Szwedzi w Warszawie/Rozdział XVIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Walery Przyborowski
Tytuł Szwedzi w Warszawie
Wydawca Konstanty Trepte
Data wyd. 1901
Druk Drukarnia St. Niemiry Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XVIII
W którym Maciek jeszcze jednego Szweda wyprawia na tamten świat.

Trzask łamiących się desek, przeraźliwe krzyki Maćka i innych, zgaszona w upadku latarka, głośno wypowiadane przerażenie pana Żórawskiego i potrząsanie przezeń łańcuchami, wytworzyły w tem ciasnem podziemiu taki zamęt, że pan Rafałowicz, który stał z boku i patrzał na to wszystko, nie mógł się zrazu opamiętać i nie wiedział gdzie się obrócić, co robić i komu nieść pomoc.
Ale najprzód z tego stosu desek, nóg i głów ludzkich wydobył się Kacper, powstał, otrząsł się i mruknął:
— A niech cię wciurności!
Potem zerwał się Kazik, obmacał się, poprawił czuprynę i rozglądając się za czapką, która gdzieś się zawieruszyła, rzekł:
— No! niechno mi się moja czapka nie znajdzie, nadrę ja łba Maćkowi!
Nakoniec gramoląc się ciężko, stękając i jęcząc, wychyliła się rozczochrana głowa Maćka, z okrutnym siniakiem na czole, potem ręce, wreszcie cały korpus. Wstał, obmacał się po ciele, jak gdyby się chciał przekonać, czy mu się jaki kawałek gdzie nie zapodział i jęknął:
— O, laboga, laboga, a tom się zmachał. Reta, myślałem co już żyw nie jestem.
— Gdzie moja czapka? — spytał nagle Kazik.
— A nie wiem!
— Nie wiesz, gamoniu zatracony? masz!
I potężnego kułaka wymierzył w bok Maćka.
— Nie bij! com ci winien?
Ale w tejże chwili rozległ się głos pana Żórawskiego:
— Bodajże was zabito! a toście narobili galimatyasu. Co teraz będzie, jak przyjdzie Frytjof?... psie imioniska mają te Szwedy, ale ja jestem wierny sługa Króla Imci Karola Gustawa...
— Panie Żórawski — zawołał pan Rafałowicz, przebierając się z ciężkością przez stos desek — poznajeszże mię teraz? Żali duch jestem, czy też twój kum, Mikołaj Rafałowicz?
Pan Żórawski chudy, szczupły, zawiędły, z wielką szpakowatą brodą, w wyszarzanym kubraku rzemieniem przepasanym, z włosami długiemi i rozwichrzonemi, spojrzał podejrzliwie na pana Rafałowicza i rzekł:
— Juźcić postawę masz Rafałowicza, ale kat cię tam wie! tu w tych lochach różne przebywają licha. Może i ty jesteś takie licho, które przybrało na się figurę rajcy warszawskiego.
— No, co to o tem gadać! My tu zaraz uwolnimy cię z tych łańcuchów. Hej, Kazik, weźno się do tego!
— Uwolnicie mię? — zawołał pan Żórawski, a w oczach jego zajaśniał błysk radości, ale zaraz zgasł i głosem smutnym rzekł:
— Omamienie to, nic... jeno omamienie!
— Ale żadne omamienie, powiadam waćpanu — zapewniał pan Rafałowicz — zaraz się przekonasz, że to prawda.
I w rzeczy samej Kazik zabrał się do oglądania łańcuchów, i wydobywszy z kieszeni cienką piłkę, począł nią piłować kajdany. A pan Żórawski nie opierał się temu wcale, tylko gadał:
— Co powie na to Frytjof!
— Pal go kat, co nas tam jakiś Frytjof obchodzi! Boimy się jeno, żeby nas ten waćpana Frytjof nie zeszedł na tej robocie.
— O, to nie. On dopiero wieczorem zajdzie.
Kajdany tymczasem pod zręczną i wprawną dłonią Kazika piszczały przeraźliwie i piłka coraz głębiej się w nie zanurzała, a Żórawski, patrząc na to, prawił:
— Biorę waszmościów na świadków, że ja się tych łańcuszków nie tknąłem, bo ja jestem wierny sługa Najjaśniejszego Karola Gustawa.
Poczem przypatrując się robocie Kazika, dodał:
— Ale toś ty, smyku jakiś, widzę bardzo zręczny jesteś. Tybyś może i te drzwi żelazne, co tam oto są, także otworzył?
— Pewnikiem, że otworzę! — odpowiedział Kazik.
— Toś ty chwat!
— A gdzie to te drzwi prowadzą? — spytał pan Rafałowicz.
— Ciekawość pierwszy stopień do piekła — odrzekł na to pan Żórawski — i ja nic nie powiem, bom jest wierny sługa Króla Imci Karola...
— Tośmy już nieraz słyszeli i mógłbyś waćpan, mociumpanie, dać pokój tej wierności.

— A nie mogę! nie mogę. Kiedy Jaśnie Wielmożny pan gubernator, jenerał Wittenberg bywało, zejdzie do mnie ze swej sypialni, z której drzwiami ukrytemi można dostać się na te schody, co tam są za temi drzwiami żelaznemi i pyta po szwabsku: no, Herr Zuraki, bo te Szwedy tak przekręcają nasze poczciwe, szlacheckie nazwiska, powiesz gdzie ten loch prowadzi, co tam jest za temi drzwiami żelaznemi? to ja, choć wiem, że loszkiem tym można wyjść nad Wisłę, gadałem, że nic nie wiem Jaśnie Wielmożny jenerale, skądżebym ja to mógł wiedzieć, prawda?
— Oczywiście, skądżebyś waćpan mógł to wiedzieć! — zawołał pan Rafałowicz kontent, że już nie potrzebuje się o nic wypytywać Żórawskiego, bo ten mu wszystko opowiedział.

— To też ja nic nie wiem, nic nie wiem, a skoro Szwedy psubra... to jest chciałem rzec, najwaleczniejszy naród na kuli ziemskiej, chcą się o tem dowiedzieć, to niech sami tam łażą... ale bo oni to pójdą! tchórze są, to jest chciałem powiedzieć, najmężniejsi są, hycle, ale ja jestem wierny sługa Najjaśniejszego Króla Imci Karola Gustawa, pana mojego miłościwego...
W tejże chwili łańcuszki przepiłowane przez Kazika, spadły z łoskotem z rąk więźnia, on też obie te ręce złożył jak do modlitwy i podnosząc oczy w górę, zawołał:
— Niech mu ta Pan Bóg da to, na co zasłużył!
Kazik zabrał się teraz do piłowania kajdan u nóg, a tymczasem Maciek z Kacprem usiedli sobie na deskach i przysłuchując się tej rozmowie, rozwinęli swoje tobołki i zabrali się do jedzenia, bo tą długą percgrynacyą po podziemiach i licznemi w nich przygodami byli mocno wygłodzeni. Maciek jeno ciężko wzdychał i nosem głośno, pociągał, ujrzawszy, że szczury zjadły mu nieomal całą kiełbasę, ostawiwszy jeno kawałek.
— O, laboga, laboga! — mówił — cóż to za żerne kanalie. A żeby ich morowe! zjeść głodnemu człekowi wszystką taką galantą kiełbasę z czosnkiem! O, rety! rety! już teraz jak obaczę szczura, to żeby niewiem jak się prosił i wąsami ruszał, zara hycla ubiję za moją kiełbasę.
I oglądając pozostały kawałek, mruczał:
— Jak to szelmy ogryzły. Obrzydzenie człeka bierze!
Obrzydzenie to jednak nie przeszkadzało mu, że cały ów kawałek zjadł z wielkim smakiem.
Przez ten czas Kazik pracował ciężko i niebawem łańcuszki z nóg pana Żórawskiego spadły. Wyswobodzony od więzów wyprostował się, przeciągnął, kopnął nogą z gniewem łańcuchy i począł przechadzać się z widoczną ulgą po piwnicy. Ale nagle stanął przed panem Rafałowiczem i spytał:
— I cóż wy tu myślicie robić?
— Chcemy teraz te drzwi otworzyć.
— To dobrze. A potem?
— Potem wskażesz nam waćpan ów loszek, który prowadzi do Wisły.
— A to na co? ja jestem, masz jespan wiedzieć, wierny sługa Króla Imci Karola...
— Słyszałem to już, ale cóż to ma do wierności waszmościnej?
— Prawda, dobrze gadasz... ale co ty nie masz dobrze gadać? od tego jesteś rajca na ratuszu, żebyś gadał. Kat zresztą wie, czy to wszystko nie omamienie. Tu różne mary chodzą po lochach i sam Jaśnie Wielmożny gubernator Wittenberg powiadał mi, że go mary nawiedzają...
A wtem Maciek, który pilnie słuchał całej tej rozmowy, zajadając głośno i łakomie suchy chleb (bo resztki po szczurach pozostałe kiełbasy dawno już połknął) rzekł:
— Ja mam białą, długą opończę. Jak noc zapadnie, to się w nią ubiorę i pójdę po tych, za drzwiami, schodach do sypialni tego zamorskiego Szweda i takiego mu fernepiksu zadam, żo Angielczyk ze strachu zamrze. I to będzie za moją matuś.
I przypomniawszy sobie swoją matuś, nuż krzyczeć:
— O, laboga! laboga, moja matuś!
Pan Rafałowicz, który wysłuchawszy projektu Maćka, nagle położył palec na ustach, dając mu tem znak, żeby milczał. Gdy Maciek począł zawodzić o swej matusi, starał się go uspokoić, ale widocznie miał głowę czem innem zaprzątniętą i coś pilnie rozważał.
Wreszcie powziął jakieś postanowienie, bo zwrócił się do pana Żurawskiego i rzekł:
— Waćpan wiesz, że Król Jegomość nasz, Pomazaniec Boży, Jan Kazimierz z wielką potencyą zbliża się do Warszawy.
— A wiem, bo mi o tem gadał Frytjof... psie imioniska mają te Szwedy.
— I że król przypuści szturm do miasta?
— Niech mu Pan Jezus pomaga, to jest, chciałem powiedzieć... niech Pan Bóg temu dopomaga, kto chce dobrze, bo ja jestem wierny poddany Najjaśniejszego Króla Karola Gustawa, mego miłościwego pana.
— Wstydziłbyś się waćpan takie rzeczy gadać! — zawołał pan Rafałowicz — żali to godzi się szlachcicowi polskiemu czcić w najezdniku króla, kiedy własny, wolnemi głosy obrany, żyje i panuje?
— Hm!... na wolności tobym inaczej gadał, ale tu, widzisz jespan, ja jestem wierny i pokorny sługa Króla Imi Karola Gustawa.
— No, to staraj się waćpan być na wolności. Już przecie kajdanów nie masz, teraz trzeba pomyśleć o tem, żeby się stąd wydobyć. Chłopcy — dodał pan Rafałowicz, zwracając się do swych trzech kompanów — trzeba się zabrać do tych drzwi jak najprędzej, bo mi się widzi, że już pod wieczór się ma i lada chwila może ten jakiś Frytjof nadejść, a wtedy...
Ale nie skończył, gdyż nagle Żórawski wyciągnął swą długą, prawdziwie żórawią szyję i kładąc palec na usta, syknął z widocznem przerażeniem w oczach:

— Tss! Frytjof idzie!
To rzekłszy z nadzwyczajną zwinnością, jak na tak wymęczonego starca, skoczył w kąt najciemniejszy piwnicy i tam, owinąwszy się łańcuchami, przykucnął.
Wszyscy tymczasem skamienieli i stali niemi, przerażeni, nadsłuchując ciężkich stąpań po kamiennych schodach, stąpań, które z każdą chwilą stawały się głośniejszemi. Wreszcie ktoś zatrzymał się za żelaznemi drzwiami, wsunął klucz w zamek i począł ze zgrzytem nim obracać i odsuwać ciężkie zasuwy. I było słychać tylko zgrzyt i pisk tych zasuw zardzewiałych i bicie serca oniemiałych z przerażenia peregrynantów. Wszyscy oni pozrywali się na nogi i stali z oczami wlepionemi w drzwi żelazne, jeden tylko Maciek zachował dawną swą postawę i najspokojniej, jakby go to nic nie obchodziło, gryzł chleb suchy i mlaskał przytem zawzięcie językiem.
Aż nakoniec wrzeciądze zostały odsunięte, drzwi skrzypiąc rozwarły się i żywy promień światła padł do piwnicy. We drzwiach stał Szwed ogromny w łosiowym kaftanie, kapeluszu szerokim ze skrzydłami, butach palonych, z rapirem przy boku. W jednym ręku trzymał latarkę, a w drugim niósł konew wody i bochenek chleba czarnego pod pachą. Wszedł, podniósł latarkę do góry i ujrzawszy trzech nieruchomych i niespodziewanych gości, przez chwilę stał oniemiały i zdziwiony.
Ale niedługo tak patrzał, bo nagle Maciek zerwał się z desek, na których siedział i chwytając leżącą obok szpadę, którą już rano zakłuł Szweda, a którą Kacper zostawił na deskach, jednym skokiem swych bocianich nóg znalazł się przy rajtarze szwedzkim.
— A tuś mi, hyclu! krzyknął strasznym głosem i pchnął Szweda szpadą w samo serce.
Ten jęknął, upuścił latarkę i dzban z wodą, strzepnął rękami i runął jak długi na ziemię.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Walery Przyborowski.