Tajemnica Tytana/Część druga/XXI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnica Tytana |
Wydawca | A. Pajewski |
Data wyd. | 1885 |
Druk | A. Pajewski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Secret du Titan |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Dopóki się znajdował w towarzystwie Maugirona, pan Verdier, dzięki wielkiej sile swego charakteru, zdołał zapanować nad sobą, i ukryć swój przestrach i wzruszenie, ale skoro tylko znalazł się sam, nastąpiła gwałtowna reakcya, i to samo nerwowo drżenie, któreśmy zaznaczyli, rozpoczęło znowu wstrząsać członkami nędznika...
Nazwisko Jakóba Lamberta, tak niespodziewanie wymówione, nazwisko, które od lat piętnastu zapomnieć się starał; wywarło na nim wrażenie odgłosu dzwonu pogrzebowego, głoszącego, ostatnie chwile jego bezkarności i upadek majątku źle nabytego...
Zaledwie miał siłę pomyśleć nad tem jakim sposobem fatalna tajemnica, której się zdawał być jedynym w świecie posiadaczem, wpadła w ręce jakiemuś obcemu, obcemu który zdawał się zbyt młodym aby mógł znać prawdziwego Achilesa Verdier, albo przynajmniej zachować o nim dokładne wspomnienie...
Złamany temi strasznemi wzruszeniami, ogarnięty palącą gorączką, fałszywy pan Verdier szedł wolno do domu i nie wstąpiwszy do biura swego kassyera, nie dawszv żadnych rozkazów co do wyładowania „Tytana“ przestąpił próg swojego pokoju, w którym się zamknął, aby nakoniec módz się zastanowić, w spokoju i samotności nad katastrofą, która go niespodziewanie jakby piorunem raziła, niszcząc od razu owoce zbrodni dawno spełnionej i nadzieje na przyszłość...
Ale spostrzegł się bardzo prędko, że w umyśle jego wszystko było niewyraźne, zagmatwane, ciemne i że zwykła jasność jego umysłu odmawia mu zupełnie posłuszeństwa.
— Czy zostanę warjatem czy idiotą? — pytał się siebie z przestrachem załamując ręcę. — Czy już jestem tak słaby jak dziecko, które najmniejszy cios powala o ziemię i które nie może się podnieść o własnej sile!?... Cóż znowu!... wstydzę się samego siebie!... przynajmniej nikt nie będzie mógł mówić, żem upadł bez walki!...
Na jednym ze sprzętów w pokoju sypialnym stała na tacy duża szklanka, cukierniczka, karafka z wodą i karafeczka z arakiem.
Pan Verdier — tak go bowiem i dalej będziemy nazywali dla większej jasności naszego opowiadania — zbliżył się do tacy, nalał do dużej szklanki araku prawie do połowy i wypróżnił ją od razu. Zwykle był bardzo wstrzemięźliwy, nie nadużywał nigdy gorących trunków a ciągle wzrastająca chciwość, przychodziła tylko w pomoc tej wstrzemięźliwości.
Niemała doza araku, którą wypił, wywarła pożądany skutek, zgalwanizowała go niejako, tak moralnie jak fizycznie i przywróciła mu całą siłę woli i panowanie nad sobą.
— Zresztą powiedział sobie — nie ma nic tak strasznego; mogę jeszcze przy zimnej krwi i energii, stać się panem położenia, zostać tem czem jestem... tem czem chciałem być... tem czem się zrobiłem!... Spotykam silnego przeciwnika... to prawda... przeciwnik ten zdaję się być potężnym i pewnym siebie... nazwisko jakie wymówił dowodzi, że posiada w istocie pewną część mojej tajemnicy... Wie... albo przynajmniej myśli że wie... ale jego świadomość przeszłości jest zapewne niedokładna, a wreszcie cóż znaczy twierdzenie, skoro się ono nie opiera na żadnych dowodach?... „Achiles Verdier, milioner, znaczny przemysłowiec, poważany, szanowany przez wszystkich, nie jest jednym z tych ludzi, których jedno tchnienie zachwiać i jedno oskarżenie obalić jest w stanie!... Opowieść spełnionych faktów byłaby przyjętą jako bajka nieprawdopodobna i jako ohydna potwarz!... Ten, którego zająłem miejsce i jego córka dawno nie żyją... widziałem, dotykałem się ich zwłok!... Ten nieznajomy, ta mucha, który się porywa na słonia, nie wskrzesi ich aby mi zaprzeczyli!... gdzieżby znalazł dowody, świadków, oskarżycieli?... Po cóż ja drżałem bezpotrzebnie!... nie dla mnie ta walka niebezpieczną być może... lecz dla tego, którego jego zła gwiazda rzuca na moją drogę!...
Achiles Verdier przestał myśleć głośno i zaczął wielkiemi krokami chodzić po pokoju.
Rzucił daleko od siebie zakurzoną czapkę, która wydała mu się za ciężką na rozpalonej głowie; jego policzki, rozgrzane alkoholem, stały się ciemno ceglastego koloru. Spalonemi rękami poprawił swych siwawych włosów na skronie mu spadających.
Naraz zatrzymał się, twarz jego przybrała wyraz tryumfujący i dziki — dziwny uśmiech wykrzywił mu usta odsłaniając zęby białe i ostre.
— Jego własna będzie wina!... — mruczał, wyciągając rękę przed siebie i bijąc powietrze zaciśniętą pięścią jakby groził nieprzyjacielowi niewidzialnemu zuchwalcowi, który lwa w legowisku nachodzi!... Jeżeli posiada tajemnicę mojego życia, nie ma tajemnicy „Tytana...“ Biada mu!... biada!...
Byłby zapewne tak mówił dalej, ale lekkie uderzenie w drzwi jego pokoju, przerwało tworzące się dopiero w jego głowie projekty, które jednak musiały być straszne, sądząc po stanowczości i okrucieństwie jakie się malowały w jego wzroku i uśmiechu.
— To zapewne Lucyna... — pomyślał Achiles Verdier — nie trzeba aby odgadła stan mojej duszy i aby nie podejrzywała, że jakiś straszny wypadek ma się spełnić... Powinieniem być w obec niej spokojny i oddany w zupełności radości z powrotu do domu.
Obrócił klucz w zamku, drzwi się otworzyły, ale zamiast oczekiwanej pięknej twarzy młodej dziewczyny, znalazł się oko w oko z jej damą do towarzystwa, która mu oddała głęboki ukłon:
Pan Verdier nie mógł powstrzymać ruchu wyraźnie zniecierpliwienie oznaczającego..
— Cóż u diabla, pani Blanchet — wykrzyknął — jakoś się pani dziś wcale nie udaje... i ta chwila wcale nie jest dobrze wybrana!... Robię rachunki... obliczenia... bardzo ważne i pilne... potrzebuję być samym!... do widzenia!...
I chciał zamknąć drzwi.
Wdowa po poruczniku straży nie straciła odwagi. Stanęła tak iż nie pozwoliła panu Verdier spełnić jego zamiaru, a przybrawszy tajemniczą fizyognomię i położywszy palec na ustach, rzekła głosem zaledwie dosłyszalnym:
— Stokrotnie pana przepraszam, panie Verdier, że nalegam!... Znam całą ważność zajęcia jakie pana w tej chwili absorbuje... ale mam udzielić panu wiadomości, której ważność jest jeszcze większą i która nie cierpi żadnej zwłoki... Niech że pan raczy z łaski swojej odłożyć na bok na chwilę wszystkie inne sprawy i wysłuchać mnie bezzwłocznie...
Ex kapitana zdziwiło to bardzo, że pani Blanchet wyraziła się prawie zupełnie po prostu... W istocie trzeba było jakiejś poważnej rzeczy, aby poczciwa dama do towarzystwa, chociaż na jedną chwilę zapominała o wyszukiwaniu najdziwniejszych wyrazów napuszonych frazesów, których już czytelnicy nasi mieli dosyć ciekawych próbek.
Z drugiej może strony w położeniu takiem w jakiem się w tej chwili znajdował pan Verdier, wśród niepewności głębokich jakie go otaczały od godziny, nie należało oczywiście zaniedbywać niczego...
Może światło zabłyśnie nagle zkąd go się najmniej spodziewać można... może wiadomości udzielone przez panią Blanchet dadzą mu rozwiązanie tej dziwnej zagadki, którą dotąd napróżno starał się przeniknąć..
Nie mniej przecież, nie ustąpił od razu i jeszcze bronić się usiłował.
— Widzę, że pani masz wielką ochotę coś mi powiedzieć — rzekł — ale czy jesteś pani zupełnie pewną, że o czem mi mówić będziesz jest naprawdę ważne i warte słuchania w takiej chwili?...
Pani porucznikowa podniosła swoją dużą rękę jak do przysięgi.
— Jestem tego tak pewną jak pewną jestem mojej uczciwości!... — odpowiedziała — przysięgam uroczyście na pamięć nieboszczyka Blancheta!...
— Namyśl się pani dobrze — odpowiedział pan Verdier — gdyż istotnie wielki bym miał do pani żal gdybyś mi w ważnych pracach przeszkodziła bezpotrzebnie błahostkami!...
— Skoro w uważne i zdziwione ucho pańskie przeleję te zwierzenia moje, które zrobić czuję się w obowiązku, sam pan uznać będziesz się widział zmuszonym, że to nie są wcale żadne błahostki! za to ręczę!
— Kiedy tak to wchodź że pani i powiedz co ci na sumieniu cięży!...
Dama do towarzystwa przestąpiła próg pokoju i powiodła oczyma dokoła.
— Czekam!... — rzekł właściciel zakładu.
— Nikt nas nie może słyszeć?... — spytała wdowa.
— Nikt...
— Pozwól pani, że drzwi na klucz zamknę...
— Ależ na co?...
— Nie można przecież żeby nas zastano razem samych.... Sam na sam z panem skompromitowało by mnie, a ja dbam o moją opinję więcej niż o moje życie!... Jestem podobną do białej gołąbki!... Jedna plama, dla mnie, byłaby śmiercią!
Pan Verdier ruszył ramionami.
— Stara warjatka!... — mruknął przez zęby.
Pani Blanchet zamknęła drzwi na dwa spusty, usiadła w fotelu i przyjęła postawę, która jak jej się przynajmniej zdawało, odznaczała się wdziękiem i godnością zarazem.
— Kiedyś mnie pan powołał na łono swego ogniska domowego — zaczęła z deklamacyą — dla objęcia zaszczytnych, chociaż słabo wynagrodzonych obowiązków damy do towarzystwa panny Lucyny Verdier, pańskiej córki, zasiągnąłeś pan wiadomości o mnie, i głos ogólny w całej części miasta, powiedział panu, że byłam osobą szanowaną i uczciwą, godną zająć to trudne stanowisko...
— Cóż u diabła!... To się przecie samo przez się rozumie — przerwał pan Verdier. — Gdyby tak nie było, nie byłabyś pani tu w tej chwili?...
— Albo ja się mylę co do natury moich obowiązków, coby mnie bardzo dziwiło — mówiła dalej pani Blanchet — albo też mam zastępować w pewnym względzie, podczas pańskiej nieobecności, jego własną osobę, mam bacznie wglądać w to co się dzieje w domu, i zdawać panu sprawę za jego powrotem...
— No tak!... tak właśnie!... Nie mylisz się pani!...
— Te to właśnie obowiązki, przyszłam spełniać teraz... obowiązki przykre... obowiązki bolesne... ale jestem niezdolna do żadnych z mojem sumieniem układów... Tak, panie, jestem niezdolna, i cokolwiekby mnie to kosztowało śmiało mówić będę...
— Mówże pani już raz do licha — krzyknął pan Verdier zniecierpliwiony — bez frazesów!... dojdź pani do celu wprost bez żadnych ogródek!...
— Pozwól mi pan najpierw zadać sobie jedno pytanie?...
— Jakie?..
— Czy pan po przyjeździe swoim miał poufną rozmowę z panną Lucyną?...
— Rozmawiałem z nią kilka minut...
— Czy jej się pan pytał, czy wszystko szło tu w porządku i regularnie przez czas pańskiej niebytności?...
— Tak, pytałem się.
— Cóż panu odpowiedziała?...
— Odpowiedziała mi w sposób twierdzący...
Pani Blanchet wzniosła do sufitu ręce.
— Panie Verdier — zawołała potem — oszukują pana!... Na szczęście jestem tu ja, i powiem panu wszystko to co chcianoby przed panem ukryć, ale przysięgnij mi pan najprzód, że mnie słuchać będziesz spokojnie, i że nie dasz się opanować krewkości swojej natury i gwałtowności swojego charakteru.
Właściciel zakładu tupnął nogą z niecierpliwością.
— Przyrzekam pani wszystko!... — odpowiedział — ale mówże pani!... Czy nie widzisz, że jestem jakby na rozpalonych węglach?...
— Czy pan zna dobrze pana Andrzeja de Villers swojego kassyera?... — spytała pani Blanchet — czy pan jesteś zupełnie pewny tego młodego człowieka?
— Był mi bardzo dobrze rekomendowany przez mojego bankiera, pana Viktora Didier, i od chwili jak wszedł w mój dom, mogłem tylko chwalić go, za jego sprawowanie usługi.
— Otóż powiem panu, że ja, która się mam za fizyognomistkę, i której doświadczenie i znajomość świata dają prawo sądzić ludzi, miałam zawsze o tym urzędniku opinię najmniej przychylną....
— Dla czego?...
— Dla mnóstwa powodów, których wyszczególnienie zaprowadziło by nas bardzo daleko, a pan sam zobaczy dobrze, że się nie myliłam... najpierw pan de Villers, jakiś tam mały urzędniczek, bez grosza i chleba, szperacz wychudły jak szczur kościelny, pozwala sobie kochać się w pannie Lucynie, albo raczej w jej posagu, i marzy o zaślubieniu jej milionów...
— Daj że pani pokój! — krzyknął pan Verdier śni się pani!... to niepodobne!
— To jest więcej niż podobne, bo to jest prawdą... a co jest najnieszczęśliwsze to że panna Lucyna, daleka od pogardzania nim i trzymania go we właściwej od siebie odległości, patrzy na niego przychylnem okiem...
— Bo wszystkich diabłów!... gdybym ja to wiedział na pewno!... ale dowód... gdzie dowód!...
— Dowód mam, a dowodem tym jest, że ułożyła się z nim aby ukryć przed pana oczami najniecniejszy jego postępek, i że bezskutecznie usiłowała, nie dalej jak dziś rano nawet, ująć mnie, przekupić mnie, mnie nieskazitelną wdowę Blanchet, i zrobić ze mnie ich wspólniczkę, jeżeli nie czynną to przynajmniej milczeniem im dopomagającą...
— Co to wszystko znaczy?... co to są za niecne postępki o których pani mówisz?... Co się stało?... co pani chcesz powiedzieć?...
— Panie Verdier!... tu jest chwila przywołania całej pańskiej siły charakteru, całej potęgi duszy! Panuj pan nad sobą, nie daj się unieść wzruszeniu i gniewowi... Błagam pana!... zaklinam pana!
— Cóż u diabła!... jakże pani chcesz abym panował nad sobą, jeżeli tak wyczekiwaniem siły moje wyczerpujesz. Wytłomacz się pani jasno i prędko, gdyż inaczej za nic nie odpowiadam!...
— Kradzież została spełnioną tej nocy...
— Kradzież w moim domu!... Jaka?...
— Wszystkie pieniądze skradziono, jakie były w kasie...
— He?... — powtarzał pan Verdier głosem przez gniew stłumionym.
— Olbrzymia suma. Siedemdziesiąt tysięcy franków...
Właściciel zakładu odskoczył w tył, usta mu się nieforemnie wykrzywiły, jakby miały wydać wściekły okrzyk, ale wargi zostały nieme; twarz jego stała się ciemno fijoletową, prawie czarną; oczy mu krwią zaszły i padł ciężko na fotel, jak człowiek silnie pałką w głowę uderzony.
— Mocy niebieska — jąkała pani Blanchet — czyżby to była apopleksya!?... tylko tegoby nam brakowało...
Rzuciła się na pana Verdier, odwiązała i zerwała mu z szyi krawat, potem pobiegła napełnić szklankę wodą i zmusiła go wypić tę wodę w połowie dobrowolnie a w połowie siłą.
Skutek jaki sprawiło to proste lekarstwo był potężny. Pan Verdier doznał ulgi i znalazł dosyć energii, aby stawić opór uderzeniu krwi do głowy, które go chwilowo ubezprzytomniło, i wyszedł zwycięzko z walki. W kilka minut mógł mówić.
— Kończ pani — rzekł — chcę wszystko wiedzieć; będę miał siłę wszystko wysłuchać... Jestem spokojny teraz, jestem bardzo spokojny... O, nędznicy!... nędznicy!...
Potem, po krótkiem milczeniu, zapytał.
— A zatem, skradziono mi siedemdziesiąt tysięcy franków tej nocy?...
— Niestety, tak!...
— Ale to były pieniądze przeznaczone na dzisiejszą wypłatę?...
— Tak jest!...
— Cóż zrobiono aby zapłacić?...
— Panna Lucyna pojechała dorożką z inkasentem banku do pańskiego bankiera...
— I tego wszystkiego nie powiedziano mi!... i mówiono że wszystko jest dobrze!... Tak... tak... pani ma racyę, pani Blanchet... tak... dobra pani Blanchet, oni się umówili aby mnie oszukać!... aby mnie zdradzić!... Pani jesteś jedyną osobą, na którą tu mogę rachować... wszyscy oni są mojemi nieprzyjaciołami!... ale cierpliwości... cierpliwości!...
Pani Blanchet przybrała pozę sentymentalną.
— Jest mi bardzo przyjemnie — szeptała zmiękczając, jeśli tak powiedzieć można, struny swego silnego organu głosowego — jest mi bardzo przyjemnie, drogi panie Verdier, widać, że mi pan oddaje sprawiedliwość!... widzieć uznanie, jest to rzecz tak rzadka na świecie, a moja szczerość względem pana pobudzi niezawodnie przeciw mnie straszne nienawiści... Przeciw mnie słabej kobiecie.
— Nie kłopocz się pani wcale o te nienawiści!... — odpowiedział z uniesieniem pan Verdier — jestem panem tu... jedynym panem... i dam to wszystkim uczuć!...
Potem, wracając do jedynej myśli, nieodstępnej, która go zajmowała całego, dodał:
— Pokój kassyera znajduje się nad biurem... złodzieje musieli przecie narobić hałasu wchodząc... rozbijając kassę. Jakże to być może, aby on nic nie słyszał?...
— O! — odpowiedziała pani Blanchet — że niesłaszał to pewne, były do tego wyśmienite powody... powody... na które nie ma odpowiedzi.
— Jakież to?...
— Pana de Villers nie było w domu tej nocy...
— Gdzież więc był?...
— Zkądże ja wiedzieć mogę panie?!... Szukał rozrywki w Paryżu!...
— Czy to tylko pewne?...
— Sam się przyznał... wreszcie mógł się znajdować w swoim pokoju i nic nie słyszeć... Złodzieje byli pierwszorzędni!... nic nie rozbili, nic nie złamali... Znaleziono dziś rano wszystko w doskonałym porządku, tylko bilety bankowe się ulotniły...
— Nic nie rozbili?... — powtarzał pan Verdier.
— Nic zupełnie.
— A zatem, otworzyli zamki fałszywemi kluczami!?
— Tak się zdaje...
— Któż im je dostarczył?... Zkąd wzięli odciski?... kassyer nie opuszcza biura przez cały dzień, ani na chwilę, niemożliwem jest zbliżyć się do kassy aby on tego nie spostrzegł!...
— Oto są pytania, na które ja nie jestem w stanie odpowiedzieć... panu de Villers trzeba je zadać!...
Achiles Verdier spuścił głowę, dumał przez chwilę i zdawał się namyślać, potem wyszeptał głosem stłumionym.
— Wszystko to jest dziwne!...
— Och! bardzo dziwne!... — powtórzyła pani porucznikowa. Niezrozumiałe nawet, przyznaję... Przyszła mi wprawdzie myśl... ale nie śmiem... Bo nareszcie, jeżeli się mylę... Gdybym moją zuchwałą może opinją miała wpłynąć na zdanie pańskie... to byłoby źle... bardzo źle... wyrzucałabym to sobie do ostatniego tchnienia...
— Mów pani!... — wykrzyknął gwałtownie ex-kapitan „Atalanty“ — mówże pani!...
— A zatem... ponieważ chcesz pan koniecznie wiedzieć moje zdanie, więc powiem... Złodzieje, którzy nie robią żadnego hałasu i którzy nie pozostawiają po sobie śladów, może nie istnieją wcale i może nigdy nie egzystowali; byłabym daleką od przypuszczenia, że pan de Villers umyślnie tej nocy poszedł sobie szukać niby awanturki na mieście, aby oddalić od siebie podejrzenia obwinienia o występek, którego w rzeczywistości jest sprawcą...
— Tak... tak... tak jest!... tak musi być wistocie!... — ryknął pan Verdier głosem dzikim, zrywając się z fotela, na którym siedział — pani mi otworzyłaś oczy i prawda świeci mi teraz jasno jak słońce... Ach! nędznik!... on chce zostać mężem mojej córki i kradnie pieniądze w mojej kassie!... Biada mu!...
Blady ze wzruszenia i wściekłości otworzył drzwi i wybiegł na schody. Za nim w oddaleniu biegła pani Blanchet, która mu na wszystkie tony powtarzała, z prawdziwem teraz przerażeniem.
— Nie zabijaj go pan!... w imię nieba, nie zabijaj! go pan!... dosyć będzie oddać go w ręce sprawiedliwości!