<<< Dane tekstu >>>
Autor Andrzej Strug
Tytuł Tajemnica Renu
Pochodzenie trylogia Żółty krzyż
tom I
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1933
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct, Sp. Akc.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

VI

Wreszcie, załatwiwszy się ze wszystkiem co do niego należało, baron von Tebben-Gerth zamknął się w swojej kajucie i postanowił nie wychodzić już do końca. Dopiero gdy rzucił się na posłanie, odczuł jak straszliwie jest wyczerpany. Bezwład spętał mu ręce i nogi, ciężar ciała stał się niezmierzony. Znużenie odebrało mu zdolność myślenia i odczuwania. Martwy, zupełny spokój. Pamiętał wszystko, co było i wiedział, co będzie dalej, ale już nie zaprzątał się tem całkiem. Nie on sam, ale jakby ktoś za niego powtarzał w kółko jedno i to samo, napastował go szybkiemi urwanemi myślami, które odzywały się raz wraz, cicho a wyraźnie, wraz z sekundnikiem chronometru. — Przecie to śmierć!!! Koniec — śmierć. Koniec — śmierć. Koniec — śmierć...
I cóż z tego, że śmierć? Niech będzie śmierć. Ogarnęła go rozkoszna nicość i doskonała pustka. Cały świat był już poza nim i oddalał się coraz bardziej. Kula ziemska strząsnęła go ze siebie i potoczyła się swojemi drogami w bezmiar międzyplanetarnej przestrzeni. Widział ją w postaci ogromnego księżyca w pełni, na którym rysowała się mapa ziemi. Glob obracał się w biegu, ukazując po kolei znajome lądy i morza. Przewijał się i szmat jego ojczyzny niemieckiej, dla której zginął. Uspokajało go to, że świat i ludzkość zostanie po nim tak jak była i że trwać to będzie jutro i pojutrze i przez całą wieczność. Było to zupełnie nowe odkrycie a w niem jakby otucha. Czyż i tak nie umarłby za jakieś lat trzydzieści? Ale wielki naród niemiecki zostanie i będzie się odradzał z pokolenia w pokolenie. A to jest jedynie ważne.
Śmierci się nie lękał, nawet jej pragnął. Oddawna to przypuszczał, ale teraz dopiero wiedział niezbicie, że choćby wyszedł cało z tej wojny, nie mógłby za nic żyć spokojnie, po ludzku. Wojna strawiła wszystkie jego żywe siły. Łudzi się Rita, gdy twierdzi, że czeka ich szczęście. Niezdolni są do szczęścia. Ani ona, ani on. Nie widział już sensu ani celu tego szczęścia. Nie rozumiał uroku pokoju i spokoju, jak gdyby cały świat i on sam powstali w toku wojny i stworzeni byli tylko dla wojny. Kiedyś, bardzo dawno, w początkach swego morderczego powołania, a i potem przez całe trzy lata myślał inaczej — oto wojna się skończy i ci, co ocaleją, wrócą do domów i życie narodów naturalną koleją rzeczy nawiąże się do tego, co było przed wojną — wszystko było jasne i proste. Tak sądził dzisiaj jeszcze, a nawet nie dalej jak przed godziną, gdy przypuszczał, że jest jeszcze cień ratunku. Dopiero w obliczu końca zrozumiał rację swego istnienia na ziemi.
Jakże mogło być inaczej? Ku temu wszystko szło z nieubłagalną logiką, ale ta prawda odkrywa się żołnierzowi dopiero w godzinie konania, bo inaczej nie miałby w sobie tej ślepej irracjonalnej siły, która daje mu zdolność do walki i do przetrwania. Taki już porządek rzeczy. Mimo całej metafizyki zagadnienia i wszystkiego, co na ten temat możnaby przemyśleć — jest to niczem innem, jak dalszym ciągiem regulaminu służbowego dla armii i floty.
Nie było tylko co zrobić z czasem, który dzielił go od końca. Nic nie trzeba robić, zasnąć jeżeli będzie można, a przedewszystkiem o niczem nie myśleć. Sen zbliżał się, nadchodził, ale wnet się rozpraszał. Powtarzało się to w pewnych odstępach czasu co jakie pół minuty. W przerwach przewijało się coś leniwie, zaczynało się i przygasało.
Ileż to razy wyobrażał sobie jak to będzie, gdy nie zginie dobrą, piorunującą śmiercią, a będzie musiał czekać na nią na dnie przez długie godziny, może w ciągu kilku dni, jeżeli statek nie będzie poważnie uszkodzony, nie zacznie puszczać wody, która pokolei zrywać będzie stalowe przegrody komór, aż wytopi wszystkich. Nastręczał się przedewszystkiem kłopot z załogą, obowiązek utrzymania do końca dyscypliny moralnej, spokoju... Czytanie biblji... Kazanie o ojczyźnie... Ostatnie „hoch!“ za cesarza...
Ale nie wyobrażał sobie przenigdy, żeby to było tak zwyczajnie proste. Z załogą już sobie poradził, mają odpoczywać dwie godziny, poczem znów rozpoczną się prace nad wyplątaniem się z sieci, a ze sobą samym poradził sobie również. Nie przychodził mu na myśl jakiś byt przyszły, ani niebo, czy sąd boski, czy coś jeszcze z pozaświatowych wzniosłości, nigdy go to nie zaprzątało i teraz również. Stępiał i właściwie nic go nie obchodziło. Rita? Zdawała mu się chwilami prostem przywidzeniem, o tej porze nie było w niej nic realnego. Czy możliwe, żeby przebywała teraz w domu u ojca w Ludwigshafen? Siedzi przy fortepianie? Co też gra?...
I niewysłowiony, przemądry motyw fugi Bacha zapełnił kabinę swoją rozkoszą i świętością. Dźwięk pełny, głęboki, śpiewny spowijał się w przedziwną tajemniczość we frazowaniu, przemawiał chwilami ludzkim głosem i układał się niemal w żywe słowa... Tak mogły przetwarzać Bacha jedne jedyne na świecie czarodziejskie ręce Rity. Chwyciło go za gardło, zdławiło go boleśnie, odebrało mu dech w piersi wzruszenie serca, to niedopuszczalne, które tu żadną miarą nie mogło mieć miejsca. Jeżeli go nie zniszczy w sobie, nie odejdzie godną śmiercią. Nie dokona tego, co powinien jako oficer niemiecki, a zabraknie mu na to sił. Dopuści rozpacz, dopuści do siebie obłęd marnego beznadziejnego wysiłku, aby ratować się, gdy niema cienia ratunku. Swoją rozpaczą zarazi innych i nędznie zginą wszyscy jutro, pojutrze a choćby za tydzień, gdy zabraknie w zbiornikach powietrza, wyduszeni jak szczury...
— Odejdź Rito! Już cię pożegnałem. Pozwól mi spełnić do końca mój obowiązek...
...W czarnej pomroce błyskawica — raz — dwa, trzy — cztery, pięć, sześć, siedem! „Idziemy na ratunek“... Była jeszcze nadzieja! To tylko głupi sen! Ale straszliwie wyraźny... Bywało już podobnie... Trzeba się obudzić...
Przez opętanie snu czuje, nawet wie, że pomimo uszkodzeń, pomimo siedmiu trafionych granatów, wydostał się z sieci, zdołał wynurzyć się, przemknął się po nocy między torpedowcami i szczęśliwie dobrnął... Śpi w swoim domu, dość sięgnąć ręką, żeby dotknąć Rity... Nie ma władzy w ręku, wysila się, żeby zawołać, bodaj jęknąć — Rita go natychmiast obudzi, utuli, uspokoi...
...Ostre parokrotne szczęknięcie czemś żelaznem o stalowe drzwi wyrwało go ze snu o śnie.
— Ale też śpisz... Niedobrze to zamykać się samemu w takiej godzinie.
— Cóż znów za godzina?
— No, Fell — między nami... Jabym nie czekał dłużej. Teraz najlepiej, prawie wszyscy śpią...
— Co u djabła? Czego ty odemnie chcesz?
— Nikt prócz nas dwuch nie zna prawdy. Kroll prawie że nie wierzy, ale owszem, gotów próbować. A reszta tak pomordowana, że cokolwiek sobie który o tem myśli, narazie śpią pokotem i już. Na co czekać?
— Nie bądźno ty zanadto mądry...
— Nie czas na komedje, trzeba skończyć po ludzku! Wyniosłem ukradkiem ze składu i mam u siebie w kabinie siedem ćwierćkilówek. Trochę mało?
— Na jednego głupiego wystarczy. Wal! Aleby było idjotyczne, Fred, gdybym cię miał w takich okolicznościach aresztować.
— Dobry kawał! Łyknij no mojej herbatki i pogadamy.
Fred odkręcił swój nieodstępny termos i nalał pełny kubek.
— Prosit! Tylko ostrożnie, bo gorące.
Nie było zanadto gorące i nie była to całkiem herbata. Komendant pił drobnemi łykami czysty rum grzany z korzeniami i smakowało mu to bardzo. Wypił do dna.
— Daj jeszcze...
— Widzisz, przez całe życie brzydziłeś się piciem i pod tym jednym względem nie byłeś dobrym marynarzem. Dobrze, żeś się poprawił, lepiej zapóźno niż nigdy... No, stary, wypijmy jeszcze po jednym. Fell! Za naszą przyjaźń! Za nasze wszystkie przygody! Za nasze pięćset trzydzieści siedem tysięcy tonn, licząc z tym przeklętym „Peterheadem“, na którym przyszło nam utknąć. Nasza stara U. C. 17 hoch, hoch und hoch! Kochałem cię Fell, wiesz, że nie umiem sie wzruszać... Jednak... Jednak... Gdybym mógł cię ocalić za cenę mego życia, zrobiłbym to natychmiast.
— Nie gadaj. Co za głupstwa?... Akurat wybrał sobie porę na czułości!...
— A kiedyż, u djabła, mam być czuły jak nie teraz?!
Długo patrzyli sobie w oczy. Pierwszemu Fredowi zaszkliły się oczy, wymknęło mu się parę łez. Komendant odwrócił spojrzenie i patrzał w ścianę. Tak stali z minutę czasu.
— No, Fred, Bóg ci zapłać za wszystko i ruszaj spać. Ja to sam zrobię, wszystko mam gotowe, nie będziesz długo czekał. Nawet nie będziesz wiedział kiedy wylądujesz w niebie...
— Sądzę, że się tam zaraz spotkamy?
— Bardzo być może. A teraz zostaw mnie samego.
— Rozkaz, komendancie...
Stanął na baczność, baron von Tebben-Gerth wyprostował się również. Tak stali jeszcze przez chwilę. Fred zrobił wzrot wtył i nie oglądając się znikł za drzwiami.
...Trzy kubki grzanego rumu szumiały w głowie, nienawykłej do picia. To co się działo omgliło się zlekka, ścierając wyrazistość prawdy. Prawda trzymała się w dawnej mocy, ale przestała być natarczywą. Myśli przechodziły leniwie, zato nabierały stanowczości. Trzeba było coś robić. Namyślał się nad tem, wreszcie zasiadł przed stolikiem i odkręcił pióro. Zaczął pisać. Był to jednocześnie dalszy ciąg rozpoczętego przed paru dniami raportu do wice-admirała Michelsena, dowódcy naczelnego łodzi podwodnych, i ostatni list do Rity. Te dwie materje mieszały się ze sobą, było to zresztą usprawiedliwione, gdyż na dwa pisma zabrakłoby mu czasu. Postanowił bowiem przyśpieszyć koniec o pół godziny. Fred ma słuszność, niema na co czekać. Sprawiało mu ulgę, że zastanie to załogę we śnie, zasłużyli sobie ci ludzie na lekką śmierć. Trzydzieści dwa żywoty ludzkie zgasną odrazu, w tej samej godzinie, minucie i sekundzie, jak jeden człowiek. Umrze machina, złożona z płyt stalowych, z niezliczonych aparatów,, rur, przewodników, akumulatorów, silników, sterów, tablic rozdzielczych, dźwigni, korb, indykatorów, zbiorników i z inteligencji, z woli, z nerwów ludzkich... Puszczą rozdarte przez wybuch nity i spojenia, w mądry, genjalnie obliczony i zbudowany organizm runie potworny napór wody i zgniecie, zmiażdży wszystko. Na splątanej, zdławionej masie żelaza i szczątków ludzkich zaciśnie się garść olbrzyma-morza. I na tem koniec. Z regestrów admiralicji wykreślona będzie łódź podwodna — jeszcze jedna — U. C. 17.
...Niechże zostanie po niej ślad, niech wiedzą ludzie co zdziałała w ostatniej swojej podróży i jak zginęła...
Pisał szybko, żeby zdążyć. Mąciło mu się w myślach, usypiał. Skołatana głowa opadała mu na stół. Budził się i pisał. Wczytywał się w dziennik z ostatnich dwuch tygodni. Gdy przewrócił ostatnią zapisaną stronicę, znalazł tam list Rity, otrzymany na parę godzin przed wypłynięciem z portu.
—...Fell, jeszcze raz cię błagam, ufaj naszemu szczęściu! Nawet w najgorszej, ostatecznej chwili wiedz, że przyszłość jest przedemną odsłonięta, czytam ją, jak zapisaną na karcie, czarno na białem. Ile okropności przeżyłeś już na morzu? Pamiętaj, z ilu to katastrof wyszedłeś cało? Bo czuwa twoja Rita i nie dopuści... We mnie jest tajemna władza nad naszym losem i dopóki ja żyję...
Koniecznie trzeba jej odpowiedzieć bodaj w paru słowach. Jasnowidzenie jasnowidzeniem, ale angielska sieć stalowa nie chce puścić. On zawsze jej wierzył i ufał, ale teraz czekać dłużej nie może.
—...bo wyobraź sobie, Rito, te nasze dwa — trzy dni na dnie, chociażby nawet granaty nieprzyjacielskie zawiodły... Do tego nie wolno mi dopuścić! Chcę zginąć po ludzku, z godnością. Właśnie wszystko o tej godzinie śpi, zmordowane do ostatecznych granic. Ja jeden czuwam, ja rozstrzygam, jako tych dzielnych ludzi brat i komendant. Do ciebie, ukochana, idą teraz moje myśli z mroku przedśmiertnego, z przepaści morza...
Gdy się znów ocknął, zaniepokoił się, spojrzał na chronometr i pisał dalej.
— Godzina 12.50 — ostatnią torpedą zatopiłem angielski wyławiacz min, który pracował o 2500 odległości. Przelotne zadymki śnieżne, duże fale.
Po wynurzeniu, godzina 14.20 na horyzoncie parowiec pod flagą holenderską — bez kursu, obracający się dookoła i znoszony ku północnemu krańcowi Dogger Bank. Sygnały SOS nie ustają. To „Peterhead“. Okrążam go na odległości 2500 — 3000. obserwując. O 15,25 otrzymuję dwie salwy z trzech dział conajmniej 8 centymetrowych, obie za krótkie. Otwieram ogień. Po dwudziestu strzałach „Peterhead“ przerywa ogień, osiada głęboko przodem. Para z uszkodzonych kotłów osłania pole widzenia. Nagle ze śnieżycy, z W. W. N. wysuwa się o 1500 m. niszczyciel w pełnym biegu wprost na nas... Załadowawszy z najwyższym trudem obsługę działa, grążę w ostatniej chwili od niszczyciela o 500 m. Uderzam gwałtownie o dno i odchodzę na bok na W. W. N., żeby się minąć z nieprzyjacielem. Detonacje trzydziestu pięciu granatów bez uszkodzenia. Godzina 16,25...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Usiadł i starannie zakręcał pióro. Zapisał trzy kartki dziennika okrętowego zanim się domyślił, że jego pismo nie odejdzie stąd nigdy i nikomu na świecie nie będzie wiadome. Stwierdził to z pewnem zdziwieniem, ale bez wielkiego żalu. Do wyznaczonej godziny brakowało jeszcze siedemnastu minut. Po co mu te siedemnaście minut? Wstał i rozejrzał się po raz ostatni po ciasnej kabinie, która była mu domem w ciągu trzech lat. Już tu nie wróci...
Lekkie, ostrożne stukanie do drzwi wzbudziło w nim napad nienawiści do Freda. Ten sobie ubrdał, że powinien mu towarzyszyć do końca. Zniszczył mu spokój, tym gniewem zatruł mu ostatnie chwile... Zły, nie wiedząc jeszcze jak potraktuje intruza, odemknął zasuwę — we drzwiach stał podoficer Gebeschuss. Nawet w tej straszliwej godzinie baron von Tebben-Gerth zdumiał się, że podoficer ośmielił się sam, nie wołany, przyjść do kabiny komendanta.
— Co jest? Czego?
Ochłonął natychmiast, gdy Gebeschuss spojrzał mu w oczy. Było to spojrzenie spokojne, mocne, przyjazne i niosące w sobie jakby jakąś nieprawdopodobną nowinę.
— Przychodzę pożegnać pana komendanta.
— A gdzież to się wybieracie... Herr Richter?
— Ja wszystko wiem. Nie mam nic przeciwko temu, bo i co robić? Zresztą decyzja należy do pana komendanta, ja będę żołnierzem do końca.
— No, kiedy tak, to żegnajcie, Gebeschuss — odezwał się von Tebben, podając mu rękę — i idźcie z Panem Bogiem.
— Rozkaz, panie komendancie. Ale godziłoby się jeszcze jakie parę słów... Nigdyśmy jeszcze ze sobą nie pogadali... Cóż, na to już niema czasu, ale jedno pytanie, panie komendancie — czy też pan komendant wie, pocośmy wyrabiali to wszystko? Przez całe trzy lata i trzy miesiące?
— Co to znaczy?
— To znaczy, że ja panu komendantowi mogę nareszcie powiedzieć, pocośmy natopili tyle tysięcy porządnych ludzi i taką nieprzebraną moc ludzkiego dobra. Bo, za przeproszeniem pana komendanta, to zupełnie nie jest tak, jak pan komendant myśli. Całkiem nie idzie o to, która strona wygra — my czy oni, bo to jest głupstwo i dla takiej przyczyny ja bym nie popadł w te straszne zbrodnie, choćby mnie mieli rozstrzelać. W takiej wojnie byłoby akurat tyle sensu, co u Jana Pawła Richtera w jego powiastce o oblężeniu Ziebingen, gdzie się dwie gminy pobiły o parę gęsi. Po co się prowadzi wojna? Długo może nikt tego nie wiedział, prócz mnie jednego, ale o tej porze już miljonny ludzi czują to w sobie i z każdym dniem ich przybywa. Musiał nadejść dzień, że ktoś pierwszy wypowie to głośno i wszyscy się naraz uświadomią. Ja miałem być tym, który wyjawi światu największą tajemnicę wojny, ale ja zginę. Zresztą zrobił to już za mnie kto inny — żołnierz rosyjski i wojna w Rosji odrazu ustała. Teraz czas na nas, na Niemców, a za nami pójdzie reszta, aż wszystkie armje świata powiedzą — stop, dosyć! Ze wszystkich frontów wszyscy do domu i robić porządek! Otóż nie byłoby tego bez wojny, panie komendancie, i na to jedno potrzebna była wojna. Trzeba było aż trzech lat mordowni, zniszczenia, głodu, nędzy, żeby się opamiętał lud uciemiężony i ten robotnik, wieczny niewolnik. I jak za starożytności Spartakus podniósł niewolników na Rzym, tak teraz my, żołnierze, wydamy wojnę swoim generałom, każdy u siebie. Dlatego nasze imię i nasze hasło będzie Spartakus!
Baron von Tebben-Gerth słuchał tego zdumiewającego odkrycia bez żadnego zainteresowania. Zapadał w znajomą sobie czuwającą senność żołnierza, pogrążał się na parę sekund w nicości i wynurzał się, ale za każdym razem wpadał w nowe zagmatwania półsnów.
...Rita podlewa róże, płoną w słońcu jej rude włosy i zapach róż otacza ją niebiańskim, jakimś nierzeczywistym urokiem. Tuż za oknem rozpościera się morze i szemrze łagodnie zielonkawo-błękitną falą. Dziwi go, że Rita jest tak spokojna w obliczu morza, patrzy na nią z obawą, ale ona odwraca się ku niemu i na jej tajemnej, zamkniętej twarzy rozkwita niespodziewany uśmiech.
— Kiedy ty jesteś ze mną, niczego się nie boję...
...Obudziło go groźne, żelazne, głuche trzaskanie, drga i wstrząsa się pod nogami stalowa podłoga. Łódź opada bezsilnie coraz głębiej i nic jej nie zatrzyma, legnie na dnie dwuch tysięcy głębiny, a zanim dojdzie dna lada chwila zmiażdży ją straszliwe ciśnienie, rozerwie na strzępy i zgniecie w jedną miazgę. — Co za straszliwa śmierć — odzywa się ktoś, który siedzi za kuflem piwa i czyta o tem w gazecie, a gazeta trzęsie mu się w rękach. Odpowiada mu na to z mrocznej otchłani morza on, którego dusza w postaci nikłej bańki powietrznej szybko płynie ku górze. — Głupi cywilu, toż to dla nas wymarzona, najlżejsza śmierć!
...Wciąż jeszcze mówi Gebeschuss, głosem przyciszonym, pełnym szacunku. Jego oczy przenoszą się z twarzy komendanta na portret cesarza. Stoi na baczność z dłoniami na udach i raportuje jakieś niesłychane przyszłe wydarzenia. Co za prorok. Skąd on wie, co będzie? I baron von Tebben-Gerth chce go wytrącić z natchnienia, zapyta go — czy wyczytał to wszystko w książkach Jean Paula Richtera? Nie zapyta, gdyż nagle w oczach podoficera, zapatrzonych weń natarczywie, dostrzega i przypomina sobie czyjeś oczy tak samo nieruchome i wbite weń. Co to było? Zapada w sen dawnego wspomnienia...
..Idzie na dno od torpedy „Algorta“, parowiec kanadyjski, dwie przepełnione łodzie na wzburzonem morzu z rozpaczliwym uporem wiosłują ku niemu. Czerwono zachodzi słońce, przegląda przez szczeliny wśród poszarpanych chmur. Tonie pierwsza i kilkanaście głów pląsa na spienionej fali. Rozpierzchają się, skupiają się w podrzutach i wciąż zbliżają się ku niemu. Tonie druga — na przestrzeni stu metrów aż gęsto od pląsających głów. Sternik Gebeschuss patrzy nań, czekając rozkazu, odzywa się półgłosem:
— Trzydziestu siedmiu, panie komendancie...
— I cóż z tego, gdzie ja ich podzieję?
Już głowy obiegły statek od nawietrznej strony, czepiają się za co mogą, obsuwają się, pomagają sobie, walczą ze sobą, odtrącają je żelazne boki statku, zmywa fala. Trudno oderwać się od patrzenia, trudno wydać rozkaz... Na przednim pokładzie w zamęcie pian roi się od ludzi. Oblepili działo sterczące z wody, pełzną ku wieży, czepiają się poręczy. Komenda w tubę — do grążenia! Schodzi Gebeschuss, schodzi za nim i on — ostatnie, co ujrzał nad sobą, była to twarz sina, schłostana przez fale. Oczy obłąkane, błagalne, patrzą w niego jak w bóstwo. Cicho nad głową obracają się gwinty stalowej szczelnej pokrywy.
A gdy po spokojnej, cichej nocy na dnie statek o świtaniu wyszedł na powierzchnię, sternik Gebeschuss, idący pierwszy, utknął na żelaznej drabinie do półciała w otworze. Utknął i stoi.
— Co jest, Gebeschuss?
Ale sternik spuszcza się szybko na dół zatoczy się na ścianę i stoi i drży i oczy ma zaciśnięte ze wszystkich sił. Drgają mu nieme wargi, drgają ręce, głowa tłucze się o stalową ścianę... Gdy komendant wychylił głowę, uderzył weń oczami człowiek zaczajony na platformie wieży. Groził mu skurczony, cały zebrany do skoku. Targnie się komendant i boleśnie stuknie głową o brzeg luki. A zresztą nic ważnego — jeden z „Algorty“ bardziej przewidujący od innych, co też mu się na wiele nie przydało. Przyczepił się pasem do poręczy i został. Ociekał strumieniami wody, zwisał na pasie, rękami dotykając pokładu i patrzał w oczy komendanta badawczo, spokojnie, jak patrzą ludzie morza. Jego spojrzenie ożyło teraz w oczach Gebeschussa.
Podoficer milczał. Baron von Tebben-Gerth opamiętał się.
— To już wszystko, coście mieli do powiedzenia?
— Tak jest, panie komendancie!
— No, to ruszajcie z Bogiem. Walcie się na pryczę, derkę na łeb i spać!
— Rozkaz, panie komendancie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Andrzej Strug.