Szwedzi w Warszawie/Rozdział XVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Szwedzi w Warszawie |
Wydawca | Konstanty Trepte |
Data wyd. | 1901 |
Druk | Drukarnia St. Niemiry Synów |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Na wykrzyknik obrzydzenia i wstrętu, wydany przez Kacpra, wszyscy z ciekawością wyjrzeli przez wybity otwóry do sąsiedniej piwnicy. I w rzeczy samej, to co tam ujrzeli, grozą ich przejęło. Cały, dość obszerny loch, do którego przez okienko zakratowane z góry wpadało nieco światła dziennego, przepełniony był trumnami i zwłokami ludzkiemi. Wiała stąd woń grobowa, stęchlizna i zaduch rozkładających się ciał, i wogóle widowisko było ponure i wstrętne.
Trumien było mnóstwo. Zajmowały one nie tylko całą posadzkę piwnicy, ale stały warstwami jedna na drugiej pod ścianami. Były ono rozmaite; proste drewniane, czarno malowane z krzyżami z gwoździ na wiekach, bez żadnych napisów, były obite kosztownemi materyami, aksamitem ponsowym lub granatowym, pełne złocistych frendzli, z blachami, na których czerniały napisy. Ale nawszystkiem tem leżała biała pleśń, grube warstwy pyłu jakiegoś szarego, plamy brudne nieokreślonej barwy. Wiele z nich, zwłaszcza te, co na samym spodzie stały, pod naciskiem warstw zwierzchnich, pozapadało się i popękało i z pomiędzy szmat aksamitu i frendzli, tu wyglądała noga jakiegość nieboszczyka, w żółty but niegdyś, dziś na pół zbutwiały przybrana, tam znowu noga nieboszczki w strojny atłasowy trzewiczek obuta, który jakimś cudem wśród tej zgnilizny powszechnej zachował się cały i świeży, jakby wczoraj dopiero wyszedł z rąk szewca. Owdzie sterczały ręce, piszczele, kości białe; tu na posadzkę potoczyła się naga czaszka i czarnemi dołami, w których niegdyś oczy były, zdawała się patrzeć na tych, co przyszli jej spokój zakłócać. Tam znowu inna zachowała długie, jasno, niewieście włosy i leżąc na nich, jak na złocistej brokateli, śmiała się szyderczo szeregiem białych zębów. Wszędzie pełno było kości, nóg, rąk, czaszek i straszna ruina, straszne szczątki ludzkie.
Ale najokropniejszy był widok tuż pod otworem, wybitym przez czterech podziemnych wędrowców. Cegła i wapno spadające do tego grobowca, potrzaskało trumnę jakąś i widać było całe zwłoki jakiejś dostojnej damy, ubranej bogato w złocistą rogówkę, czepiec wspaniały, z pod którego koronek wychylała swą ohydną czaszkę trupią. Cegły, spadając, ugrzęzły w miękkim ciele, połamały bogatą brokatelę i ukazywały szare piszczele nóg, w zbutwiałe, niegdyś atłasowe białe obute trzewiczki. A do tego ponurego i wstrząsającego widoku, który już sam przez się dreszczem przejmował, zwiększały grozę nietoperze, które także pod wpływem światła pochodni pozrywały się w tej piwnicy i swym cichym lotem, muskającym twarze czterech peregrynantów, zdawały się przypominać widma śmierci, której to miejsce było niezaprzeczoną dziedziną.
Pan Rafałowicz, Kazik i Kacper, obrzuciwszy wzrokiem ów ponury grobowiec, cofnęli głowy, ale Maciek ciągle patrzał i gadał:
— Pi! pi! pi! jakie haniebnie piękne trzewiczki i ciżmy sztukwarkowej roboty. O, laboga, laboga! i to się tak tutaj marnuje, dyć ja za takie ciżmy dziesięć złotych bym dostał. Oj ludzie, ludzie, jak wy za nic macie pracę szewcką!
— Cichaj tam, cebulo! — zawołał Kazik.
Maciek ucichł, powstał i obracając się, zobaczył, że wszyscy trzej jego kompanioni stoją w kupie i patrzą na prospekt mistrza Ascolego i radzą.
— Tu — mówił pan Rafałowicz — Ascoli narysował krzyż, jakoż natrafiliśmy na trumny, co oczywiście dowodzi, że dobrze idziemy. Ale zważcie, że teraz czerwona linia na prospekcie w różne zygzaki się kręci i takich krzyżów jest jeszcze kilka. Lękam się pobłądzić i godziż się to po trumnach i grobach stąpać!...
— A cóż zrobimy? — spytał Kacper.
— I to prawda. Trzeba dokonać tego, cośmy zamierzyli. Sprawa jest ważna i Bóg nam wybaczy, żo naruszymy pokój zmarłych. A więc ruszajmy. Kto pierwszy wejdzie do tego grobu?
— Ja! — zawołał Maciek — bo mi się te ciżmy haniebnie podobają.
— Ani mi się waż ich dotykać! — zawołał surowo pan Rafałowicz jeszcze czego!
— Oj! sprawiłbym ci ja basy! —mruknął Kazik.
— Nie gadaj! — uśmiechnął się Maciek — a skoro tak, to nic nie ruszę. No... idę!
I nie wiele myśląc, przesunął się przez otwór, przeskoczył a raczej przekroczył swemi długiemi nogami trumny i stanął na środku lochu, rozglądając się ciekawie dokoła. Za nim poszli i inni i znalazłszy w głębi schody, prowadzące do innego podziemia, szybko to ponure miejsce opuścili. Następna piwnica była pusta, ale na nieszczęście miała trzy wyjścia, tak że nie wiedziano, w którą stronę się obrócić, co wprawiło pana Rafałowicza w wielki kłopot, bo łacno było teraz pobłądzić. Prospekt mistrza Ascolego nie wiele tu mógł pomódz, radził go się jednak pan Rafałowicz, patrzał na busolę i mimo to wahał się, którędy się puścić. Ale Kacper, który znowu począł dokoła obchodzić piwnicę, bacznie opatrując jej ściany, stanąwszy przy jednym otworze, zawołał:
— Jegomość! tędy trzeba iść.
— A dla czego?
— Dla tego, że tu jest na ścianie wyrzezana strzała i napis: „Ascoli A. D. 1651.“
— Bogu niech będą dzięki — zawołał pan Rafałowicz, odetchnąwszy głęboko — niech temu mistrzowi Ascolemu światłość wiekuista świeci za jego przezorność. Prawda, jest napis, a więc nie tracąc czasu, chodźmy.
— Wszelki duch Pana Boga chwali! Nieboszczyki z grobów wstali.
To rzekłszy, zakręcił się na miejscu, wpadł z powrotem do piwnicy, zatrzasnął za sobą drzwi i słychać było, jak biegł szybko po schodach jakichś, krzycząc w niebogłosy.
— Reta! reta! ratujcie ludzie!
Wszystko to stało się tak prędko, że nim czterej wędrowcy mogli się opamiętać, przyjść do siebie i zdać sobie sprawę z tego nagłego i niespodziewanego zjawiska, głos i kroki uciekającego ucichły, słychać było gwałtowne trzaskanie drzwiami, wreszcie zapanowało głębokie milczenie.
— Przeląkł się nas — rzekł, śmiejąc się pan Rafałowicz — pewnikiem to był jaki stróż tych grobów.
— O, laboga, laboga — odezwał się Maciek — co też jegomość mówi, stróż!... gdzie tam stróż, to był dyabeł.
— A to czemu?
— Oto był calusieńki czarny i krzyczał po dyabolsku.
— Pleciesz niedorzeczności i lepiejbyś, mociumpanie, milczał.
— Ale, milczał! On nie ze strachu uciekł, jeno z trwogi...
— Masło maślane! — zaśmiał się Kacper.
— A nie... bo z trwogi przed nami, bo my wierne chrześcijany i też katoliki.
— Cichaj, cebulo! — zawołał Kazik.
— W każdym razie — mówił dalej pan Rafałowicz — dobrze się stało, że się przestraszył i wziął nas za nieboszczyków. Bo gdyby było inaczej, cała nasza wyprawa na nicby się nie zdała. Ale nie mamy tu czego czekać. Uciekajmy stąd, bo kto wie, czy ów stróż, narobiwszy krzyku tam na górze, nie sprowadzi do tych podziemi jakich wcale nie pożądanych gości.
— Niby dyabłów? — spytał Maciek.
— Cichaj, cebulo, mówię ci po dobroci — zawołał Kazik, dając Maćkowi szturchańca w bok.
— Nie bij! — mruknął Maciek.
Umilkł, ale zaraz potem mówił:
— O, laboga, laboga, jacy też to sprzeczni są ludzie. Człek chce się dowiedzieć przecie o to i o owo, a tu zaraz: „cichaj cebulo“ i kuks mię w żołądek. Com ci winien, że mię cięgiem pierzesz?
— Nie piorę cię, jeno ci suję daję.
— A bez co?
— Bez to, coś głupi. I ty nie odzywaj się, jeno milcz i słuchaj, kiedy starsi mądrzejsi od ciebie rozmawiają.
— Nie gadaj!
— A tak... a teraz bądź cicho!
Maciek umilkł i szedł już teraz, nic się nie odzywając, pociągając tylko od czasu do czasu nosem i wzdychając melancholijnie.
Przechodzili jeszcze kilka piwnic także pełnych trumien i kościotrupów, a gdy była jaka wątpliwość, w którą stronę się obrócić, zawsze znajdowali na murze strzały, widocznie przezorną ręką Ascolego w tym labiryncie piwnić i lochów wyrzezane. Wreszcie dostali się do niedługiego ale wązkiego korytarzyka, który doprowadził ich do szerokiego podziemia, także pełnego trumien i szczątków ludzkich. Pan Rafałowicz, zatrzymawszy się tutaj, znów począł się radzić prospektu mistrza Ascolego i busoli i namyśliwszy się, a rozglądnąwszy dokoła, rzekł:
— Pewnikiem teraz znajdujemy się w podziemiach kościoła św. Jana. Mam nadzieję, mociumpanie, żo niedługo będziemy pod zamkiem i że najgorsze już przebyliśmy.
— O, laboga, laboga zajęczał Maciek — czas byłby też wielki, bo mi się tak jeść chce, żem wysechł jako te nieboszczyki. I taki jestem lekucieńki, że gdyby mnie kto palcem tknął, zaraz bym się przewrócił, a taki pusty, że gdyby mi Kazik kuksa dał, toby mi w żywocie dziurę zrobił jako w bębnie...
Kazik nieomieszkał zaraz w bok szturgnąć Maćka, na co ten zwykłe swoje:
— Nie bij! — odmruczał.
— A cóż, zrobiłem ci dziurę?
— Ano nie... boś w ziobra tknął... — ale czego ty mię bijesz, com ci winien?
— Cichaj, cebulo!
Ale przepowiednia pana Rafałowicza, że już najgorsze przebyli, nie sprawdziła się. Ciężka była jeszcze przeprawa przez piwnice z trumnami, wśród nadzwyczaj zepsutego powietrza, wdrapywanie się na liczne oślizgłe schody, znowu spuszczanie się z nich. Przebyli to wszystko w ponurem milczeniu, bo te ciągle trumny, kości ludzkie, szczątki walające się po podziemiach, bardzo przygnębiająco na nich oddziaływały. Przytem zimno panujące w tych lochach, wilgoć szkaradna przejęła ich do kości i przy podrażnieniu nerwowem sprawiła, że wszyscy trzęśli się z febry, a Maciek głośno zębami klapał i prosił pana Rafałowicza, by mu „dla rozgrzewki dał kapeńkę tego przedniego wina“ które już raz pił, gdy omdlał ze strachu wśród uścisków, jak utrzymywał, śmierci, ale pan Rafałowicz odmówił:
— Jest już wina nie wiele, a nie wiemy, co którego z nas może spotkać.
Maciek jęczał i gadał coś o nieużytych ludziach, co jednak pana Rafałowicza nie wzruszało wcale. Tak przeszli owe grobowe podziemia i w końcu znaleźli się w wązkim, ale suchym i dobrze przewietrzanym korytarzu.