Szwedzi w Warszawie/Rozdział XV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Walery Przyborowski
Tytuł Szwedzi w Warszawie
Wydawca Konstanty Trepte
Data wyd. 1901
Druk Drukarnia St. Niemiry Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XV
W którym jest nieco o nietoperzach i o zamkniętej ze wszech stron piwnicy.

Przebywszy wązkie i oślizgłe schody, czterej wędrowcy puścili się dalej wązkim korytarzem. Wilgoć panowała tu jak wszędzie w tym podziemiu, ale powietrze było dość czyste dzięki okienkom, zawsze silnie okratowanym i co pewną przestrzeń regularnie pomieszczonym w sklepieniu. Okienka te co prawda nie wychodziły na świat Boży, gdyż przez nie nie przedzierał się nawet najsłabszy blask, ale zapewne komunikowały się z piwnicami, będącemi pod domami. Głucha cisza otaczała idących, i oni też po tylu wzruszeniach, jakie przeszli, milczeli.
Ale niebawem korytarz począł się dość nagle stromo piąć w górę, a że grunt był ciągle błotnisty i oślizgły, więc pochód stawał się bardzo uciążliwy, zwłaszcza dla pana Rafałowicza, tak że w końcu musiał go podtrzymywać Kacper, inaczej staruszek byłby nieraz upadł. Przytrafiło się to zresztą. Kazikowi, z czego Maciek serdecznie się śmiał i dworować sobie począł ze ślusarskich, jak mówił, nóg swego kompaniona.
To podnoszenie się korytarza świadczyło, że wydobyto się nakoniec z pod kamienic i znajdowano się teraz pod Rynkiem Staromiejskim, jak to wskazywała czerwona linia na prospekcie mistrza Ascolego. Przypuszczenie to znalazło potwierdzenie w głuchym turkocie nad głowami peregrynantów, zapewne od wozów jadących po Rynku.
Tak szli, zawsze w milczeniu z dobre cztery pacierze i zauważyli, że znowu korytarz w dół się spuszcza i odgłos turkotu ustał i dawna posępna cisza zaległa korytarz.
— Przeszliśmy już ulicę Grodzką — rzekł pan Rafałowicz — i lada chwila dostaniemy się do podziemi pod Kościołem OO. Jezuitów. Na prospekcie mego nieboszczyka szwagra narysowany jest w tem miejscu znak krzyża św. co zapewne znaczy, że spotkamy się znów z kościotrupami ludzkimi, ile że wiem, że pod kościołom Ojców są liczne groby, gdzie nietylko zakonników, ale też i świeckie a zasłużone Towarzystwu osoby chowają. Mówię to dlatego, mociumpanie, żeby Maciek, obaczywszy zwłoki, znowu się nie przestraszył i nie omdlał, jak nieprzymierzając baba.
— O, laboga, laboga, — zawołał kwaśno Maciek — jaki też to jegomość dokuczny. Ja się nieboszczyków ani krzynkę nie boję, ale tam, to mi się widziało, że to śmierć sama... ano i pewno była to śmierć, jeno uciekła. Ale teraz to ja się wcale nie boję.
— Spodziewam się — odrzekł pan Rafałowicz boby też to wstyd było, żeby taki chłop bał się nieboszczyków. Ale uważam, że powietrze tu jest okrutnie ciężkie.
Jakoż w rzeczy samej w korytarzu tym, coraz bardziej się obniżającym, powietrze było nadzwyczaj duszne i zepsute, do czego także przyczyniał się wiele kopeć i dym z pochodni, które z braku przewiewu i tlenu, raczej ćmiły się tylko i dymiły, gorejąc słabym płomieniem. Pan Rafałowicz uważając to, zatrzymał się i rzekł.
— Niema co, trzeba zgasić pochodnie, bo inaczej podusimy się z kretesem. Latarka moja potłukła się, to prawda, ale zawżdy w niej świeczkę osadzić można, a że tu niema nijakiego przeciągu, tedy goreć i świecić nam będzie.
Uczyniono tak i ze ściśniętem sercem, dysząc coraz ciężej, ruszono dalej wśród zupełnych prawie ciemności, gdyż świeczka pana Rafałowicza rzucała słaby tylko i migotliwy blask przed nim samym, a idący w tyle nic prawie nie widzieli. Na szczęście korytarz począł się podnosić i niebawem natrafili na schody, których było ośm i te wprowadziły ich do niewielkiej piwniczki, gdzie powietrze było o wiele lepsze, jakkolwiek stęchlizną przesiąknięte.
W piwnicy tej było zupełnie ciemno, tylko wędrowcy z tego sądzili, że znajdują się w jakiemś obszerniejszem miejscu, bo już nie obcierali się bokami o ściany i wyciągnąwszy obie ręce, znajdowali próżnię. Chcąc więc rozpatrzyć się w położeniu, zwłaszcza, że teraz nie wiedzieli gdzie iść, pan Rafałowicz kazał zapalić pochodnie.
— Pewnikiem — mówił — jesteśmy w lochach pod kościołem OO. Jezuitów, ale należy to obaczyć i spenetrować wszystko jak się patrzy.
Zapalono więc pochodnie i gdy te zajaśniały żywym blaskim, nagle rozległ się gdzieś, wysoko pod sklepieniem głuchy szelest, jakieś ruchliwe cienie poczęły się ukazywać, przelatywać z cichym szmerem i coś nadzwyczaj wstrętnego muskało twarze wędrowców, czyniąc lekki wiatr. Zrazu nikt z nich nie mógł zrozumieć, co to takiego i ogarnęła ich zabobonna trwoga, a Maciek kuląc się i chwytając pana Rafałowicza za połę od żupana, krzyczał przerażonym głosem:
— Rety! co to takiego? o, laboga, coś mię liże po gębie!

Dopiero Kacper, podniósłszy do góry pochodnię i oświeciwszy nieco dość wysokie sklepienie, zawołał:
— To nietoperze!

Całe gromady tych wstrętnych stworzeń poprzyczepiane były do sklepienia i ścian bocznych piwnicy, a teraz zbudzone nagłym blaskiem, zrywały się, krążąc w cichym, jakby sennym locie, czyniły wiatr swemi skrzydłami i chwiały płomieniami pochodni. Oczywiście nie było tu żadnego niebezpieczeństwa, ale towarzystwo nietoperzy sprawiało wstręt niewypowiedziany, a Maciek wychowany w przesądach krzyczał, zakrywając gołą głowę rękami i płachtą, w której dźwigał żywność.
— O, laboga, reta, we włosy mi się wkręcą, czapki nie mam, o laboga, uciekajmy stąd!
— Cichaj, cebulo! — zawołał na to Kacper — to jest nieprawda, żeby nietoperze we włosy się wkręcały. Czytałem o tem w pewnej uczonej księdze niemieckiej...
— Ale, nieprawda — odrzekł na to Maciek, nie przestając okrywać starannie swej szczecinowatej czupryny — w księdze niemieckiej czytałeś, jakby Niemcy wszystkie rozumy pojadły! Oj reta, reta, jegomościuniu, uciekajmy, bo to szelmy nietoperze, ażeby ich skręciło, ciągle koło mej głowy latają!
— Mają też koło czego — mruknął Kazik — co one tam mogą znaleźć w twej głowie, chyba sieczkę albo trociny, bo mózgu pewnikiem że nie.
— Więc gadasz, co one nie wkręcą się?
— A nie!
— Zawżdy lepiej, jak stąd uciekniemy. Uciekajmy, mój jegomość!
Hm! łatwo to powiedzieć uciekajmy — odrzekł pan Rafałowicz — ale gdzie? skoro ja nie widzę stąd żadnego wyjścia.
Już od niejakiego czasu pan Rafałowicz rozglądał się bacznie po piwnicy i nigdzie nie mógł dostrzedz żadnego z niej wyjścia. Ściany były wszędzie czarne, wilgotne, pokryte rojącemi się niespokojnie nietoperzami.
— Ot — rzekł pan Rafałowicz tonem posępnym — przepłynął całe morze, a przy brzegu utonął. Widocznie niema tu wyjścia i co my w takim razie uczynimy?
— A cóż mówi prospekt mistrza Ascolego? — zapytał Kacper.
— Ba! kiedy tędy chodził Ascoli mogło być wyjście, ale widno później je zamurowano. O! nawet widać tam świeżo cegły czerwone i wapno. Tu było połączenie z grobami pod kościołem, ale je zamurowano. Wpadliśmy w straszną pułapkę...
Wszyscy milczeli ponuro, bo istotnie położenie było rozpaczliwe. O powrocie nie można było myśleć z powodu, że tam za nimi zapadło się sklepienie i zapewne zawaliło przejście. Każdy stał niemy, z wewnętrzną głuchą trwogą w duszy, stał i Maciek i na chwilę zapominając o nietoperzach, także rozmyślał, wreszcie nagle, zawołał:
— O, laboga, laboga, co też jegomość gada, Skoro tu są nietoperze, żeby ich skręciło! to musi być jakaś dziura, którą się tu dostają i wydostają.
— Zapewne rzekł na to pan Rafałowicz melancholijnie — musi być taka dziura, dobra dla nietoperzy, ale nie dla nas. Tam, którędy one się wydostają, my się przecie nie wydostaniemy.
— Wszelako należy dobrze opatrzyć ściany — odezwał się Kacper.
— A opatrz, bo ja już nóg nie czuję! — odpowiedział pan Rafałowicz i usiadłszy na ziemi, ukrył twarz w dłoniach i szeptał coś cicho, zapewne modlitwę.
A nietoperze nie przestawały latać z lekkim, ledwie dosłyszanym szmerem, muskać twarze wędrowców i dreszczem ich przejmować. Prócz tego szmeru sennego, prócz szeptu pana Rafałowicza, nic więcej nie było słychać w tej piwnicy. Z zewnątrz nie dochodził żaden odgłos i panowało tu ponure, przygnębiające milczenie.
A Kacper tymczasem z pochodnią w jednej ręce, a młotkiem w drugiej obchodził dokoła mury piwnicy, bacznie je oglądał, stukał młotkiem, wreszcie przyszedłszy do miejsca, gdzie świeże, czerwone i zdrowe cegły, oraz wapno białe świadczyło o niedawnem zamurowaniu jakiegoś poprzedniego wyjścia, nagle zawołał:
— Jest!
— Co jest?
— Dziura!
— Duża?
— Nie, nie duża, ale zawżdy dziura.
Wszyscy, nawet pan Rafałowicz, zerwawszy się na równe nogi, rzucili się ku miejscu, przy którem stał Kacper i poczęli oglądać ową dziurę. Właściwie nie była to dziura, ale regularny, podłużny, wązki otwór, zostawiony widać, umyślnie w świeżo zamurowanej ścianie. Dawniej wyjście stąd było dość znaczne, bo poznać to można było po dawnym czarnym murze, odbijającym wyraźnie od świeżej roboty, tworzącym silną arkadę, o szerokiem i wygodnem polu. Dla czego tę komunikacyę zamurowano, trudno było odgadnąć, dość że to zrobiono i zostawiono tylko wązkie, długie może na łokieć, a na kilka cali szerokie okienko, z którego wiało chłodne, stęchłe, piwniczne powietrze.
— Tak! — rzekł Maciek — dziura jest, ale nikt przez nią nie przejdzie.
— Hm! — zauważył Kacper — ty jesteś cienki jak tyczka, możebyś się przecisnął. Sprobój!
— I na coby się to zdało? — rzekł pan Rafałowicz — choćby nawet Maciek się przecisnął, to ani ja ani wy tędy nie przejdziemy. Rozumiem jednak, że ten mur, jako świeży i na liche wapno brany, bo się kruszy w palcach jak piasek, nie musi być mocny. Sprobójmy go wyłamać. Nic lepszego nie mamy do czynienia i jest to jedyny nasz ratunek. Dalej, bierzmy się do drągów i młotów a zaczynajmy od tego okienka.
Zachęceni tem trzej młodzieńcy żwawo rzucili się do rozbijania, czem kto mógł, świeżego muru. Huk stąd, powstały zbudził i wystraszył resztę drzemiących nietoperzy, które w szalonym wirowatym ruchu, poczęły latać po całej piwnicy, uderzać się o czterech wędrowców, napełniając sennym szmerem ciszę podziemia i dreszczem przejmując Kazika i Maćka. Jak mogli jednak tak się krzepili i gorliwie pracowali koło wyłamywania muru. Zrazu szło to dość opornie i mur okazał się mocniejszym, niż pan Rafałowicz sądził, ale powoli pod silnymi ciosami wypadała jedna cegła za drugą i otwór się zwiększał z każdą chwilą. Cegły po większej części staczały się w sąsiedni loch, do którego ów otwór prowadził i uderzały o coś twardego i pustego, bo głuche dudnienie się rozlegało, które wtedy dopiero ustało, gdy coś z trzaskiem się zapadło. Coby to było, domyśleć się trudno i zresztą nie myślano o tem bardzo. Wszystkim szło bowiem o to jedynie, by jak najprędzej mur wyłamać i wydostać się z tej piwnicy z nietoperzami, która mogła stać się grobem czterech peregrynantów.
Nakoniec, po godzinie dość ciężkiej pracy wyłamano otwór tak szeroki, że można było przez niego wygodnie przejść. Kacper wychylił się przezeń z pochodnią, ale zaraz się cofnął, wstrząsł się i mruknął:
— Brrr!…





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Walery Przyborowski.