Tajemnica Renu/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnica Renu |
Pochodzenie | trylogia Żółty krzyż tom I |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1933 |
Druk | Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct, Sp. Akc. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W salonach hotelu Grépon wszystkie stoliki były oddawna rozchwytane i zaopatrzone w kartki zamówień. Maitre d’hôtel, siwy dostojny dżentelmen, co chwila rozkładał ramiona i z zawodową ponadanielską cierpliwością w coraz to innym języku przekładał napastnikom, że na tę, czyli dzisiejszą noc Sylwestrową niema mowy o uzyskaniu stołu, ani miejsca, ani nawet pół krzesełka. Po przewlekłych targach odchodzili, śpiesząc do innych zakładów: mijali się w kołowrocie hallu z innymi, którzy właśnie z owych miejsc wracali. Wszędzie nawała ludzka.
Genewa była tej zimy natłoczona jak nigdy jeszcze w toku lat wojny. Referent wydziału meldunkowego, podsumowując ruch przyjezdnych, zdumiewał się, skąd się biorą ci turyści w trudnych czasach wojny, gdzie się to wszystko zdoła wgnieść i pomieścić. Kupcy, hotelarze, wszyscy autochtoni wszelkich genewskich zawodów promienieli, interesy rosły, pęczniały w niebywałych obrotach. W zamęcie dziejów rodziły się natarczywe nowe potrzeby chwili i stwarzały nowe niebywałe na tym gruncie zawody, rzemiosła i całe instytucje, z których przeważna ilość kryła się wstydliwie w prywatnych mieszkaniach lub występowała w zagadkowych biurach pod tym lub innym patentem przemysłowym na jakiejś ulicy poza drzwiami z jakąś niewinną mosiężną tabliczką. Nad gwarem miasta o podwojonej ludności, gdzie nowi przybysze wnieśli zamęt, zgiełk i niespokojny nocny obyczaj stolic europejskich, górował ciężki złoty brzęk i sztywny, przenikliwy szelest banknotów. Pieniądz napływał powodzią ze wszystkich krajów świata; niejeden ekonomista, niejeden bank już naprzód przewidywali groźny kryzys Helwecji, spowodowany nadmiarem pieniędzy. Albowiem to samo mniej więcej działo się w Zurichu, w Bernie, w Bazylei, nawet w zacisznej sąsiedniej Lozannie... Tymczasem wszyscy zacierali ręce, poczynając od ulicznych czyścicieli butów i tragarzy na dworcu i błogosławili wojnę — oby nie skończyła się nigdy.
Na to też zakrawało. Wojna utknęła na pradawnych, starych pozycjach okopów i zagrzebała się w miejscu. Od jesieni 1914 stał front bez zmian, kreśląc na ziemi francuskiej ukośną linję pozycji, a po obu jej stronach szeroki pas pustyni, gdzie oddawna nic już nie było więcej do zniszczenia.
Od Lombardsyde gdzieś hen na krańcu świata, aż do górnego Renu, do samego przedpola helweckiej Bazylei, pomimo gwałtu i bluffu wybuchających od czasu do czasu komunikatów, pomimo Verdun, Sommy, mimo epokowych walk, ofensyw, przełomów, zdobyczy, strat, jeńców i trupów — wszystko zostawało jak było na początku — przed trzema laty. Leniwie, z przyzwyczajenia czytano w gazetach dociekania redakcyjnych strategów, nudziły opisy bitew z całą ich grozą i z tysiącami poległych, powtarzając się wkółko do obrzydliwości.
Nie można było już znosić dłużej tej wojny i niepodobna było od niej uciec. Po obu stronach oddawna przestano wierzyć w wodzów, w mężów stanu. Wyglądało na to, że samo wszystko szło, że coś się fatalnie nie udało. Nie było sensu prowadzić dalej wojny, a niepodobna było jej przerwać.
Ta wojna bez końca nie prowadziła do niczego, stawała się absurdem, codzienna krwawa rzeczywistość wydawała się zmorą senną. W pomroce, naoślep walczyły ze sobą miljony, niszczały narody, upadały trony. Jakaś okropna prawda wymykała się ludziom. Każdy uchylał się od spojrzenia jej prosto w oczy i jak ślepy zaprzeczał prawdzie, udając, że coś w tem jednak rozumie. O tej porze nie rozumiał wojny już nikt na świecie.
Czas stanął w miejscu. Przemijały dnie i miesiące, nie liczone, bez ludzkiego postrzegania i uwagi. Dzień w dzień zachodziły rzeczy okropne, a zdawało się jakby się nic nie działo. Tępa nicość nudy opanowała umysły ludzkie, miljony trwały w biernem poddaniu, znosząc wszystko, nie pytając już o nic. Tak dobiegał końca ów czwarty z kolei rok wojny.
Za parę godzin o północy w salonach hotelu Grépon kanonada butelek szampana powita Nowy Rok. W toastach i libacjach każdy wypowie poważne życzenie — oby ten rok wreszcie... Ale żaden z pijących nie przypuści ani na chwilę, by cyfra 1918 sprowadziła pokój świata. Po czterech latach wojny byłoby to jakoś zanadto szybko, zbyt niespodzianie...
Przez rozległy hall wciąż przesuwały się postacie, wchodziły, wychodziły, nikły w dźwigach, wypadały z dźwigów, szklany kołowrot u wejścia był w ciągłym ruchu i jak maszyna wciągał w siebie jednych i wypychał wciąż nowych ludzi. Dookoła pod palmami w głębokich skórzanych fotelach czekało na coś mnóstwo osób. Niektórzy rozmawiali ze sobą, inni czytali gazety, ale przeważnie siedzieli w odosobnieniu, poglądali na zegarki, bądź rzucali ku wejściu niecierpliwe spojrzenia. Były to wyszukanie ubrane kobiety, rozparte kokieteryjnie, podstarzałe lub zgoła wiekowe panie, skulone w swoich fotelach, młodzieńcy w kapeluszach, rozwaleni, z arogancko sterczącemi nogami, twarze przeżyte, poorane w rysy i bruzdy, głowy łyse, głowy siwe, oblicza dżentelmenów, twarze prostackie, a wśród nich rozsiane wszędzie przedziwne maski jakowychś ludzi niezbadanych. Było ich tu wielu, przeważali niemal w międzynarodowym tłumie hotelowym. Co krok to osobliwość. Młodzieńcy, panowie w sile wieku, starzy — wszyscy nosili na sobie jakieś pokrewne piętno. Odstręczali czemś draźniącem i przykrem, ich tajemniczość wzbudzała ciekawość a zarazem i obawę. Co za jedni? Mogli się nie znać ze sobą, każdy z nich mógł być zupełnie obcy, a jednak coś ich łączyło wzajemnie, można było każdego z nich wskazać wyraźnie — i ten także, i ów, i jeszcze jeden... I tam i tu... Niczego nie zdradzały ich oczy obojętne, oczy znudzone, oczy przenikliwe, oczy cyniczne, drwiące, zatroskane, zadumane. Nic nie można było wyznać ani odgadnąć z rysów tych twarzy, ani z kształtu postaci, ani z ubrania, z zachowania się. Ale byli to wszystko — oni. W każdym poza każdego zewnętrzną powłoką czaiło się to samo, coś nieczystego, coś chytrego. W każdym zaskrzepł wysiłek w celu ukrycia się, zamaskowania się przed całym światem, W każdej twarzy napięte czuwanie:
— Czy i ja tak samo wyglądam?
Dr. Ossian Heim od tygodnia obserwował ludzi z Grépon i wdawał się w fantastyczne kombinacje na temat różnych twarzy, napotykanych w salach restauracyjnych i w hallu. Czekał bezczynnie na decyzję konsulatu i przeważną część dnia wysiadywał w fotelu klubowym i wypoczywał po wydarzeniach swego ostatniego miesiąca. Tych dziejów starał się nie pamiętać — tak mu nakazano — więc jeśli niepodobieństwem było zapomnieć o tych sprawach, przynajmniej nic nie wspominał, nie rozważał. Lada dzień ruszy w dalszą drogę i z tą chwilą pocznie się w nim jakiś nowy żywot, teraz jeszcze niepojęty.
Odpychał on swą grozą i ponurą brzydkością i równie mocno kusił wielką próbą, gdzie wszystko jest niewiadome i wszystko będzie niespodziane. Między swą obumarłą dawnością a fantastycznem jutrem trwał teraz w dniach przejściowych jak gdyby poza czasem. Zaczął przeobrażać się psychicznie i od chwili ostatecznej decyzji wyjazdu przed paru tygodniami zdarzały się przelotne momenty, gdy zatracała się w nim jego dawna prawda. Ogarniało go potężne wszechwładne urojenie i jak pod czadem opium przenosił się w jakiś nowy wymiar. Trafiały się momenty, gdy niewiadomo skąd, z nicości odtwarzały się niewiadomo czyje wydarzenia, z bezmiernem bogactwem i wyrazistością szczegółów i układały się w pamięci jako własne i przeżyte. Dzieciństwo Ossiana Heima, wieczorne mgły od stawów na farmie w Chilcoot, zapach pomarańczy w sadzie, stara niania murzynka Constitution, dalekie śnieżne góry, choroba matki i jej ostatnie chwile, długa podróż na północ ogromną rzeką Mississipi... Lincoln College.
I oto znikł wraz z matką rodzinny dom... Nowa pani Heim, czarna żmija z Texas, nowy cottadgo, nowa służba. Ojciec starzeje szybko pod rządami pięknej meksykanki i coraz rzadziej, coraz mętniej bełkoce po niemiecku...
— Ruszaj w świat, Ossian, idź między ludzi a nie zapominaj nigdy, żeś jest synem Niemca i wielkiej niemieckiej ojczyzny!
Najbardziej zastanawiającym z menażerji tajnych typów — w hallu hotelu Grepon był tęgi rudawy blondyn o zaspanych oczach. Robił on wrażenie osobnika stale podpitego, często ziewał, odzywał się tylko po francusku i kulał na słabej nodze, posługując się eleganckim kijkiem. Mieszkał w tym samym korytarzu o parę numerów dalej. Był raczej pospolity, czemu zawdzięczał swoje zaliczenie do liczby podejrzanych? Doktór Ossian Heim przypuszczał uporczywie, że skądś się z nim znają. Spostrzegł to od pierwszego spojrzenia i nawet o mało nie popełnił najwyższej nieostrożności i nie zaczepił go, mijając się z nim na schodach. Blada, szeroka wygolona twarz z sennemi oczami prześladowała go w sposób nader przykry. Z rozmaitych warstw przeszłości, z różnych miejsc majaczyło to widmo i nie pasowało do niczego. Była to jakby postać z dawnego snu a raczej ze snu uporczywego, który się powtarzał co kilka miesięcy, co parę lat, a począł się był hen kędyś w dzieciństwie i będzie się tak zjawiał do końca życia. Każdy ma taki sen.
Mógł to być sobie pierwszy lepszy pan, który w toku wojny osiadł był tu na mieliźnie, odcięty od swego kraju i czekał w Grépon końca wojny. Mógł być obywatelem tej lub owej walczącej ojczyzny, który za wszelką cenę postanowił sobie przetrwać tę wojnę zdrowo i cało, nie kusząc się o chwałę bitew ani o zasługę spełnionego obowiązku. Pędził tu żywot z dnia na dzień na przeczekaniu i różnemi barwnemi trunkami o każdej porze dnia słodził swoje próżniactwo. Ale znajomości jego w każdym razie były podejrzane. Był za pan brat z najciemniejszemi figurami hallu.
Wśród tych zdawali się przeważać ajenci jakichś mafij handlowych i politycznych, matacze mętnych wód, owi kuglarze-cudotwórcy, którzy umieli przełamać każdy urzędowy zakaz i podejmowali się wwozu, przewozu i wywozu najbardziej zabronionych towarów. Oni to dostarczali ogłodzonym Niemcom cukier francuski i włoski makaron całemi wagonami i całemi pociągami, szerząc niesłychaną korupcję na granicy francuskiej, na granicy włoskiej i wzdłuż i wpoprzek całej Szwajcarji. Byli to podrzędni nieoficjalni ajenci dyplomatyczni, ale przy całej podrzędności bez ich nieoficjalnych usługi żadna wielka afera polityczna nie miałaby celu, ani sensu, ani skutku. Była to czarna giełda tajemnic wojennych, gdzie ważyły się ceny na bazy operacyjne niemieckich łodzi podwodnych, na „ordre de bataille“ określonych odcinków francuskiego frontu, na nowiny z wojennych portów angielskich, na zamierzone raid’y Zeppelinów, na plany nowych tanków, na formuły nowych gazów duszących, na najświeższe mapy pól minowych morza Północnego, Adrjatyku i Bałtyku, na wierzytelne kopje protokułów najtajniejszych posiedzeń Rady Wojennej Entente’y, na rewelacyjne memorjały wielkiego admirała Tirpitza. Szły tu targi o autentyczną statystykę zatopionych niemieckich łodzi podwodnych i o ilość statków, będących w obiegu. Tu spisywano kontrakty na podpalenie terenów naftowych Austrji, na wywoływanie katastrofalnych wybuchów i masowych strejków w przemyśle amunicyjnym Francji, Włoch, Niemiec, Turcji, Anglji, Stanów Zjednoczonych. Tu podejmowano się terminowego zamordodowania Ludendorffa, Petain’a, lorda Churchilla, Lenina, Clemenceau — i pobierano na te obstalunki grube zaliczki... Tu fabrykowano własnoręczne listy i dokumenty, obciążające wybitnych mężów politycznych obu stron walczących. Tu płacono po dolarze za literę artykułów niemieckich, pożądanych przez Francję, artykułów francuskich pożądanych przez Niemcy. Tutaj topiono i wsypywano niewygodnych szpiegów, działających na terytorjach nieprzyjacielskich. Tu sprzedawano paszporty do wszystkich krajów świata. Tu cała służba hotelowa, począwszy od majestatycznego portjera do ostatniej pokojówki była płacona conajmniej z dwuch stron, nie licząc w to żołdu policji szwajcarskiej, która z urzędu musiała czuwać nad całem tem napływowem łajdactwem, zagrażającem neutralności Republiki Związkowej.
Czekanie dłużyło się doktorowi. Zmuszał się przez parę godzin przedobiednich i zamknięty w swoim pokoju czytał przyciszonym głosem gazety niemieckie, prowadził sam ze sobą długie rozmowy, chcąc poprawić akcent swego ojczystego języka, którym, niestety, nie mówił już tak dawno. Wstyd mu było znaleźć się między ziomkami ze swoją wadliwą, zaniedbaną niemczyzną. Pozatem pogrążał się w półsennem lenistwie i w marzącem automatycznem dociekaniu co też z nim będzie dalej?
Nagle wszystkie głowy obróciły się w jedną stronę, ludzie zwyczajni tak samo jak międzynarodowe kanalje wojenne patrzyli pilnie ku wejściu, gdzie ukazała się wytworna postać kobieca w towarzystwie ordynarnego pękatego pułkownika armji związkowej. Zaszemrały głosy, wielu uniosło się z fotelów, niektórzy bez żadnej ceremonji podchodzili do niedobranej pary, przyglądając się natarczywie pięknej pani. Antypatyczny rudzielec o wybałuszonych oczach przykulał pośpiesznie ze swojego kąta i szastał się z jowialną swobodą, całując ręce pani, a raczej jej zimowe żółte rękawiczki.
Doktór Heim widział ją już kilkakrotnie w restauracji hotelowej. Mieszkała w Grépon w drogich apartamentach na pierwszem piętrze i pracowała nad nowym filmem, o czem niemal codziennie wzmiankowały gazety. Było to przełomowe i przebojowe arcydzieło, niedościgniony superfilm o rozgłosie światowym, zamierzony przez potężne kapitały i znakomite grono międzynarodowych idealistów w celu uszlachetnienia zdziczałych narodów i obrzydzenia im wojny. Pod wysokim patronatem pana prezydenta Rady Związkowej Czerwonego Krzyża, Opieki nad jeńcami i wielu wybitnych osób i instytucyj budowało się to wspaniałe dzieło, tak potrzebne zdręczonej ludzkości. W pacyfistycznym filmie „Pax Mundi“ jedyna na kuli ziemskiej Eva Evard grała rolę Angielki Mary Milford, której narzeczony lejtnant graff Hugo Ortloff był dowódcą niemieckiej łodzi podwodnej.
Obrazy pokoju i miłości, regaty w Brighton, wybuch wojny, Milford ojciec i Milford syn, zaślepienie nienawiści rasowej, męstwo miłości pięknej Mary, która stawiała czoło zdziczeniu całego swego narodu... Mistyczny związek dwojga serc, ich porozumienie się przez fronty i morza w snach i wizjach, bohaterskie czyny hrabiego, miarkowane przez jego niewymowną szlachetność — jego ciężka niewola w starym forcie irlandzkim, szczęśliwe spotkanie z narzeczoną i mnóstwo stąd płynących konfliktów, wreszcie upragniony pokój świata bez aneksji i odszkodowań i symboliczne weselisko dwojga zakochanych w zamku Milford w górach Szkocji.
Mówiono, że „Pax Mundi“ jest subwencjonowany przez międzynarodową masonerję, mówiono, że łoży nań opętany przez Evę stary miljarder amerykański i metodysta Thomas Giberson, osiadły w Montreux, którego firma dostarcza po przez Atlantyk dynamitu i stali, żywności, koni, skór i wszystkiego innego dla Francji, Anglji i Włoch. Najbardziej zaś mówiono w związku z przełomowym szlachetnym filmem naturalnie o propagandzie niemieckiej, której w tej dobie dopatrywano się zresztą we wszystkiem i na każdym kroku, zwłaszcza w państwach neutralnych. W tych dniach niektóre próbne obrazy filmu miały być demonstrowane za zaproszeniami (po dwadzieścia franków od osoby) na cele pomocy okupowanej Belgji.
Doktór Heim, jak wszyscy w świecie, znał dobrze Evę z jej kreacyj przedwojennych, jednak w żywej rzeczywistości przewyższała ona urokiem wszystkie swoje ekranowe wcielenia. Żadna sytuacja dramatyczna, żadne wyrafinowane oświetlenie zdjęć ani wszelkie zbliżenia nie dawały tego, co teraz grało w jej spojrzeniach, w jej uśmiechu. Działała potężnie i sama bezpośredniość wrażenia, gdy myt Evy Evard, odbicie jej niezliczonych cieniów sprawdziły się nareszcie na jawie, gdy otrząsnęła się ze wszystkich złud, fikcyj, masek i stała się — samą sobą. I w tem nadspodziewanem objawieniu własnem była bardziej fantastyczną, niż w którejkolwiek ze swych ról.
W parę dni, zaproszony do konsulatu, dr. Heim przeżył jeszcze jedno badanie. Tym razem zadawał mu pytania jakiś autentyczny Amerykanin, który rzekomo nie mówił ani słowa po niemiecku. Dr. Heim potniał z wysiłku, podążając za jego bełkotem, ale odpowiadał z całą otwartością i bez namysłu. Potem musiał wypełnić bardzo długi i szczegółowy kwestjonarjusz. Sekretarz konsulatu był po dawnemu uprzejmy i przewidywał, że kochany rodak już za parę dni będzie mógł zgłosić się do ambasady w Bernie, gdzie nastąpi ostateczna decyzja. Była to niemiła niespodzianka.
— Jakże trudno dostać się do kraju, panie sekretarzu...
— Trudno, panie doktorze! Musimy być bardzo ostrożni...
— Rozumiem, rozumiem...
Tego samego dnia rudowłosy osobnik z Grépon zaczepił go na moście na Rodanie. Był zaspany i niezupełnie trzeźwy. Był obcesowy i serdeczny, trząsł go za ręce i pomimo oporu nie puszczał. Gadał i gadał. Wreszcie dr. Heim wydarł mu się przemocą.
— Pan się najzupełniej myli! Bierze mnie pan za kogo innego. Ja słowa nie rozumiem po francusku!
Zdumienie najwyższe, przepraszania. Pomimo to nie odczepiał się. Przeszli na język angielski, którym rudy mówił jako tako. Przedstawił się, wyciągnął nawet swój bilet.
— O panie, wśród miljardów twarzy ludzkich z niewyczerpaną przecudowną odrębnością każdej, zdarzają się jednak zdumiewające podobieństwa. Jak gdyby Stworzyciel świata i ludzi omylił się na chwilę — nie, to jest zgoła niemożliwe... Jak gdyby nieskończoność odmian formy nie była jednak w istocie doskonałą, a ograniczoną... Jak gdyby... Cóż, nie mogę tego wygadać po angielsku — trzeba dać spokój dociekaniom... Jeszcze raz przepraszam pana...
— Żegnam pana...
— Moje uszanowanie panu... Ale ponieważ idziemy w jedną stronę...
— Nawet mieszkamy w jednym hotelu, ja pana dobrze znam z widzenia...
— Doprawdy? I ja pana dotychczas nie zauważyłem? Zdumiewające...
— To się zdarza. Przyjdzie jakaś chwila... A jeżeli nie przyjdzie — nic się nie staje. — Chwila! Chwila!! Właśnie na tym naszym moście! Zatęskniłem za krajem tak straszliwie... Brzemię mojej hańby przygniotło mnie tak okrutnie...
I rudy zaszlochał. Twarz skurczyła mu się jak płaczącemu dziecku. Zamrugał powiekami i ocierał sobie oczy brzegiem jedwabnego kraciastego szalika, którym miał okręconą szyję.
— Jest zupełnie pijany — pomyślał Dr. Heim. Ale ta wielka twarz zmiętoszona i rozpłakana mimowolnie uczyniła rudego jakby jeszcze bardziej znajomym. Wydało mu się, że takim właśnie widział go po raz ostatni.
— Pan się zdumiewa, że ja tak ni stąd ni zowąd wobec człowieka, którego, jak pan twierdzi, widzę po raz pierwszy w życiu...
— Bo ja wiem... Teraz i mnie się coś wydaje...
— Widzi pan! Widzi pan!! — zapiał tryumfalnie rudy. — Stał się cud! Albowiem jest zupełnym pewnikiem, że spotykamy się po raz pierwszy w życiu, a jednak obaj już przyznajemy się do siebie nawzajem...
— No, co do mnie...
— Nie wypieraj się pan! To było powiedziane! I cóż to jest? Tajemne pokrewieństwo dusz! Było nam przeznaczone spotkać się ze sobą. I po co? Żeby się zaraz rozejść tu na tym głupim moście? Nie! Zobaczy pan... Ja wierzę... Ja widzę wyraźnie... Choć to może od nas daleko, jeszcze bardzo daleko. Ale ja to widzę — dlaczego naprzykład widzimy teraz obadwaj Montblanc? Czy on jest tak blisko? Dr. Helm spojrzał w tę stronę, biały ogrom szczytu wyrósł nad miastem nadspodziewanie wysoko, jakby się nagle zbliżył. Cały jego grzbiet i śnieżne spady czerwieniły się teraz w zachodzącem słońcu.
— Tam jest Francja, moja utracona ojczyzna... Nigdy jej nie zobaczę... A choć wojna się skończy, choć może zczasem jakaś tam generalna amnestja... Czyż mogę wrócić z piętnem hańby? Czy pan podałby rękę podłemu zdrajcy, dezerterowi z pola walki? Co? Ma go pan przed sobą. Oto jestem — i widzę w pańskich oczach odrazę. Nie mylę się! Nie mogę się mylić! To tak oczywiste... I zupełnie słuszne...
— Powiedziałem już panu, że nie rozumiem po francusku! — przerwał mu dr. Heim po dłuższej chwili.
— Ach tak, wiem... Moje nieszczęście wydziera się ze mnie, jak jęk... Trudno jęczeć w obcym języku...
— Pan ma jakieś kłopoty? Pan potrzebuje pomocy?
Tak się poznali. Dr. Heim z początku trzymał się odpornie, ale Francuz przylgnął do niego z tak naiwną dziecięcą serdecznością i opowiadał zresztą tak ciekawe rzeczy, że szybko nawiązało się między nimi coś w rodzaju zażyłości. W konsulacie sprawa się przewlekała. Sekretarz zawsze uśmiechał się uprzejmie, a pewnego dnia dr. Heim zauważył, że w zamkniętej na sztuczny zamek walizeczce, gdzie przechowywał swoje papiery i rękopisy naukowe brakowało podróżnego notatnika, prowadzonego z dnia na dzień na statku „Cincinnati“, w Marsylji i w Paryżu. Chciał zapisać ciekawą znajomość z Francuzem a przez niego z Evą Evard, ale napróżno przetrząsnął nawet cały wielki kufer. Dokonawszy tej pracy uspokoił się. Snać ojczyzna jeszcze mu nie dowierza. Pomimo paszportu i dokumentów osobistych, pozostawionych w konsulacie, pomimo listów polecających, protokułu badań i kwestjonarjusza szperają mu jeszcze w walizkach. Niechby to przynajmniej robili zręczniej.
Nowy znajomy — Jules Mousson „Alimentations, Transports“ rue Acacias, 18 — odrazu przyznał się — w największej tajemnicy — że to nazwisko przybrane.
— Nic mi tu nie grozi, ale muszę dbać o opinję, gdyż w Genewie u władz miejscowych przeważają sympatje francuskie. Ktoby to powiedział, że ja, bojowy oficer i najgorętszy patrjota, będę naganiaczem niemieckim... Trzeba z czegoś żyć — moją specjalnością jest mąka kukurydzana i ryż, ale potroszę przechodzę na kawę. Jest to nieprzyjemne, ale nie całkiem podłe, boć i Niemcy muszą jeść. Gdybym chciał zostać prawdziwym zdrajcą, opływałbym we wszystkie dostatki, zrobiłbym majątek i po wojnie mógłbym zacząć nowe życie w jakiejś Kanadzie...
Jego opowieść zajęła cały wieczór w zacisznej salce restauracyjnej hotelu Grépon. Niewiarogodna była ilość i rozmaitość trunków, które wchłonął w siebie przytem Mr. Mousson. Były one żółte, czarne, czerwone, zielone, nawet niebieskie — w szklanicach, kuflach, w kieliszkach, w kieliszeczkach — gorące, ciepłe, z lodem. Mieszaniny, dekokty... Pił to, przestrzegając pewnej kolejności, albowiem — jak twierdził — nawet w rozpuście, nawet w szaleństwie powinien być system. Nie upijał się ponad miarę, pod koniec tylko coraz częściej wpadał we francuszczyznę i coraz częściej musiał być zawracany w angielski.
—...Croix de Guerre za Charleroi, pierwsza rana, pierwsza cytacja w rozkazie dywizji za Douaumont i Legja Honorowa, potem Somma i druga rana — Médaille Militaire i w szpitalu awans na podporucznika. W trzydniowych walkach w początkach grudnia zeszłego roku porażenie od dwudziestocentymetrowego pocisku i zatrucie gazem przez uszkodzoną maskę. Dom ozdrowieńców w Evian les Bains, rozkaz wypoczynku, awans na porucznika, uczta koleżeńska i wreszcie, wreszcie po dwuch miesiącach nadeszło to, co przyjść musiało. Lekarze uznali, że dosyć tych rozkoszy, za parę dni w końcu lutego miał wrócić na front. Jeszcze jedna wycieczka na jezioro — mimo zimy stale był czynny wśród ozdrowieńców w Evian śliczny jachcik żaglowy „Amphion“. O kilometr od brzegu z poza Dents du Midi wychynął nagle wicher, z którym nie mogli sobie dać rady. Mousson siedział na sterze i uparcie walczył z wiatrem, ale za jeszcze jednym przerzutem głównego żagla, łódź wraz z płótnami położyło na wodzie. Przemoczeni do nitki ledwie się wypętali i łódź wreszcie wstała, ale burza wzmogła się do takiej siły, że nic nie pozostawało, jak gnać za wiatrem na uszczuplonych żaglach. Dobili na drugi brzeg gdzieś niedaleko Montreux, zameldowali się, osuszyli się, ogrzali, zanocowali w oberży.
Tej nocy Mousson nie bardzo mógł spać. Wstał koło północy, cichaczem zabrał z kuchni wysuszone ubranie. Poszedł z uporem, dążąc ku czemuś niewiadomemu w długą zimową wietrzną noc. Gdy rozedniało, uczuł gorączkę, wielkie znużenie, zasiadł na stacji nadbrzeżnej i pierwszym pociągiem porannym pojechał w stronę Lozanny. Oto wszystko — bardzo krótka historja...
—...Nadeszło to, co przyjść musiało. Musiało, panie Heim, i inaczej być nie mogło. Obskurne licho zagnieździło się we mnie oddawna i siedziało cicho, czekało swojej chwili. Gdyśmy wyruszali na tę miłą wycieczkę, przysięgam panu, że ani mi do głowy nie przyszło... Sterowałem dobrze, przemagałem wiatr i fale... Wówczas wypełzło utajone licho i odebrało mi z rąk ster. Potem już samo szło. Pan myśli, że każdy może znosić bez końca swoje bohaterstwo, rany, zaszczytne ordery? Okopy, brud, wszy, ogień huraganowy, gazy, walki nocne na granaty? Smród trupi, strach, zmęczenie okropną nudą wojny? Mnie starczyło na półtrzecia roku, teraz zdumiewa mnie, że mogłem wytrzymać tak długo... Najgłębszą tajemnicą wojny jest to właśnie, że miljony ludzi wytrzymują jeszcze, choć każdy żołnierz w głębi duszy jest oczywiście taki sam jak ja.
Zrozumieć tego niepodobna, to są poprostu jakieś czary! Miłość ojczyzny? Honor żołnierski? No — i sąd polowy. Pan przypuszcza, że ja się dręczę straszliwie swoją hańbą? Że się naprawdę wstydzę? Że się mam za najpodlejszego z najgorszych? Bynajmniej, panie Heim. Dręczy mnie jedynie zagadka, że wojna trwa sobie w najlepsze i ani się zanosi na to, żeby któregoś dnia Francuzi, Niemcy, Anglicy a za nimi wszyscy inni powiedzieli sobie — dosyć tego, walmy do domu!
— Powiedziała to już armja rosyjska...
— Genjalna młoda rasa! Otwiera ona nową erę w życiu ludzkości — ale narazie tylko teoretycznie. Bo na miejsce moskiewskiego tytana, który odpadł, w tej chwili, ani wcześniej, ani później, wyłazi z za oceanu supertytan amerykański. Kto go zaczepiał? Kto go zmuszał? Czy mu nie dobrze było wyciągać dolary z każdego trupa bez wysiłku, bez ryzyka? Nowy cud, nowa tajemnica wojny światowej... Zaczynam przypuszczać, że obłęd zatracenia ogarnie zczasem resztę świata, ruszy dumną Hiszpanję, której hidalgowie, toreadorzy i gitarzyści zawstydzą się bohaterskich liliputów Portugałów i uderzą na tyły Francji. To podnieci Holandję i Danję — nie zabraknie Niemcom kakao, mleka i masła, a nawet tulipanów. Wreszcie na ogonie świata zwarjuje i nasza kochana Szwajcarja, przekroczy własną neutralność, obejdzie lewe skrzydło niemieckie poto, żeby niebawem pułki romańskie starły się z pułkami germańskiemi i na wspólnej od wieków ziemi helweckiej, na uciechę światu sprawiły sobie srogie lanie. Poco? Naco? Dla potwierdzenia mojej tezy, że ta wojna, poczęta w obłędzie, musi się zakończyć generalnem delirium świata. Na palcach można policzyć już nie ludy — ale ludzi, którzy oparli się szaleństwu. A więc tu obecna chluba rasy łacińskiej Romain Rolland, potem Liebknecht...
— No i pan...
— I ja! I ja! Panie Heim, ja przedewszystkiem, albowiem ja obchodzę się bez żadnej ideologji. Powiedziałem sobie: nie chcę, bo już nie mogę! Dlaczego nie mogę? Bo nie chcę, panie Heim! Tacy jak ja są rozstrzeliwani, a zatem człowiek mojego gatunku staje się rzadkością. Zatraca on odwagę bojową i zamienia ją na najwyższą w ludzkości odwagę — odwagę cywilną. Staje się rewolucjonistą bez haseł i frazesów, świadczy całem swojem jestestwem, że odrzuca prawa tego świata i przemoc obłędu, przed którym ukorzyli się wszyscy. Kiedyś mogą mi stawiać pomniki, narazie jestem tylko nędznym dezerterem.
Wykradziony notatnik znalazł się nazajutrz na swojem dawnem miejscu w walizeczce z gwarantowanym zamkiem. Dr. Heim pisał:
—...Tutejsza neutralna Europa na pierwszy rzut oka wydaje mi się bardziej pogmatwaną niż nawet Francja. Szwajcarów nie znać zupełnie pod grubą warstwą międzynarodowych obieżyświatów. Strony wojujące mijają się spokojnie na ulicach, a nawet prowadzą wspólne interesy. Wszelkie odmiany szubrawców, kanalij, szpiegów i kontrszpiegów, służących na oba fronty. Tajemnicze samotne panie wałęsające się po korytarzach hoteli i po kawiarniach, sprzedając się, usiłują zarazem coś kupić, są bardzo ciekawe różnych okruchów i plotek wojennych. Rodaków moich spotykam na każdym kroku, mowa niemiecka nikogo tu nie razi. Mój konsul już wie, że staram się o wstęp do Niemiec, przysłał mi nakaz stawienia się w jego biurze. Zakazał mi stosunków z konsulem niemieckim, groził represjami, zażądał mego paszportu. Bez żadnych oburzeń i tyrad poprostu zabrałem się i poszedłem sobie precz. Odtąd włóczy się za mną krok w krok dwuch młodzieńców. Mr. Mousson zna ich, jeden jest Szwajcarem, drugi zbiegłym Niemcem z Cesarstwa, obaj na służbie amerykańskiej. Dziś przyjął mnie sam pan konsul i oznajmił, że sprawa moja jest na najlepszej drodze, ale ambasada poleciła mu uczynić mi pewną bardzo poważną propozycję, to jest żebym wracał do Francji i podjął się tam pracy na rzecz Niemiec w dziale przemysłu wojennego. Znaczyło to, że mam wraz z innymi agentami wysadzać w powietrze zakłady amunicyjne wraz z robotnikami i okoliczną ludnością. Uchyliłem się od tej misji, oznajmiając, że w decyzji mej wyjazdu z Ameryki aby oddać mą wiedzę na służbę ojczyźnie, podobne możliwości nie były przezemnie przewidziane. Nie mówiliśmy o tem więcej. Mr. Mousson przylepił się do mnie na dobre i opowiada swoje dziwy wojenne, co nieraz bywa ciekawe, ale zdaje mi się, że najciekawszy jest on tego, czy ja naprawdę nie umiem ani słowa po francusku. Ma manjerę wpadania we francuszczyznę i swemi pytaniami zastawia na mnie straszliwe pułapki. Ten tragiczny i śmieszny dezerter-alkoholik i rzekomy Francuz jest z pewnością agentem niemieckim. Dziwi mnie, że świetna pani Eva znosi jego natarczywość; nie przebiera ona w znajomościach, zawsze otoczona. I na mnie spłynęło parę jej spojrzeń i trochę uwagi. Pomimo wyraźnych sympatyj koalicyjnych ma uznanie dla mojej decyzji, o której dowiedziała się od Mr. Moussona. Współczuje niedoli Niemców, dręczonych nieludzko w Ameryce, zdumiewa się sile wytrwania Niemiec i pomimo wszystko twierdzi, że koalicji nie pójdzie tak łatwo. Sfery paryskie przypuszczają, że rozstrzygnięcie może nastąpić najwcześniej pod koniec roku 1919-go — co za ponura perspektywa... Zwierzyła mi się, że miałaby wielką ochotę zajrzeć do Berlina, gdzie ma wielu dobrych znajomych z przed wojny — narazie jest to niemożliwe, przesądy i nienawiści są zbyt mocne, a choć ona nie zwykła ulegać czemukolwiek, to jednak przez jedną zachciankę nie może palić za sobą mostów i zwracać przeciwko sobie wszystkich przyjaciół po tej stronie frontu. Jest prosta, łatwa i szczera — ani śladu manji wielkości, ani śladu kokieterji, ale i tak powab jej jest straszliwy.