Szwedzi w Warszawie/Rozdział XIX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Walery Przyborowski
Tytuł Szwedzi w Warszawie
Wydawca Konstanty Trepte
Data wyd. 1901
Druk Drukarnia St. Niemiry Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XIX
W którym jest nieco o panu Żórawskim, o płaszczu białym Maćka i o generale Wittenbergu.

Straszna scena zabicia Szweda zrobiła na wszystkich, prócz oczywiście jej sprawcy, Maćka i pana Żórawskiego, bardzo silne i bardzo przykre wrażenie. Stali nieruchomi i przerażeni, a Maciek, wyciągnąwszy ze zwłok Szweda szpadę, którą go przebił, obcierał z niej spokojnie krew i mruczał:
— To za moją matusię!
Nikt się na to nie odezwał i w tej piwnicy głuchej i na pół ciemnej panowało ponure milczenie, gdy nagle z kąta, gdzie dotąd siedział ukryty i skulony, wypadł imćpan Żórawski i skacząc i potrząsając łańcuchami, które trzymał w ręku, z brodą i z włosem rozwianym, z okiem iskrzącym się, przypadł do drgającego jeszcze Szweda i począł mu odpinać od pasa długi rapir. Uczyniwszy to, broń starannie obejrzał najprzód z wierzchu, potem dobył brzeszczot z pochwy i potrząsając nim, wołał:
— Mam miecz! teraz się tych hultajów Szwedów nie boję!
Nagle umilkł, wtulił głowę w ramiona, obejrzał się trwożliwie do koła i syknął:
— Tss! ja zawsze jestem wierny sługa króla jegomości Karola Gustawa.
— Nie plótłbyś waćpan głupstw ze swym królem Karolem Gustawem — oburzył się pan Rafałowicz pięknieby ci twoją wierność wynagrodził, obaczywszy tego oto trupa.
Pan Żórawski oparł się oburącz na rapirze i nachyliwszy się nad zwłokami Szweda, prawił:
— Widzisz Frytjof, na co ci to przyszło! a byłeś dumny i hardy, jakbyś wszystkie królestwa pojadł. Hm! gadałeś, zatracona duszo szwedzka, że Polacy to lichy naród, a oto uśmiercił cię nie mąż polski i nie szlachcic, jeno wyrostek i łyczek. Na taki ci koniec przyszło, mój Frytjofie, coś psie miał nazwisko i po psiemu żyłeś. Ja bym ci...
Ale w tem miejscu przerwał mu tę przemowę Maciek, który zbliżył się i trącając Żórawskiego w ramię, rzekł:
— Nie bańdurzyłbyś jegomość, po próżnicy, jeno lepiej powiedz, gdzie jest moja matuś?
Pan Żórawski wyprostował się i spojrzał na Maćka takim wzrokiem, jakby go pierwszy raz widział i przypatrzywszy mu się dobrze, rzekł:
— A! toś ty, coś Frytjofa uśmiercił?
— A ja. O, laboga, żeby tak o co, jak o tych hyclów Szwedów! I czegóż jegomość na mnie patrzysz, jakbyś mię zjeść chciał? Gadajno jegomość, gdzie jest moja matuś?
— Twoja matuś? ano... prawda. Kat tam wie, czy to wszystko nie jest omamienie. Bo czy to może być, żeby Frytjof nie żył i żeby te drzwi były otwarte?
— Mój mości Żórawski — wtrącił zniecierpliwiony tem wszystkiem pan Rafałowicz — drzwi otwarte w rzeczy samej i czas już wielki, żebyś nas stąd wyprowadził. Bo jak tam na górze obaczą, że ten twój Frytjof nie wraca, to gotowi tu przyjść kupą i nas wszystkich pobrać jak baranów i w łańcuszki okuć.
— Ty, rajco miejski, dobrze rajcujesz, ani słowa, choć ty mnie nie przekonasz, że to jest omamienie. Może to dyabeł przybrał na się posturę rajcy miejskiego, pana Rafałowicza?
— Tfu! — splunął pan Rafałowicz — ten człowiek jest szalony.
— Jegomość — zawołał Maciek, trącając Żórawskiego — zaprowadźno mię do matusi.
— Do twojej matusi? ki licho! do kramarki Madejowej?
— Tak!
— A jakże ja cię do niej zaprowadzę, kiedy ona siedzi w loszku za żelaznemi drzwiami.
— O, laboga, laboga! za żelaznemi drzwiami, powiadasz jegomość?
— A tak powiadam.
— O, rety! rety! ludzie rety!
— Cichaj, cebulo! — syknął Kazik i wracając się do Żórawskiego, rzekł:
— Wszelako prowadź nas jegomość. My te drzwi wywalimy.
— Ale! — wtrącił Maciek.
— Hm! mocni wy jesteście, — ani słowa i dla tego ja to gadam, bo może zły przybrał waszą posturę. Ale powiadam ci, smyku, żebyś ty był tak mocny jak całe piekło, to onych drzwi nie wywalisz.
— A dla czego? — spytał Maciek.
— Dla tego, że one są niedawno ukute z rozkazu samego jaśnie wielmożnego gubernatora, generała Wittenberga i osadzone w odrzwiach kamiennych. Strasznie mocne. Ale czekajcie... ja wam coś powiem, bo chociaż widzi mi się, że to jest omamienie, wszelako nie mam łańcuszków na nogach i rękach i też ten hycel Frytjof leży tu krwawy, więc może wy nie jesteście żadne mary, jeno ludzie katoliccy? co?
— O, laboga, laboga, jak też jegomość plecie trzy po trzy! — zawołał Maciek. — Czy jegomość nie widzi, że my jesteśmy katolicy? Niech no jegomość nie bańdurzy, jeno gada, jak te drzwi żelazne, za któremi matuś!…
Tu przerwał i nuż jęczyć strasznym głosem:
— O, laboga, laboga, matuś moja, matuś! o reta, ludzie, reta!
Płakał rzewnemi łzami, ręce łamał i nosem głośno pociągał.
— Cichaj, cebulo! — krzyczał Kazik.
— Uciszże się do paralusza! — zawołał pan Rafałowicz — jeszcze nam tu swemi krzykami Szwedów na kark sprowadzisz! Stulże mi gębę, do stu par katów!
Maciek przerażony groźną miną pana Rafałowicza, a więcej jeszcze kułakami Kazika, ucichł, jeno obcierał oczy z łez i głośno szlochał, mrucząc do Kazika:
— Nie bij, com ci winien?
— Teraz — rzekł pan Rafałowicz, zwracając się do Żórawskiego — powiedz waćpan, coś miał powiedzieć o tych tam drzwiach żelaznych.
— Hm! mądryś ty rajca na ratuszu, ale ja mądrzejszy tu w lochach pod Zamkiem. Otóż ja tobie powiem, że tych drzwi inaczej otworzyć nie można, jeno kluczem.
— Owa, jaka mi mądra rada! — zawołał pan Rafałowicz, który był gniewny i zniecierpliwiony tem wszystkiem — to i dziecko wie, że najłatwiej otwierać drzwi kluczem. Ale skądże waćpan weźmiesz tego klucza?
— A wezmę! — zawołał pan Żórawski i po chwili dodał: — niech tam co chce będzie, bo chociem ja wierny sługa króla Imci Karola Gustawa...
— Tfu! oszalał z tym swoim heretyckim królem! — mruknął pan Rafałowicz.
— Wszelako — ciągnął dalej Żórawski — wyście mi swojaki i tę też Maciejową kramarkę znałem, pyskata baba, bo pyskata, ale poczciwości rzetelnej...
— A niech jegomość nie wydziwia na moją matusię — porwał się Maciek — bo jak Pana Jezusa kocham nic zdzierżę, jeno prać będę, aż wióry polecą...
— Cichaj, cebulo! — syknął Kazik i potężny kułak padł na plecy Maćka.
— Nic bij! com ci winien?
— Otoż tedy — mówił dalej pan Żórawski zamyślony mocno i stąd zapewne nie zważający na pogrożki Maćka — powiem wam, że ten klucz i inne klucze od bram, komnat i więzień zamkowych, zawżdy na noc pod poduszkę chowa imćpan Manderstörna, który jest przy jaśnie oświeconym gubernatorze Wittenbergu, niby jego adlatus. Otoż tam są te klucze.
— I cóż nam z tego przyjdzie — zawołał pan Rafałowicz — żeś nam waćpan o tem powiedział? Przeto tych kluczy mieć nie będziemy i starej Maciejowej nie uwolnimy.
— O, laboga, laboga! — jęczał Maciek.
— Hm! acpanu się widzi — ozwał się na to Żórawski — że skoro cię łyczkowie warszawscy wybrali na rajcę do ratusza, toś już wszystkich mądrości się obłykał. A, widzisz, ja tobie powiem szlacheckim rozumem, który zawżdy jest lepszy od mieszczańskiego, że te klucze mieć można.
— A jak?
— Wykraść je!
— Ej — pan Rafałowicz machnął ręką i odwrócił się, dając tem poznać wyraźnie, że z panem Żurawskim niema o czem gadać.
— A nie żadne ej, jeno tak! — zawołał pan Żórawski i chwytając Maćka za rękę, spytał:
— Tyś syn kramarki Madejowej?
— A ja.
— To słuchajże mię pilnie.
To rzekłszy, pociągnął Maćka naprzód, przeskoczył rozciągniętego we drzwiach trupa Frytjofa i wyciągając rękę, szepnął:
— Widzisz te schody?
Wszyscy zaciekawieni, znudzeni wreszcie tak długim pobytem w tym lochu i strasznym widokiem trupa szwedzkiego, poszli za nimi, patrzyli słuchali pilnie tego, co pan Żórawski prawił. Gdy więc Maciek powiedział, że widzi schody, które, istotnie z kamienia wykute, wiodły gdzieś na górę, Żórawski rzekł:
— Temi schodami, co je jeszcze za książąt mazowieckich tu zbudowano i tędy chadzały różne czarownice do ostatnich Piastów: Janusza i Stanisława, — można się dostać do komnat jaśnie wielmożnego gubernatora Wittenberga. Tam są drzwi, ukryte w ścianie i jak naciśniesz guzik, zaraz się otworzą. Otoż w antykamerze na obozowem łóżku składanem, sypia imćpan Manderstörna i pod poduszkę skórzaną kładzie sobie klucze. Zrozumiałeś? a wy zrozumieliście?
— Jużcić — odpowiedział za wszystkich pan Rafałowicz — to co waćpan mówisz łacno zrozumieć. Ale coż nam z tego, że wiemy gdzie są te klucze, kiedy ich przecie z pod poduszki pana Mandorstörny nikt nie wyciągnie.
— Hm! to już wasza rzecz. Ale ja wam coś powiem. Po tych lochach różne mary chodzą, dusze pokutujące a może i sam Antychryst. To też ja myślę, że i wy jesteście takiemi marami, które posturę ludzką przybrały. Bywa to, bywa.
— Ale co też jegomość plecie. Co my za mary! — zawołał Maciek.
— Ano... ja nie wiem, ale to bywa i Szwedy... to jest rzecz chciałem, jaśnie wielmożny gubernator Wittenberg wie o tych marach i sam słyszałem, jak gadał, że go czasem nawiedzają i dręczą. A przytem oni tam śpią mocno, bo rano wstają teraz, bo się boją wojska Rzeczypospolitej, powiadam wam.
— To prawda. Ale cóż owe klucze? — pytał pan Rafałowicz.
— A cóż? słyszałem jak ten wyrostek (tu wskazał na Maćka) co ma gębę tak z przeproszeniem głupią jak dynia, powiadał, że się przebierze w ten oto biały płaszcz i pójdzie straszyć jaśnie wielmoż...
— Już wiemy, Wittenberga — przerwał zniecierpliwiony pan Rafałowicz.
— To właśnie, jaśnie oświeconego generała Wittenberga — ciągnął niezbity z tropu Żórawski — niech więc idzie i klucze zabiera.
— A pójdę! — zawołał Maciek — co nie mam iść! Wielga rzecz! O, laboga, laboga, raz kozie śmierć.
I począł pośpiesznie nadziewać na siebie płaszcz, ale Żórawski go powstrzymał.
— Powoli, powoli, nie teraz. Jak północ wybije na półzegarzu zamkowym, to wtedy pójdziesz. I to niebawem nastąpi, bo noc już jest oddawna, skoro Frytjof przyszedł... Uśmierciłeś go, uśmierciłeś, szkoda tylko jego duszy heretyckiej, że pójdzie na wieczne męki.
Umilkł i rzekł:
— Teraz zaś chodźcie za mną, tu Szwedy niedługo zejdą, szukając Frytjofa. Zaprowadzę was w takie miejsce, gdzie nas nikt, choćby nie wiem jak szukał, nic wykryje! I powiem wam, że mi wszystko jedno, czy wy mary jesteście, czy też prawowierni katolicy. Ja was się nie boję i koniec!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Walery Przyborowski.