Stypa (Lange)/XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Stypa |
Podtytuł | powieść |
Wydawca | Władysław Okręt |
Data wyd. | 1911 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Mecenasie, w twojem oświetleniu zawsze kobieta jest istotą wyższą i doskonalszą. Znany jesteś jako très galant. Ale w sprawie, o której mówimy, tak się mięsza zło i dobro, że niewiadomo nigdy, gdzie się jedno kończy, a zaczyna drugie. Stańmy raczej poza dobrem a złem. — Ja tu — ponieważ mam obecnie prawo głosu — przemawiać będę w stylu Nietzschego. Czy to było zło czy dobro nie wiem; w każdym razie uprawiałem dobro, aby w końcu czynić zło, albo raczej zyskać wyższe dobro. Z tej formuły wynika, że zło jest wyższem dobrem, albo wyższe dobro — złem, jak wolicie. W każdym razie idę za Nietzschem, który mówi: Nie przychodzę uczyć was bliźniego; uczę was przyjaciela. — Moja opowieść opiewa kult przyjaźni — i za ten kult zostałem wynagrodzony miłością. — Jest przytem w tej opowieści pewien punkt dla mnie nieco drażliwy: oto muszę tu o samym sobie mówić z nazbyt wielkiemi pochwałami; muszę samego siebie wynieść ponad wielu innych ludzi, co dla mojej przyrodzonej skromności jest nad wyraz przykre, a jednak proszę o pozwolenie, aby mógł sam o sobie hymn wyśpiewać, bo inaczej nic z opowiadania.
— Pozwolono! Możesz koloryzować, ile ci się spodoba.
— Merci! Owóż było to tak. Miałem niegdyś przyjaciela, imieniem, dajmy na to, Feliks...
— Przepraszam. Feliks już był. Nie powtarzać imienia.
— Zatem Infelix!...
— Niech będzie. Przyjaciel mój, Infelix, nie był to bynajmniej taki cymbał, jak Feliks Okolicza. Przeciwnie był to człowiek możliwie doskonały: bardzo przystojny, silny, zdrów, inteligentny, zamożny, zdolny, pracowity... Nie wiem rzeczywiście, coby mu można było zarzucić. Z zawodu był chemikiem, porobił w tej dziedzinie pewne wynalazki, fabrykował sztuczne indygo, czy coś podobnego — i dłuższy czas przebywał w Paryżu, gdzie zajmowano się wielce jego doktrynami. — Lat temu siedem — osiem przybył do Warszawy, z młodą żoną — Podolanką, śliczną mołodycą, na pół wesołą, na pół tęskną, o włosach płowych, jak pszenica stepowa, o oczach szafirowych, jak niebo podolskie, a mówiła śpiewnie, kołysząco, słodko tak, że każdego upajała swą osobą. Wzrostu była średniego, ale siły żywotnej było w niej nie mało i kształty jej harmonijne a gibkie, niby wężowe, czyniły z niej wcielenie pokusy. Była to para ludzi szczęśliwych — i zdawałoby się, że między nimi musi być tak silny związek ciał i dusz, że nic mu nie wyrówna, że nic go nie naruszy, że — słowem — widok ich obojga budził wiarę w małżeństwa — i nawet zachęcał do tego kroku. Było u nich dobrze, miło, zacisznie. Jakiemś serdecznem ciepłem oddychałeś w ich atmosferze. Powiem wam prawdę kochałem zarówno Infelixa, jak i jego żonę. Na imię jej było Natalka — i za pozwoleniem męża byliśmy ze sobą na ty. Bardzo często się zdarza w małżeństwach, że lubisz wielce pana i również lubisz wielce albo i więcej panią — każde z osobna, ale nie znosisz ich obojga razem. Tu przeciwnie — właśnie oboje stanowili prawdziwą symfonię, którą się upajałeś. Ponieważ miałem w owym czasie dużo zmartwień, często bywałem u nich wprost dla odzyskania równowagi ducha. Osobliwa melancholia, która mnie wówczas dręczyła (zerwałem wtedy z Cezaryną) — poruszyła we mnie liryczną nutę zwierzeń i wyznań. Natalka łzami gorącemi zalewała się nad moim losem, a gdym jej zaczął mówić, że największem szczęściem byłoby dla mnie znaleźć taką kobietę, jak ona, jęła mnie zapewniać, że mi ją znajdzie. Istotnie, pracowaliśmy długo i żarliwie nad znalezieniem drugiej Natalki; ale nie mogliśmy jej znaleźć. Okazało się, że tylko jedna jest na świecie Natalka i że drugiej nie masz, nie było i nie będzie. Był to unikat nad unikaty. I stał się wtedy fakt mnie samemu dotychczas nie pojęty, gdyż niczem nie starałem się o ten coup de théatre. Natalka tak gorąco zajęła się ideą wybawienia mnie z rozpaczy, że postanowiła się wyłącznie tej sprawie poświęcić i w końcu sama mi się ofiarowała być mojem pocieszeniem i ratunkiem... — Pewnego wieczoru wyznała mi, że mnie od dawna kocha; ja widziałem w jej sentymencie dużo przyjaźni, tkliwości, słodyczy, ale nigdy nie przypuszczałem, żeby Natalka była tak opanowana tem uczuciem. Byłem zapewne tak zaabsorbowany historyą Cezaryny, że mi nawet na myśl nic podobnego nie przyszło. Byłem przyzwyczajony, że ja to kobiety atakowałem i zdobywałem, ale tego rodzaju zdarzenie miałem pierwszy raz w życiu i przytem warunki były dla mnie nadzwyczaj nieodpowiednie. Wyznaję, żem zbyt kochał męża Natalki, aby mu poza jego oczami knuć jakiekolwiek zdrady. Poprostu myśl moja odpychała ze wstrętem podobną możliwość. Nie! wszędzie — zawsze, z każdym innym, ale nie z nim. Okazuje się, że kobieta jest przedmiotem, którego nigdy nie zgłębisz dostatecznie, nigdy nie odgadniesz i nigdy nie ogarniesz. Pomyślcie, Natalka — osoba, mająca najmilszego w święcie męża, otoczona tłumem wielbicieli — wybiera sobie naraz mnie, który przecież niczem osobliwem się nie odznaczam. Zapewne jestem przystojny, ale są ładniejsi; jestem bien fait, ale są zgrabniejsi; jestem nie głupi, ale są mędrsi. Miałem w życiu niemało bonnes fortunes, ale to inny rodzaj, nie taki. Podziwiajcie moją skromność i uważajcie, jak sam siebie nizko cenię, choć mógłbym wyżej podnieść chwałę moich przymiotów. Ale nic to jeszcze moja skromność; jako poeci marzą o nieskalanej dziewicy (virgo immaculata!) — tak ja mogę powiedzieć o sobie, że byłam w tej sprawie cavalerus immaculatus. Im bardziej się zastanawiałem nad postępowaniem Natalki, tem bardziej dochodziłem do wniosku, że ją opętał jakiś demon: idée fixe. Zapewne, źródło pierwsze jej sentymentu była to moja melancholia z powodu Cezaryny (historyę tę opowiem w przyszłości). Współczucie i litość u osób wrażliwych są niebezpieczną drogą do zwyrodnienia w sentyment wcale inny. — Kobiety lubią wszelką litość, miłosierdzie i tym podobne cnoty, które uprawiają chętnie, nie bacząc, że jednocześnie mogą kogoś zranić dotkliwie. Moją Natalkę nagle opanowała jakaś namiętna i nieopętana żądza, aby mnie ocalić od zguby i nieszczęścia — i postanowiła się dla mnie poświęcić duszą i ciałem. Byłem zaskoczony w sposób dziwny, gdyż — pomimo skromności i cnotliwości, któremi się odznaczam — miłość tak pięknej kobiety, zapach szczególny jej włosów i całej postaci, jej dziwne, jakby z poza niej samej płynące tajemnicze, łechcące, pieszczotliwe szepty i słowa — wszystko to działało na mnie, jak wino szampańskie najlepszej marki.
Czym ją kochał? nie wiem. Raczej kochałem ją jak przyjaciółkę, żonę przyjaciela; czy ja wiem, jak to określić. To była półmiłość, ćwierćmiłość, okołomiłość. A jednak byłem oszołomiony, byłem odurzony specyficznym promieniem tego jej uczucia — i wyznaję — zmysły moje grać zaczęły. — Mężczyzno, imię twoje słabość! — Co czynić? jak się zachować, żeby nie utracić przyjaciela i przyjaciółki? — Razu pewnego Natalka wprost mi powiedziała, że bezemnie żyć nie może i że gotowa jest na wszystko. Powiedziałem jej, że dopóki jest żoną mego przyjaciela, dopóty między nami tylko takie stosunki trwać będą, jak między bratem a siostrą. Zbyt kochałem jej męża, abym go w ten sposób hańbił. Kobieta wpadła w jakiś płacz spazmatyczny — zaczęła mi wygrażać, że się na mnie zemści; że się otruje — Bóg wie nieco! A potem, rozważcie tylko tę dziwną sytuacyę! potem rzuciła się przedemną na kolana i zaczęła całować moje ręce. Przyznam się wam, że w rozmaitych bywałem położeniach, ale to było mi dziwnie przykre i bolesne. Błagać mię zaczęła, abym się nad nią ulitował, jak ona ulitowała się nademną. Przedewszystkiem poprosiłem ją, aby wstała, a raczej sam ją podniosłem i posadziłem na krześle — i sam przed nią na kolana padłem, uważając, że jest to dla mnie pozycya właściwsza. Ja teraz począłem całować jej ręce — ja błagałem ją, ale nie w tym duchu, jak ona pragnęła — tylko w duchu, że tak powiem, cnoty. Przekładałem jej, żeby się uspokoiła; żeby nie zapominała o swojej czci, dobrem imieniu i t. d. Słowem mówiłem jej rzeczy, w które wcale nie wierzyłem, ale które były w tej okoliczności stosowne. Przyznajcie, że był to z mojej strony dowód niezwykłej siły moralnej. Ona niby to zgadzała się ze mną, niby to mi przeczyła; dość, żem powtórzył raz jeszcze swoje słowa: Dopóki będziesz żoną mego przyjaciela — nie mogę być twoim kochankiem. Ponieważ jednak czułem, że nie długo wytrzymam w takiej zbyt dusznej cnocie — wyjechałem pewnego dnia do Paryża i dopiero po czterech miesiącach powróciłem. Prócz kartek z widoczkami żadnej korespondencyi z Natalką nie prowadziłem. Od niej też miewałem od czasu do czasu dwa słowa. Sądziłem, że się uspokoiła, tymczasem uważcie, co to znaczy kobieta opętana. Na drugi lub trzeci dzień po moim przyjeździe — otrzymałem rozkaz, abym się natychmiast stawił tam a tam. Podpis: Natalka. Oczywiście nie omieszkałem tego uczynić. Byłem zdumiony, że nie u męża przebywa, ale odnajmuje pokój samodzielny. Była przytem wielce blada, znużona długą walką wewnętrzną, omdlała niejako i woli pozbawiona. Była widocznie przetrawiona smutkiem i melancholią. — Gdym się ją pytał o trzynaście spraw jednocześnie, powiedziała mi: — Już nie jestem żoną twego przyjaciela. Jestem rozwiedziona. Czyń, coś zapowiedział. — Tu zasłona spada. Po ukończeniu sztuki — apoteoza. Niebo się otwiera. Cnota zostaje wynagrodzoną. Mogłem powiedzieć o sobie jak Sulamita: Jestem jako dziewica w dzień ślubu. Nic nie wiem, niczego się nie spodziewam, ale na wszystko jestem przygotowany!
— A zatem?...
— No, i cóż miałem robić? skromnie odparł Warecki. Żałowałem Infelixa, ale musiałem przecież zobowiązania wypełnić. Honor mi to nakazywał.
— Oby każdy tak służył sprawom honoru, jak ty! — Teraz zaś, gdyś tak piękną odebrał nagrodę cnoty, powiedz o swojem kłamstwie, gdyż taki jest porządek ustanowiony przez Dantyszka.
— Wybaczcie, wolę się wstrzymać i po tem pięknem wspomnieniu nie przechodzić od razu do innej nieco trywialnej opowieści. Niech Okolicz mówi.
— Nie — i ja poczekam. Moja historya zapewne stanowi pendant do powieści Fredzia. Wolę naprzód wysłuchać jego przygody, a potem swoją opowiem, kto weźmie rekord kłamstwa.
— Niech więc mówi Dantyszek.
— Zatem opowiadaj swe grzechy, cochon indiscret!
— Istotnie, rzekł Dantyszek, nie mogę się pochwalić cnotą jak wy. Popełniłem grzech, zdradziłem świętą tajemnicę. Prawda, że zdarzyło się to w niemało lat po fakcie, kiedy cała sprawa utonęła w morzu pamięci i niepamięci, a jednak żałuję wielce tego grzechu, gdyż w ten sposób wspomnienie ubarwiło mi się na czarno. Przestąpiłem bezecnie przykazanie mędrca francuskiego o buciku. Powiedziałem o tem profesorowi. Są sprawy, o których należy milczeć. Pewnego dnia jakaś piękna dama ci rzecze: — Wszystko ci zrobię, oddam ci się cała i bez pamięci, ale mi przysięgnij, że nigdy nikomu o tem nie powiesz. To będzie tajemnica, nasza słodka tajemnica. Przysięgnij! — Naturalnie człowiek przysięga — i dotrzymuje przysięgi. Taka też była moja metoda. Mijały lata za latami — „płynęły jak fale, jak ptaki płynęły“ — a słodka tajemnica moja i tej damy, tej i owej i tamtej — tonęła w niebycie milczenia. A jednak raz w życiu naruszyłem pieczęć tajemnicy, choć stało się to nie z mojej winy, ale pod wpływem jakiegoś hypnotyzmu. Ostatecznie Bóg mnie za niedyskrecyę ukarał, naprzód wyrzutami sumienia, a powtóre tem, że nanowo stanąłem wobec problematu: kto kłamie? — Dawne to — dawne czasy! Było to w r. 189... No, nie rachujmy. Z piętnaście lat temu. Miałem zawsze serce miękie i łatwo ulegające potędze, ukrytej w złotych włosach i błękitnych oczach. Niedziw też, że mnie opętały wdzięki pewnej młodej wdowy, którą nazwijmy tu panią Henryetą.
Wprowadził mnie do niej kolega mój Zbigniew; żyliśmy z nim w przyjaźni od dzieciństwa — i zapewne ani jednego sekretu między nami nie było. Z chwilą jednak, kiedy na scenę weszła piękna wdówka — w stosunkach naszych zjawił się pewien fałszywy ton. Nie będę ukrywał przed wami, że Henryeta zrobiła na mnie jaknajmilsze wrażenie — i w jednej chwili zapanowała między nami dziwna poufałość, jakbyśmy się znali od niepamiętnych czasów. Byłem w siódmem niebie, gdy naraz zauważyłem, że Zbigniew stał się markotny. Zrobiło mi się przykro, gdyż na tem pierwszem posiedzeniu i nawet długo potem nie miałem żadnych myśli ubocznych — i rozkosz moja wobec miłej wdówki była zupełnie bezinteresowna. Widocznem było, że Zbigniew nie jest obojętny; to też, kiedyśmy wyszli, zapytałem go wręcz, czy pragnie się ożenić z Henryetą.
Zaczął się śmiać serdecznie, co mię bardzo uspokoiło, sam nie wiem dla czego, bo i ja też nie miałem zamiaru się żenić. Ot — podobała mi się kobietka fertyczna, wesoła — i niesłychanie zadowolona ze swego wdowieństwa. Miała jedno dziecko — lalusię pięcioletnią, z którą się bawiła jak mała dziewczynka; miała śliczne białe ząbki i wiśniowe usta — w kształcie serca. Słowem — podobała mi się bardzo — i kiedyśmy się widzieli za trzecim czy czwartym razem (zacząłem tam bywać sam, bez Zbigniewa) — zdarzyło się, że mi sama drzwi otworzyła, a taka osobliwa tęsknica była w moich oczach i w jej oczach, żeśmy ni stąd ni zowąd rzucili się sobie w objęcia — i gorąco zaczęliśmy się całować. Jak i dla czego się to stało, nie wiem — i nawet nie próbowałem sobie tego wytłumaczyć. Siła wyższa. — W owej chwili rzecz zdawała mi się prosta i naturalna — choć potem zatraciłem już zdolność rozumienia tego faktu. — Dość, że między Henryetą a mną zawiązał się bardzo serdeczny stosunek, oparty na obopólnej przysiędze. Ona mi przysięgła, że jestem dla niej jedyny, pierwszy i ostatni, a ja przysiągłem jej bezwzględną tajemnicę i milczenie do grobowej deski o tem „co było między nami“. I mogę się pochwalić, żem w tej sprawie milczał długo, bardzo długo.
Są sytuacye, gdzie milczenie jest łatwe i gdzie niemasz ciekawie śledzącego oka, ale w mojej sprawie z Henryetą właśnie był człowiek, który nie tylko stał na czatach, ale długie lata jeszcze zachodził z tej i owej strony, aby ze mnie tajemnicę wydobyć. W czasie mego romansu z Henryetą, który trwał dłużej niż pół roku, widywałem się ze Zbigniewem dość często. Rozmawialiśmy o wszystkiem za wyjątkiem tej jednej, jedynej rzeczy, którą mieliśmy ciągle na końcu języka. Powoli dopiero zacząłem odgadywać tajemnicę Zbigniewa, o czem zresztą i Henryeta kiedyś mi wzmiankowała sub rosa. I on starał się kiedyś o łaski mojej bogini — ale, jak mi się klęła czarująca Kalypso — jamais, jamais!
Rozeszliśmy się z Henryetą w jaknajlepszej przyjaźni; bywałem u niej od czasu do czasu, a nawet byłem świadkiem jej ślubu z nader zacnym fabrykantem cykoryi, panem X., z którym też w doskonałych byłem stosunkach. Co do Zbigniewa, to również widuję się z nim czasami. Rozmawiamy serdecznie, jak za dawnych lat, ale jest między nami jeden punkt martwy i nietykalny. Zwykle jednak pomiędzy np. sprawą wojny boerskiej a kwestyą syndykalizmu — Zbigniew mimochodem wtrącał pytania: — Dawno byłeś u Henryety? — Odpowiadałem ni to ni owo. — W jakiś rok po ślubie wdówki — do tego pytania — zaczął dodawać inne, a zwłaszcza przy winie, gdy mu się oczy lekko rozmarzyły.
— „Powiedz prawdę, czy ona była twoją kochanką? — „Co za myśl cyniczna! odpowiedziałem. Nigdy w życiu. Nie rozumiem nawet, jak ci coś podobnego mogło przyjść do głowy!“ — Ponieważ ze Zbigniewem widywałem się mniejwięcej dwa razy do roku — w Wiedniu albo w Paryżu, w Warszawie lub Krakowie — więc mniej więcej dwa razy do roku powtarzała się ta sama rozmowa, w wyrazach takich samych lub podobnych. Widoczną było rzeczą, że Zbigniew mi nie dowierzał, choć mu się kląłem słowem honoru: coś go korciło, że zawsze musiał nowe śledztwo rozpoczynać w tej kwestyi.
I nareszcie... Zdarza się czasem taki szczególny stan fizyczny i moralny, że człowiek postępuje bez woli i przeciw woli. Byłem raz świadkiem pojedynku, w którym mój zapaśnik — człowiek odważny i wyborny strzelec — najniepotrzebniej wieczorem przeczytał książkę, de Vergogne‘a, który — jako mistrz pojedynku — doradza walczącym przed sprawą zażyć bromku potasu albo morfiny dla utrzymania nerwów w równowadze. Mój człowiek zażył morfiny, która rzeczywiście wlewa cudowny spokój w duszę ludzką, że mu się wszystko na świecie wydaje niezmiernie błahe i jakby obce, jego własnej osoby nie dotyczące. To też, kiedy, wzruszonym głosem mówiłem: — Panowie, proszę was po raz ostatni — podajcie sobie ręce do zgody! — mój bojownik naraz przesłodkim, prerafaelskim głosem powiedział: — Drogi przyjacielu, mądre rzekłeś słowo. Istotnie ta walka jest bez myśli i bez znaczenia. Kochałem zawsze mego przeciwnika: przebaczam mu i przepraszam go serdecznie“. — Po prostu nie był sobą: anioł morfiny mówił przez niego. Pojedynek został przerwany — i dopiero, kiedy chłop nazajutrz wytrzeźwiał, zrozumiał swoje głupstwo: trzeba było sprawę rozpoczynać na nowo, gdyż w opinii był skompromitowany. — Taką morfiną były dla mnie Tatry. Pewnego roku spotkałem się ze Zbigniewem w Zakopanem — i zaczęliśmy wspólnie robić heroiczne wycieczki po górach.
Sprawa Henryety należała do tak zamarłej przeszłości, że ani ja o niej nie pamiętałem, ani Zbigniew już o niej nie wspominał. A teraz wyobraźcie sobie człowieka, który z Rostoki, brzegiem Białej Wody przez cały dzień skacze (dosłownie) po Świstowej górze, coraz wyżej, w coraz szersze i czystsze powietrze, upaja się wodą górską i powietrzem górskiem — i dąży ku Polskiemu Grzebieniowi w tej nadziei, że jutro z Felka‑Popradu wyruszy na Garłuch. Człowiek ten pod wieczór jest dyablo zmęczony: olśniony, upojony, oczarowany, rozkochany w bezmiarach, bogaty nadzieją jakichś odrodzin duchowych, ale przedewszystkiem zmęczony, niesłychanie zmęczony, zmęczony bezwzględnie. — Niech świat się wali, musimy odpocząć. I gdy znaleźliśmy miłą przełęcz — postanowiliśmy zaobozować. Wojtek Gąsienica nagromadził kosodrzewia quantum satis, ogień rozpalił, herbaty zagotował, a my, obwinąwszy się kocami, zakurzyliśmy „habrykę“ i zaczęliśmy patrzeć w szeroką panoramę Tatr i w niezliczone gwiazdy na czystem niebie. Zbigniew był dziwnie rozrzewniony; opowiadał mi tragiczną historyę swojej miłości z pewną damą szwedzką, imieniem Brunhilda, która zakończyła życie samobójstwem: słuchałem go półsenny, pocieszałem ile mogłem, ale po wypiciu herbaty jedna tylko myśl była we mnie: usnąć. Przez pół już błądziłem w krainach snu, a rzeczy przybierały mi w oczach kształty czterowymierne, jużem się zlewał z wszechsubstancyą bytu, gdy naraz usłyszałem głos, niby daleki, głos podobny do tego, jaki słychać w mikrofonie, gdy stoisz obok aparatu. Takim nie swoim, nie materyalnym głosem Zbigniew mi szeptał: — Powiedz prawdę, czy Henryeta była twoją kochanką? Dobrotliwie, niby na innym świecie, ziewając mu odpowiedziałem: — No, wiesz, tyle czasu już upłynęło od owej chwili — dziesiąty rok mija! Można rzecz wyznać — bardzośmy się kochali. To powiedziawszy, na drugi bok się odwróciłem, by we śnie utonąć. Wtem Zbigniew mi zasyczał: — Tegom się nie spodziewał, a więc ci powiem, że ona była i moją kochanką; nawet mało co matką nie została przezemnie, ale ja — stary praktyk... Coś we mnie zawrzało: czułem, że gdyby mi Zbigniew to samo powiedział był na Garłuchu, napewno runąłbym w przepaść. Chciałem krzyknąć: kłamiesz! ale ironiczny dyabeł szeptał mi, że on mówi prawdę. Honor jednak nakazywał mi quand même zastrzelić, czy zasztyletować mego wroga, ale ironiczny dyabeł znów mi kazał drwić z takiej zemsty aż nazbyt spóźnionej. W gruncie Henryeta nie istnieje dla mnie. Coś jednak należało powiedzieć. I milczałem całą noc uroczyście. Spać nie mogłem, rozmyślając nad tą nową zagadką. Nazajutrz nie poszedłem na wycieczkę i przyłączyłem się do jakiejś kompanii Węgrów, idących do Rostoki.
Wróciłem do Zakopanego sam i od tej chwili unikałem Zbigniewa, który zresztą w parę dni potem wyjechał do Warszawy. Po tygodniu i ja opuściłem letnią stolicę.
W Warszawie natychmiast poszedłem do p. Henryety; przeszłość dawno miniona, plusquamperfectum, ale chcę jasnego rozumienia rzeczy. Henryeta, zawsze jeszcze świeża i młoda, owszem w pełni dojrzałej piękności kobiecej, w błękitnej, swobodnej matince, zjawiła się przedemną. Twarz miała zaróżowioną od „alteracyi“ (jak mówiła), a wzrok, pełen powagi, ciskał we mnie gromy; widać, że się na mnie gniewała. — Zanim przedstawiłem sprawę, ona do mnie z wyrzutami: „A więc tak pan dochował sekretu, naszej świętej tajemnicy? O, niech pan nic nie mówi. Wiem, wiem o wszystkiem. Był tu pan Zbigniew. Ślicznych rzeczy mi nagadał. Zły, wściekły na mnie i na pana; więc to (mówi) — on tak, a ja nie! I dopiero jął pomstować! — „Jak to on — nie? I on — tak. Sam mi to powiedział. — I pan w to uwierzył? O, mężczyźni‑krokodyle! Więc napróżno się klęłam, jak i dziś się zaklinam, żeś był jeden i jedyny! Wierzysz? — Wierzę — powiedziałem i zacząłem ją przepraszać za naruszenie tajemnicy. — Nie odrazu mi przebaczyła; dąsała się długo i upewniała mnie, że „Zbigniew łże, jak pies“.
Mówiłem, że wierzę, ale naprawdę nie wierzyłem, boć ostatecznie kłamstwo i kobieta — to synonimy. Kto kłamie: Zbigniew czy Henryeta? Nie wiem i nie dowiem się nigdy. W gruncie rzeczy byłem zazdrosny i trapiłem się o cień — o niepowrotną, umarłą przeszłość. Ale słusznie zostałem ukarany; należało milczeć. Raz jeden w życiu odsłoniłem tajemnicę, ale już odtąd czuwałem nad sobą; żadna morfina nie mogła mnie zmusić do przełamania dyskrecyi.
— Hańba, hańba, towarzyszu! — zawołał Okolicz, a Fredzio dodał:
— Bo kto przysięgę naruszy, o biada jemu, za życia biada, i biada jego złej duszy!
— A teraz — rzecze Okolicz — jeżeli chcesz mojej opinii, to ci oświadczę, że odpowiedź leży jasno, jak na dłoni. Choć może ci to przykrość sprawi, ale ja cię zapewniam, że Henryeta kłamie, a Zbigniew mówi prawdę. Przez swą niedyskrecyę zasłużyłeś na to, żeby zbudzić w swym przyjacielu taką gruboskórną brutalność. Wierzaj mi, słuchaj mądrych słów Stendhala: niechciej nigdy wiedzieć, co twoja kochanka czyni w twej nieobecności.
— Mea culpa! — rzekł Dantyszek — zgrzeszyłem istotnie. I choć mi twoje słowa sprawiają przykrość, to jednak gotów jestem ci wierzyć, ponieważ nie jesteś kobietą.
— Grzeszysz jeszcze bardziej, że tu w naszą kompanię wprowadzasz element smutku. Prosimy o jaką historyę wesołą i zabawną, gdzie mężczyzna jest nieomylny i gdzie on okłamuje kobietę, nie zaś ona jego. Fredziu — tyś nam obiecywał rzecz taką.