczywiście w niepodobnej okolicy — na krańcach ulicy Dyabelskiej, prawie na pustkowiu. Sprawy moje tak się właśnie ułożyły, że musiałem się tam przenieść. Ulica leży niedaleko Belwederu, ale sięga samych brzegów Wisły — tak, że naraz znajdujesz się w krainie pustej, gdzie same parkany, lub place bez zabudowań. — Na pytanie pięknej damy, gdzie mieszkam, odpowiedziałem, że przy ulicy Dyabelskiej. Sama ta nazwa już zrobiła nie małe wrażenie, ale moja Bella, która, jako dobra Warszawianka, zna trzy, cztery ulice, nie wiedziała wcale, gdzie to leży. — „To gdzieś koło Powązek — mówiła“. Bynajmniej, na wprost przeciwnej peryferyi miasta, prawie nad samą Wisłą. — „O jakże to daleko!“ — W samem sercu stolicy nożowców — tam mają oni swoje sejmy! — „Czy być może — i nic się pan nie boi? To przecież są okropni ludzie!“ — Ale przeciwnie — najsympatyczniejsi ludzie, jakich znam — mówiłem półżartem. — „Co pan mówi? i oni panu krzywdy nie zrobili?“ — Niech‑że Bóg broni — z chwilą, gdy jestem swój — nic mi nie zrobią. Mają oni swoje zasady honoru, cnoty rycerskie. Swojego nożowcy nie skrzywdzą! — „Swojego?“ — zapytała pół‑drżącym głosem.
Tu muszę was objaśnić, że nasi apasze mają swój kodeks honorowy, polegający na tem, że ludzi mieszkających w okręgu ich pobytu, nigdy się nie krzywdzi. Nie uprawia się czynów nożowieckich w „swojej gubernii“; cudzoziemców, t. j. ludzi, mieszkających nieco dalej, w innych dzielnicach — owszem, można okraść, a nawet nadkrajać i pokaleczyć. Sąsiad — to swój; więc nietykalny. Dlatego, choć codziennie słyszałem o rozmaitych krwawych przygodach — sam nigdy nie ucierpiałem.
Miałem zamiar p. Izabeli tę sprawę wytłumaczyć, ale ponieważ jej trwoga zaczęła mnie bawić, postanowiłem brnąć dalej w tej koloryzacyi — „Swojego? — zapytała z bojaźnią. — Oczywiście — odparłem i widziałem razem, że się o parę kroków cofnęła odemnie; byliśmy w domu sami jedni. — „A jakże się oni noszą zapytała.
W łachmanach — obdartusy...“ — Ależ bynajmniej — są między nimi ludzie wytworni, ubrani z elegancyą, bywający w najlepszych towarzystwach — takem plótł, sam nie wiem dlaczego, jakiś dobry geniusz podszeptywał mi te słowa, a mojej interlokutorce drżały ze strachu ręce i nogi; oczywiście była pełna obawy o swoje życie i majątek. — A przytem — dodałem — jak delikatni są dla dam.
To jedyna sfera ludzi, gdzie się dotąd przechowała prawdziwie wersalska grzeczność. To też, jakie damy ja tam widywałem na ulicy Dyabelskiej! Aniby pani uwierzyła! — Izabela aż usta otworzyła ze zdumienia. — „Które? — niech pan powie — błagam na wszystko“. O, za nic na świecie! Honor mi nakazuje milczeć. Może, kiedyś, w okolicznościach nadzwyczajnych... — „Mozę, kiedyś... Ach, jakżebym chciała wiedzieć... A jak wy (powiedziała mi wy, oczywiście sądząc, że należę do bandy) — no, proszę pana, jak wy napadacie na ludzi? — Wędka była widocznie dobra. — Jak? — odparłem z powagą — wchodząc w rolę. W prosty sposób. Jeżeli spotykam jakiego przechodnia, który mi się wydaje odpowiedni do moich celów — oczywiście w bocznej ulicy, gdzie niema świadka — dopadam do niego, ściskam go za gardło, obalam, kolanem go przygniatam (wszystkie te ruchy wykonywałem z miejsca z bajeczną pantominą) — i albo żądam pieniędzy — albo wprost go sztyletem, na wskroś — durch! o, tak! Poczem najspokojniej odchodzę.
Izabela omdlała. No, tego sobie nie życzyłem. Po chwili ocuciłem ją wodą kolońską. — „Cóż się pani stało? — „Ach, pan mnie wzruszył do głębi. My tu prowadzimy życie tak jednostajne, że to co pan mówi, tak wygląda, jak z krainy baśni. — „Trzeba sobie umieć stworzyć baśń w tem szarem życiu — rzekłem sentencyonainie. Ona zaś już mniej trwożnie: — „I często pan — tak? — (tu uczyniła gest, mający oznaczać zabójstwo). — „O, parę razy na miesiąc! — „Boże, jaki z pana straszny człowiek. Ja już oddawna coś takiego o panu przypuszczałam. — „Na miłość boską — padłem przed nią na kolana. Izabelo, tylko nie mów o tem nikomu, bo mnie zgubisz na wieki. — „Nie powiem. „Przysięgam. — „Niechaj to będzie tajemnicą między nami. — Pocałowałem ją przy tej okazyi w nogę; poczem wstałem i pocałowałem ją w usta. Elle se laissait faire, poczem rzekła: — „Powiem panu, że chciałabym choć na jeden dzień porzucić to nudne życie — i tak pobujać z Fra Diavolem! (Tak mnie nazwała). — „Chciałabyś — (tu wyjąłem z kieszeni mały sztylecik, który zawsze mam przy sobie) — chciałabyś tak — kogo — przebić? — „Nie — o — nie! Chciałabym widzieć taką scenę bohaterską. — „Zapewne, ale ze względu na pani stanowisko, nie jest to rzecz tak łatwa. Trzeba to będzie obmyślić. — I rzeczywiście wynalazłem sposób: była na ul. Dyabelskiej — i poznała moją tajemnicę. — Tak więc drogą melodramatu — zyskałem jej miłość. A teraz Okolicz niech obejmie po Bekwarku lutnię!
— Chociaż, mój Fredziu, jesteś mistrzem w kłamstwie, której to chwały nie śmiem ci zaprzeczać, pozwól sobie jednak powiedzieć, że ja miewam wyższe natchnienia pod tym względem. Kłamstwo jest najwyższą powagą w taktyce miłosnej. Bez kłamstwa nie zapanujesz nad sytuacyą. Przytomnym bądź i dobrze waż, co właściwie na kobietę najlepiej oddziaływa. Bywa, że na tkliwą działa tkliwość, na obojętną — obojętność albo właśnie naodwrót. Są kobiety, co lubią zazdrość — wywołuj zazdrość; są, które lubią śmiech — śmiej się; są takie, które lubią udręczenia — dręcz. Tu nie można postawić żadnej zasady ogólnej: trzeba wejść w ton. Bywają kobiety, które zdobędziesz szacunkiem; inne właśnie lekceważeniem. Jest królewną, a ty ją traktuj jak pokojówkę. Czasami wojna jest najmilszą formą miłości. Są takie, które weźmiesz na sprawy społeczne, na literaturę i sztukę, na mistykę. Próbowałem tych wszystkich linij, wszystkie się przecinają w jednym punkcie i na tem polega mądrość mojej metody. Raz naprzykład w nader kunsztowny sposób zdobyłem sobie łaski pewnej damy za pomocą mistycyzmu. — O, moi mili, zręcznemu strategikowi niezmiernie użyteczny może być mistycyzm. Działa on w szczególny sposób na wolę i na zmysły — zwłaszcza na zmysły, gdyż mistycyzm w gruncie jest fenomenem najbardziej łechcącym zmysły. Jeżeli tego środka użyjesz w sposób właściwy — następuje znieprzytomnienie — moment psychologiczny.
Jakiś czas bywałem na seansach spirytystycznych u pani Ewy, gdzie było sławne medyum Damayanti. To też byłem obznajmiony z objawami, jakie na seansach można widzieć. Rzeczywistość tych objawów była mi bardzo podejrzana, a chochliki, które szczypały i kuksały gości pociemku — pochodziły jak sądzę z figlów samej Damayanti i jej najbliższych sąsiadów. — Zresztą nic mię to nie obchodzi i, jak wielu innych, mogę powiedzieć: w tem coś jest! Jednakże tym seansom zawdzięczam jeden kielich szczęścia więcej w tem życiu — przeto nic o nich złego mówić nie będę.
Owóż była pewna dama, o której względy się starałem, ale surowa i niedostępna. Długo toczyłem z nią walkę, chcąc odpowiedni znaleźć dyapazon, aż nakoniec, niby w natchnieniu, zdobyłem cel swoich marzeń. Stało się tak: obsypywałem moją panią komplementami, ale jakoś nie mogłem trafić na właściwy. Razu pewnego zacząłem podziwiać jej rękę, a istotnie miała prześliczną białą dłoń z alabastru, o palcach podłużnych, wykrojonych w kształt subtelny, jakby nadczłowieczy; była to istotna ręka anioła. Przypomniałem sobie naraz jeden z seansów z Damayanti — i tak jej powiedziałem:
— Raz jeden w życiu widziałem rękę tak cudowną, jak dłoń pani, ale nie była to ręka żywej istoty; była to ręka widzialna. — „Jakto? zapytała się moja dama, nieco zdziwiona. — „Na jednym seansie u Iksów, których i pani zna, siedzieliśmy raz bardzo długo, czekając na przejawy. Były tam rzeczy bardzo ciekawe, ale naraz się urwały... Damayanti straciła cały swój dzisiejszy zapas fluidu — czy też była wyczerpana, dość, że naraz duchy przestały się odzywać. (Uważacie, wobec tej damy przyszło mi naraz do głowy — udawać bardzo wierzącego w te cudowiska). Koło północy wreszcie stolik się przechylił. Iks — wielki nasz arcykapłan — czujny bardzo na przejawy — natychmiast głosem łagodnej prośby zapytał:
— Co nam powiesz, stoliku? — Stolik wypukał powoli, jakby zmęczony: D‑O‑B‑R‑A‑N‑O‑C D‑Z‑I‑E‑C‑I. Byliśmy bardzo wzruszeni. Jakieś pożegnanie. Trzeba zaś wiedzieć, że u Iksów przed miesiącem może umarła ciotka Genowefa. — Iks tedy naraz rzecz pojął. „To ciotka Genowefa! — Ale nie był pewny; więc pyta: „Czy to ty, ciotko Genowefo! — Stolik trzykrotnie uderzył nóżką w podłogę, co znaczy: Tak! — Daj nam jeszcze znak. Stolik odpowiedział: Tak! — Czekaliśmy chwilę pełni trwogi uroczystej... Co to będzie... Naraz — mówię pani — ukazała się w powietrzu ręka biała cudownej postaci — powiewna — niemateryalna, najwidoczniej ręka istoty wyższej, astralnej, jaką niewątpliwie została po śmierci ciotka Genowefa (między nami mówiąc, szanowni koledzy, była to kłótliwa stara panna) — i ręka ta zbliżyła się do mojej sąsiadki, do panny Janiny, koło medyum siedzącej — i trzykrotnie lekko, lecz głośno, uderzyła ją w plecy. Uderzenie, jak mówię było głośne, ale nie przypominało w niczem uderzenia żywej ręki w suknię, okrywającą pannę Janinę; raczej był to odgłos oklasku, niby uderzenie ręki o rękę. Janina poczuła ty — ko łagodne jakby pieszczotliwe dotknięcie, nie zaś uderzenie; był to rodzaj miłej upajającej łaskotki, aż na krzesełku podskoczyła. Janina była istotnie ukochaną siostrzenicą Genowefy — i za jej pośrednictwem duch umarłej swą powietrznianą ręką — dawał nam znak pożegnalny. Ze wszystkich zjawisk, jakie mi się udało widzieć na seansach — ta cudowna nieziemska ręka zrobiła na mnie najbardziej anielskie wrażenie. Taką właśnie nadcielesną, białą, świetlaną, eteryczną, jakby z wiony urobioną rękę — taką rękę raz jeden zdarzyło mi się widzieć na ziemi. — To twoja ręka, o pani! I zdajesz mi się przez tę rękę jakąś wyższą istotą, która przypadkowo wcieliła się w ziemskiej postaci.“
W ten sposób plotłem jej dalej bez końca — a raczej właśnie, że przerwałem, gdyż moja pani zaczęła drżeć mistycznym dreszczem i łkać słodkiemi łzami niemocy, co sprawiło, że stała się mało oporną, niejako w czwarty wymiar uniesiona. — To też rychło cale się przenieśliśmy w krainy czwartego wymiaru. — Droga przez mistykę do zmysłów jest bardzo dogodna — i nieraz lepiej do celu prowadzi, niż cynizm. — Tajemniczo, słodko, niewidzialnie opanowywa istotę kobiecą. We łzach objawia się niebo. Wierzę dziś w potęgę średniowiecznych Faustów i Paracelsów, tych magicos prodigiosos, gdyż oni posiadali jeden z najdoskonalszych kluczy do serca kobiety. — Rekomenduję go ludziom młodym i niedoświadczonym. I szkoda, żem tego sekretu nie nauczył Stefana. Choć co do Wandy, to może innej wymagała taktyki. Powodzenie zawsze się opiera na jakiejś tajemnicy. Trzeba być baletnikiem w życiu. Trzeba tu poprostu intuicyi.
Oto mam aforyzm: kłamstwo — to intuicya!
Opowiadanie Andrzeja wywołało pewien rozgwar. Bo Molten od czasu do czasu wołał:
— A to cyniki, a to psubraty! Teraz zaczynam rozumieć! To wszystko przez was!...
Te niezupełnie zrozumiałe frazesy wymagały objaśnień, gdy Janek zwracając się wprost do Okolicza, pytał:
— Więc to prawda? Więc widziałeś?
Tymczasem właśnie Styczeń, który miewał pijaństwo żałosne, sączył powoli kruszon i z westchnieniem mówił:
— Smutną jest dusza moja aż do śmierci! Dla was kwiaty, dla was zorze, a dla mnie noc i śnieg!
Niektórym opowiadania Wareckiego i Okolicza wydawały się bardzo zabawne — ale Tarło i Henryk Nawara — mieli zdaje się inne zapatrywania — i w dosyć głośnej rozmowie ze sobą zamierzali protestować przeciw apoteozie kłamstwa. Słowem rozpoczęła się dość chaotyczna wrzawa, któraby się ciągnęła bez końca, gdyby nie pan Wincenty, który zwrócił się do Dantyszka:
— Panie Władysławie, tu się robi nieporządek. Niech naczalstwo wyda prykazy!
— Panowie — rzekł Dantyszek — na wniosek naszego gospodarza, pragnę ustalić ład w naszych przemówieniach. Przyjmuję tedy zgłoszenia, zapiszemy nazwiska mówców i każdy po kolei mi powie, o czem zamierza mówić.
— Bardzo dobrze! ja proszę pana chcę mówić — o tem, że tacy panowie jak Fredzio i Okolicz — to zgroza i zakała — i że oni to psują nasze kobiety. To są cyniki, z którymi prawo powinno się obejść bardzo surowo.
— Przyjmuję do głosu — rzekł Dantyszek i zapisał: Molten przeciwko...
— Przeciwko Don‑Juanowi — zawołał Fredzio.
— Czy się zgadzacie na to oskarżenie? Czy nie zastrzegacie sobie apelacyi?
— O tyle — o ile. W każdym razie — zapisz: obrona Don‑Juana.
— Dobrze. Kto chce jeszcze wystąpić przeciw poprzednim przemówieniom?
— Ja — rzekł Janek. Właściwie nie zamierzam mówić przeciw, ponieważ jednak Okolicz wspomniał tu o niektórych fenomenach astralnych, przeto chciałem się z nim bliżej o tem porozumieć.
— Jan Podobłoczny: o czwartym wymiarze — zapisał Dantyszek. A ty, Styczeń — o czem chcesz mówić.
— Ja, odparł tamten, zapatrzony w jakiś obrazek na ścianie — ja o cieniach, o widmach, snach i złudzeniach.
— Bardzo ciekawe — rzekł Dantyszek — i zapisał: Styczeń — niewiadomo o czem.
— Czy Karol, doktór, mecenas chcą coś powiedzieć?
— Co się mnie tyczy — to ja nic nie mówię. Ja tylko czytam ze swojej książeczki przy okazyi.
— Ja zaś — odparł adwokat — nie mogę nic powiedzieć ludziom, których honor polega właśnie na ciągłem łamaniu prawa.
— Tu nie idzie o prawo pisane — zauważył Tarło — ale o prawo moralne. Zastrzegam sobie głos w tej materyi.
— I ja również — dodał Nawara.
— Ja proszę o mot de fin — dodał Lędźwiłł.
— A zatem ogłaszam porządek dzienny — albo raczej nocny.
— Albo raczej brzaskowy — bo to już noc się chyli ku końcowi.
— Porządek następujący: Molten — Janek — Styczeń — profesor — Nawara. Na żądanie publiczności zmiany w programie. Panie Molten, pan ma głos.