Tajemnica zamku Rodriganda/Rozdział 53
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnica zamku Rodriganda |
Podtytuł | Powieść |
Rozdział | Ukryty list |
Wydawca | Księgarnia Komisowa |
Data wyd. | 1938 |
Druk | Drukarnia Artystyczna |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Waldröschen |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Prowincja Coahuila jest tak bardzo lesista, że w niektórych miejscach większa część ludzi może posuwać się tylko wzdłuż rzeki.
Niedaleko od punktu, w którym Rio Sabinas łączy się z Rio Salado, tam, gdzie Lindsey miał zarzucić kotwicę, ciągnęła się puszcza. Na wschód od niej tysiącletnie bory przecinały prerię. Tędy posuwali się jeźdźcy, przekonani, że, chociaż nakładają drogi, przybędą do celu wcześniej, aniżeli przez las.
Prawie cale towarzystwo miało wypoczęte, świeże konie; jechali galopem — odległość zmniejszała się błyskawicznie.
Ruszyli wczesnym rankiem; obecnie słońce chylić się zaczęło ku zachodowi. Na czele gnali obydwaj wodzowie Apaczów wraz z Bawolim Czołem; Zorski, Juarez i Mariano posuwali się tuż za nimi, prowadząc ożywioną rozmowę. Przerwali ją nagle, Niedźwiedzie Serce bowiem zatrzymał konia, zeskoczył z siodła i zaczął skrupulatnie badać grunt.
— Stać, ani kroku dalej! — zawołał Zorski do jadących za nim Meksykan. — Natrafiliśmy na jakiś ślad.
Podjechał wolno do wozów i również zsiadł z konia.
— Czy mój biały brat widzi te ślady? — zapytał Niedźwiedzie Serce, wskazując ręką. — Szerokość ich dowodzi, że byli tu biali.
Niedźwiedzie Oko wymierzył tę szerokość i oświadczył:
— Było jeźdźców dziesięć razy po cztery.
— Przybyli z południa. Jadą naszą drogą i z pewnością spotkają się z Anglikiem. Któż to być może?
— Czy widzą moi czerwoni bracia — zapytał Zorski — że ślady są jeszcze świeże?
— Tak — potwierdził Niedźwiedzie Oko. — Minęła zaledwie połowa czasu, którą blade twarze nazywają godziną.
— Słusznie. Mieliśmy ruszyć na północ dopiero później, ale ze względu na ślady tych strzelców musimy podążyć za nimi.
Ruszyli więc na północ. Ślady coraz świeższe świadczyły, że ścigający jadą prędzej, aniżeli ścigani.
Minęło jakie pół godziny. Słońce było już na skłonie, zbliżał się wieczór. Niedźwiedzie Serce podniósł się i, wskazując przed siebie, zawołał:
— Uff! Oto są.
— Czy dogonimy ich? — zapytał Juarez.
— Nie — odparł zapytany. — Musimy śledzić tych jeźdźców, aby wykryć ich zamiary. Zajmie się tym Niedźwiedzie Serce.
Po tych słowach spiął konia ostrogami.
Z porady Zorskiego oddział rozdzielił się na parę grup, aby ścigani nie dostrzegli przewagi.
Po jakimś czasie Niedźwiedzie Serce zatrzymal konia i kiedy zbliżyli się pozostali, rzekł:
— Wjechali do lasu.
— Pozwól nam zsiąść z koni, sennor Juarez — zawołał Zorski.
— Tu, na prerii?
— Nie ma w tym nic niebezpiecznego; zostaniecie tutaj, ja zaś z Niedźwiedzim Okiem pójdę wypatrzyć tych ludzi.
Oddał wodze swego konia Helmerowi. Niedźwiedzie Serce zsiadł również i ruszył za nim.
Preria nie była tu szeroka; tworzyła wąski pas, ciągnący się wzdłuż brzegu lasu, w którym zniknęli ścigani.
Zorski i wódz Apaczów podeszli do skraju i zaczęli się czołgać wzdłuż niego. Pod drzewami panowała zupełna niemal ciemność. Po kilku minutach nastała noc. Niezadługo ujrzeli przed sobą, wśród drzew jasne światło.
— Są tam — rzekł wódz. — Rozdzielmy się.
— A gdzie się spotkamy?
— Pod drzewem, pod którym obecnie stoimy.
— Jakże ruszymy?
— Ja na prawo, ty zaś na lewo. Musimy się naprzód dowiedzieć, gdzie są konie; poznamy je po parskaniu.
W chwilę później Apacz znikł.
Zorski wszedł sam w głąb lasu. Idąc od drzewa do drzewa, nasłuchiwał, czy obóz czuwa jeszcze, czy też ułożył się do spoczynku.
Zbliżył się na taką odległość, że mógł wszystko wyraźnie dojrzeć.
Pięćdziesięciu ludzi rozłożyło się dokoła dwóch ognisk, nad którymi piekli mięso. Ubrani byli w strój krajowy, sprawiali jednak wrażenie przypadkowego zbiorowiska.
Zorski położył się znowu na ziemi i zaczął pełzać; zatrzymał się, gdyż dotarł tak blisko, że mógł już słyszeć rozmowę.
Dwaj, siedzący najbliżej, rozmawiali głośno.
— Powiadam ci, żeśmy zbłądzili — rzekł jeden.
— Skądże znowu? Nieraz bywałem w tej okolicy. Znam ją dobrze.
— Mimo to byłoby lepiej zasięgnąć języka, a nie polegać tylko na tobie. Cóż powie sennor Cortejo?
Zorski wstrząsnął się na dźwięk tego nazwiska. Czyżby tu znajdował się jakiś Cortejo?
— Cortejo? Pah! — odparł drugi pogardliwie.
— Cóż powie jego urocza córeczka Józefa?
Zorski drgnął znowu.
— Nic sobie z niej robię — rzekł drugi.
— Myślałem, że jesteś w niej zakochany — odpowiedział tamten ze śmiechem. — Nosisz przy sobie jej fotografię.
— Tak jak wszyscy, aby wykazać, że jestem zwolennikiem Corteja.
— I po to, aby zostać ministrem, skoro on zostanie prezydentem Meksyku.
— Nie żartuj! Nie jestem głupszy od innych, a ministrów wybiera się spośród kpów. A zresztą, gdzież Cortejowi do prezydenta? Dlaczego ruszył na północ?
— Przede wszystkim po to, by odebrać Anglikowi pieniądze.
— I broń.
— Przeznaczoną dla Juareza, co? Zapoteka będzie się diablo złościł, gdy się dowie, że rywal go ubiegł.
Wystarczyło to Zorskiemu. Nie chcąc się niepotrzebnie narażać, wrócił pod umówione drzewo.
Po niedługiej chwili zbliżył się Niedźwiedzie Oko i szepnął:
— Niechaj brat mój idzie za mną.
Wyszli z lasu na prerię, tonącą w mrokach nocy.
— Jest ich dziesięć razy po pięć — rzekł Apacz.
— Naliczyłem tyleż — oświadczył Zorski. — A konie?
— Przywiązano o dwa razy po sto kroków od ognisk. Stoją głęboko lesie.
— Czy brat mój nasłuchiwał, co ci ludzie mówili? Czy dowiedział się czegoś ważnego?
— Jeden mówił o skazanym na śmierć hacjenderze, twierdząc, że wciąż widzi przed sobą jego twarz.
— To z pewnością łotr, który popełnił jakąś nikczemność; trapią go teraz wyrzuty sumienia, Czy brat mój jeszcze coś słyszał?
— Nie. Poszedłem na poszukiwanie koni; później wróciłem tutaj.
— Wracajmy więc szybko do naszych.
— Czy biały brat dowiedział się czegoś więcej, aniżeli jego czerwony przyjaciel? — zapytał Apacz, gdy ruszyli.
— O wiele więcej. Zawiadomię o tym Juareza. Brat mój wszystko usłyszy.
Niedźwiedzie Oko zadowolił się tą odpowiedzią.
Po niedługim czasie dotarli do swoich, którzy oczekiwali ich z niecierpliwością.
— Znaleźliście białych? — zapytał Juarez.
— Tak, bardzo łatwo. Rozmawiali głośno — odparł Zorski. — To zwolennicy Corteja.
Opowiedział, co podsłuchał.
— Musimy bezwarunkowo ująć tych ludzi — rzekł Juarez i to jak najprędzej. Nie możemy tracić czasu; przecież nasze spotkanie z Lindsey‘em miało nastąpić dziś wieczorem.
— Proszę w takim razie o rozkaz,
— Rozkaz? Nie jestem wojownikiem, ani strzelcem; pozostawiam wszystko wam.
— Niech więc konie pozostaną tutaj ze względu na dobrą paszę. W lesie nie miałyby co jeść i mogłyby nas zdradzić. Powbijamy do ziemi pale, przywiążemy do nich wierzchowce. Dziesięciu ludzi wystarczy, aby nad nimi czuwać. Reszta rozdzieli się. Połowę poprowadzę sam, połowę Niedźwiedzie Oko, znamy bowiem obóz dokładnie. Otoczymy go pierścieniem.
— Jeżeli te łotry mają głowę na karku, nie dopuszczą do przelewu krwi. Chciałbym go uniknąć za wszelką cenę, tym bardziej, że umarli nic nam powiedzieć nie potrafią.
— Proponuję w takim razie następującą rzecz, sennor. Dwóch z nas uda się do obozu w roli strzelców. Nie przypuszczam, aby im groziło jakieś niebezpieczeństwo. Później krzykiem sowy dam znak, żeśmy ich otoczyli. Wtedy obydwaj powiedzą otwarcie, kim są i zażądają, by oddział się poddał. Unikniemy napadu znienacka, który kosztowałby sporo krwi.
— Może ma pan rację, sennor, lecz rola tych dwóch jest bardzo niebezpieczna. Któż się jej podejmie?
— Ja, ja! — rozległo się wiele głosów.
— Mamy dosyć odważnych ludzi — rzekł Zorski.
— Niech pan wybiera.
— To trudna sprawa; nie chciałbym nikogo obrazić. Indian, oczywiście, wykluczamy. Mam wrażenie, że najlepiej będzie posłać Mariana i Grzmiącą Strzałę.
Obydwaj zgodzili się z największą radością. Odwiązali konie, wskoczyli na nie i ruszyli.
— Za kogóż się podamy? — zapytał Mariano.
— Oczywiście, za strzelców — odparł Helmer.
— Dobrze. Jakiego pochodzenia?
— Jestem Polakiem i to im oświadczę.
— A jam francuski zastawiacz sideł.
— Dobrze. Nazywam się Helmer; nieprzeinaczam mego nazwiska.
— Ja zaś Lautreville, to przecież moje dawne nazwisko. Przybyliśmy z Laredo przez Rio del Norte i chcemy się dostać do Francuzów, by walczyć przeciw temu przeklętemu Juarezowi.
— Świetnie rzekł Helmer z uśmiechem. — A więc naprzód!
— Zatoczyli w galopie koło tak, by obozujący mieli wrażenie, że przybywają z północy. Zwalniając biegu, zatrzymali konie na skraju lasu. Ujrzeli promień światła, padający na trawę. Usłyszeli również poszczególne głosy. Zatrzymali się. Helmer zawołał głośno:
— Hola, cóż to za ogień w lesie?
Rozmowa umilkła; po dłuższej pauzie ktoś zapytał:
— Kto tam?
— Dwaj strzelcy. Czy można się zbliżyć?
— Zaczekajcie.
Kilku ludzi wstało i podeszło do przybyszów, trzymając w ręku pochodnie. Jeden zapytał z dumną, ponurą miną:
— Czy jest was więcej?
— Skądże znowu! — rzekł Mariano z uśmiechem.
— Nie jesteście mi potrzebni.
— Ale wy nam.
— Po co?
— Do licha! — zaklął Helmer. — Po co? Czyż to nie radość spotkać ludzi w dzikim lesie?
— Cieszycie się napróżno!
— Nie gadajcie głupstw! Jechaliśmy cały dzień; chcieliśmy właśnie odpocząć, a tu widzimy ognisko. Chyba pozwolicie nam zagrzać ręce?
Oświetliwszy przybyszów pochodnią, nieznajomy rzekł ponuro:
— Chodźcie więc, lecz miejcie się na baczności. Zły los was czeka, jeżeli przybywacie w niedobrych zamiarach.
Zsiedli z koni i, ciągnąc je za sobą, ruszyli za Meksykanami. Gdy doszli do ognisk, powstała reszta Meksykan, chcąc się przyjrzeć niezwykłym gościom. Helmer i Mariano przywitali ich swobodnie, ściągnęli z koni siodła i, kładąc je pod głowy, rozparli się przy ognisku.
Wypytywał ich przedtem ten sam człowiek, który swego czasu wysłany został z listem przez Józefę Cortejo. Na jego skinienie odprowadzono konie i wszyscy zasiedli przy ognisku. Meksykanin zwrócił się do Helmera:
— Jeszcze kilka pytań, sennor. Jesteście strzelcem?
— Tak.
— Gdzie polujecie? Skąd przybywacie?
— Poluję wszędzie. Zwierzyny szuka się tam, gdzie ją można znaleźć, nieprawdaż?
— Ale skąd pochodzicie? Gdzieżeście się urodzili?
— Jestem Polakiem; nazywam się Helmer.
— A wasz towarzysz?
— To Francuz nazwiskiem Lautreville.
— Skąd przybywacie?
— Jedziemy z nad Rio Grande.
— Dokąd zdążacie?
— Musicie to wiedzieć? Dobrze, nie poskąpię wam tej wiadomości. Ale, nie jesteście przypadkiem ludźmi Juareza?
— Skądże znowu? Nie służymy żadnemu Indianinowi.
— To dobrze. Towarzysz mój jest Francuzem i tęskni za rodakami. Ja zaś mam dawne porachunki z Juarezem, postanowiliśmy więc udać się do Meksyku i zastanowić się. w jaki sposób zalać Juarezowi sadła za skórę.
— Słowem, chcielibyście się zwerbować?
— Coś w tym rodzaju.
— Dlaczegóżto zamierzacie służyć Francuzom?
— Bo to rodacy mego towarzysza.
— Przyczyna słuszna, lecz Basaine nie potrzebuje ludzi.
— W takim razie jechaliśmy napróżno.
— Tak; chyba, że usłuchacie dobrej rady.
— Dobrej rady słuchamy chętnie — rzekł Mariano.
— A więc, krótko mówiąc, moglibyście u nas znaleźć zajęcie.
— U was? Hm. Kimże jesteście?
— Słyszeliście o Panterze Południa?
— Niejednokrotnie.
— A o Corteju?
— Nie przypominam sobie.
— Otóż ci dwaj połączyli się, aby Cortejo mógł zostać prezydentem.
— Do licha! Musi to być niegłupi człowiek.
— Werbuje ludzi. Skoro mu się powiedzie, każdy ze zwolenników może liczyć na dobre stanowisko. Macie ochotę przystać do nas?
— Hm. Trzeba się naprzód namyśleć. Gdzież przebywa teraz ten Cortejo?
— W hacjendzie del Erina.
Ledwie potrafili zataić wrażenie, wywołane tą niespodzianą wiadomością.
— Del Erina? — zapytał Helmer. — Czy to jego własność?
— Oczywiście. Znacie ją.
— Tak. Przed laty raz tam nocowałem. Wtedy jednak ktoś inny był właścicielem. Mam wrażenie, że się nazywał...?
— Arbellez.
— Tak, Arbellez. Czy żyje jeszcze?
— Niby.
— Niby? Jest chory?
— Może. Zabraliśmy mu po prostu hacjendę. Cortejo wziął dom, my podzieliliśmy między siebie resztę.
— Do licha!
Oczy strzelca zabłysły. Najchętniej wpakowałby temu człowiekowi kulę w łeb, tamten jednak, rozumiejąc go fałszywie, rzekł:
— W smak taka gratka, co?
— Oczywiście. Ale cóż na to powiedział ten... ten Arbellez?
— Nic mądrego, bo go zamknięto.
— Zamknięto?! — zawołał Helmer. — Czy to prawda, sennor.
— Oczywiście, zapytajcie mego sąsiada.
Helmer milczał. Z trudem opanował wzburzenie; sąsiad zaś przywódcy rzekł:
— Tak, musiałem go zamknąć. Niech ginie z głodu.
— Na czyj rozkaz zamknęliście go? — zapytał Mariano, czując wściekłość Helmera.
— Na rozkaz sennority Józefy.
— Któż to taki?
— Córka Corteja.
— Bawi w hacjendzie?
— Tak; od kilku dni.
— A Cortejo?
— Opuścił hacjendę na jakiś czas.
— Dokąd się udał?
Rozległo się wołanie sowy.
— Chcecie wiedzieć zbyt wiele — rzekł capitano. — Kiedy przyłączycie się do nas, będziecie mogli pytać.
— Musimy przed tym wiedzieć, dokąd obecnie ruszacie.
— Ruszamy nad Rio del Norte, by wygarbować skórę pewnemu Anglikowi, o ile nie zechce nam dać pieniędzy.
Helmer zacisnął zęby i mruknął półgłosem:
— Nie przyjdzie wam to łatwo.
— Co takiego? — zapytał capitano zdumiony. — Nie rozumiem was.
— Powiem wam wyraźnie: idź do diabła, kanalio!
Nie panował już nad sobą. Rzuciwszy ostatnie słowa, wyciągnął rewolwer, przyłożył kapitanowi do skroni i nacisnął cyngiel. Padł strzał — capitano zwalił się na ziemię.
Reszta osłupiała na chwilę. Helmer skorzystał i raz po raz strzelał. Mariano również strzelił kilkakrotnie. Spora chwila minęła, zanim napadnięci chwycili za broń, ale teraz właśnie rozległ się głos Zorskiego.
— Ognia!
Padła salwa, podobna do armatniego strzału. Po drugiej salwie nie było już do kogo strzelać. Wszyscy ludzie leżeli pokotem na ziemi. — Nic dziwnego. Dwieście strzałów, danych z bliskiej odległości do pięćdziesięciu ludzi, musiało ich położyć trupem.
Rozległ się trzask; niewidoczni strzelcy podeszli bliżej.
— Pocóż była ta kanonada? — zapytał Zorski Helmera.
— Nie słyszeliście, co ten człowiek opowiadał? — odparł Helmer.
— Nie, poszedłem do koni. Wróciłem dopiero na odgłos wystrzału i wtedy kazałem dać ognia.
— Te kanalie w zupełności zasłużyły na śmierć. Napadli na hacjendę del Erina, wrzucili mego teścia do piwnicy. — Helmer drżał z oburzenia.
— Naprawdę? — zapytał Zorski przerażony.
— Tak. Opowiadał ten łotr przywódca.
— Więc była to banda zbójów? A ja myślałem, że to oddział Corteja.
— Na jedno wychodzi Cortejo napadł na hacjendę, kazał splondrować ją, córka zaś jego rozkazała zamknąć Arbelleza, aby stary umarł z głodu.
— Mój Boże, co za wiadomość! Ale musimy odłożyć to na później, bo przede wszystkim powinniśmy sprawdzić, czy ludzie ci naprawdę nie żyją.
Przez cały czas tej rozmowy Juarez stał oparty o drzewo i milczał. Sprawdzanie, czy wszyscy z pośród bandy śmierć ponieśli, trwało dosyć długo. Okazało się, że żaden nie żyje. Tylko jeden jęknął, gdy go dotknięto; popatrzył szklanym wzrokiem i wykrztusił.
— Ach, widzę twarz hacjendera.
— Co ten człowiek mówi? — zapytał Juarez.
— Powiada, że widzi twarz hacjendera.
— To ten sam, który zamknął mego teścia — dodał Helmer, wymierzając rannemu potężnego kopniaka.
— Czy o nim mówił Niedźwiedzie Oko? — rzekł Zorski.
— Tak jest — potwierdził Apacz.
— Starajcie się utrzymać go przy życiu. Może uda nam się dowiedzieć czegoś. Jaką odniósł ranę?
— Przestrzelone ma płuca.
Zorski nachylił się, zbadał ranę i rzekł:
— Nie ma mowy o ratunku.
— Nie ma mowy — jęknął ranny na pół przytomny. — Ach, ta twarz!
W oczach jego malowało się niesłychane przerażenie. Spojrzawszy na leżącego obok kapitana, wycharczał:
— Zabity! Nie żyje. Któż odda list?
— Jaki list? — zapytał Zorski.
— List do Corteja odpowiedział umierający głosem człowieka, któremu krew zalewa usta.
— Gdzie jest obecnie Cortejo?
— Nad, nad... San Juanem.
— A list?
Ogień oświetlał twarz umierającego. Policzki miał blade, milczał; nie miał siły odpowiedzieć.
Zorski potrząsnął nim i zawołał głośno:
— Gdzie jest list?
Otworzył powoli oczy i szepnął:
— W bucie.
— W czyim bucie?
Zapytany zamknął oczy. Śmierć wyciągnęła do niego rękę. Nie pomagały żadne pytania. Ustami rzuciła mu się krew. Nagle życie wróciło jeszcze na chwilę, uniósł się nieco z ziemi i zawołał głośno, z przerażeniem:
— Boże, Boże, przebacz mi, dałem mu przecież chleba i wody!
Po tych słowach padł. — Nie żył
— O czym mógł mówić? — rzekł Mariano po dłuższej pauzie.
— Któż to wie? Tajemnica pójdzie z nim do grobu — odparł Helmer.
— A może nie? — oświadczył Zorski. — Twarz hacjendera prześladowała go w przedśmiertnej godzinie; na rozgrzeszenie oświadczył, że dał mu chleba i wody. Może być, że żywił Arbelleza w piwnicy. Szkoda, żeśmy mu nie darowali życia. Teraz, niestety, już zapóźno.
— Cóż z listem? — zapytał Juarez.
— To list do Corteja. Przebywa nad rzeką San Juan; ma zamiar schwytać sir Lindsey‘a. Ludzie ci mieli go odnaleźć i oddać mu list.
— Od kogo?
— Może od córki, która bawi obecnie w hacjendzie.
— List leży w bucie, ale w czyim?
— Musimy przeszukać buty kapitana, jemu go zapewne powierzono, jako przywódcy.
Istotnie, w jednym z butów kapitana znaleziono list Józefy.
— Proszę przeczytać, sennor — rzekł Zorski do Juareza.
Przeczytawszy list przy blasku ogniska, Juarez rzekł:
— Muszę was zawiadomić o treści listu. Słuchajcie! — odczytał donośnym głosem i dodał: — Musimy przechować ten dokument. Zawiera bowiem wyznanie ciężkich zbrodni. Wszystko w nim jasne. Ale co teraz czynić?
— Przede wszystkim śpieszmy nad rzekę Sabinas, aby się dowiedzieć, czy sir Lindsey przybył.
— A cóż się stanie z moim teściem Arbellezem?
— Udamy się i do hacjendy. Ale przede wszystkim trzeba ratować ładunek i schwytać Corteja. Droga nad rzekę Sabinas nie będzie trwała dłużej, niż dwie godziny. Zabierzcie zabitym broń. Naprzód, w drogę!