Tajemnica zamku Rodriganda/Rozdział 54

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Tajemnica zamku Rodriganda
Podtytuł Powieść
Rozdział Angielskie miliony
Wydawca Księgarnia Komisowa
Data wyd. 1938
Druk Drukarnia Artystyczna
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Waldröschen
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ANGIELSKIE MILIONY.

Port El Refugio leży nad ujściem olbrzymiej Rio Grande del Norte, dzielącej Meksyk od TeXasu.
Mimo wielkości rzeki i mimo zalet, w które natura wyposażyła El Refugio, w roku 1866 nie zaliczano go jeszcze do ożywionych portów. Na przeszkodzie rozwojowi stały niespokojne i nieuporządkowane stosunki miejscowe brak zainteresowania olbrzymiego kraju nad Rio Grande handlem światowym.
Nie dziw przeto, że, kiedy do portu zawinął okręt hrabiego z Nothingwell, naładowany bronią, amunicją i pieniędzmi dla Juareza, sir Henry Lindsey poza nędzną brazylijską barką nie oraz znalazł tam żadnego większego statku. Lindsey na szczęście miał dwa małe parowce i pewną ilość łodzi, przeznaczonych do rzecznego spławu ładunku.
Przepakowano ładunek okrętowy. Łodzie transportowe oraz oba parowce, które miały je holować, stały na kotwicy opodal od ujścia rzeki. Oczekiwały powrotu Sępiego Dzioba, gońca, którego Anglik wysłał do Juareza z zawiadomieniem o swym przybyciu.
Sir Henry mieszkał w małej, wygodnie urządzonej kajucie jednego z parowców. Z niecierpliwością oczekiwał scouta i niepokoił się, czy nie spotkało go w drodze nieszczęście. Zawołał sternika. Był wieczór, dopiero co się ściemniło.
— Według własnej rachuby Sepi-Dziób powinien już był wrócić — rzekł Lindsey. — Nie mogę tracić czasu. Jeśli nie przybędzie w ciągu jutrzejszego dnia, wyruszymy.
— Bez przewodnika? — zapytał sternik.
— Dwaj ludzie z załogi znają nieco rzekę. Zresztą mniemam, że natkniemy się po drodze na Sępiego Dzioba.
— A jeśli przytrafił mu się jaki wypadek?
— W takim razie spróbuję sam sobie poradzić.
— A jeśli nawet nie dotarł do Juareza?
— W takim razie byłoby źle. Prezydent nie wiedziałby nic o moim przybyciu i ładunek byłby zagrożony. Bądź co bądź, nie możemy tu marudzić. Jeśli wiatr będzie sprzyjał Francuzom, należy się spodziewać, że przybędą rychło i wszystko nam odbiorą.
— Kalkuluję, że obędą się ze smakiem.
Słowa te padły z odemkniętych drzwi kajuty. Obaj Anglicy obejrzeli się i poznali tak niecierpliwie wypatrywanego wysłańca.
— Sępi Dziób! — zawołał zadowoleniem Lindsey. — Bogu dzięki!
— Tak, Bogu dzięki! — rzekł trapper, zbliżając się. — To dopiero była heca! Sir, taka podróż — to nie przelewki. Co więcej, wróciwszy, nie znalazłem was odrazu. Nie sądziłem, że zatrzymacie się na tym miejscu.
— Ale w końcu nas znaleźliście. Powiedźcie mi, jak wam się powiodło?
— Dziękuję sir; bardzo dobrze.
— A poselstwo?
— Wykonane. Jesteście gotowi do jazdy?
— Tak. Dwudziestu ludzi. Sądzę, że to wystarczy. Rozmawialiście z Juarezem?
— Owszem. Lecz spotkałem go nie w El Paso del Norte, tylko w forcie Guadelupie.
— Ach! Dowiedział się o waszym przybyciu i wyjechał na spotkanie?
— Nie, sir. Według moich kalkulacji, nic nie wiedział. Przybył, jakby to powiedzieć, z własnego popędu. Tam, w głębi kraju, zdarzyły się dziwne rzeczy, sir, o których muszę panu opowiedzieć.
Oczy niespokojnie obszukały kajutę. Lindsey wskazał krzesło polowe:
— Siadajcie i opowiadajcie!
— Hm! Nie jestem przygotowany do tak długiej opowieści, sir, Gardło łatwo mi przy mówieniu wysycha i jeśli...
— Ależ dobrze! — przerwał ze śmiechem Lindsey. — Postaram się zaraz o kroplę, którą doskonale zwilża się zaschnięte gardło.
Otworzył szafkę, wyjął flaszkę i nalał pełną szklankę.
— Pijcie na zdrowie, mister Sępi Dziobie! Zapewne jesteście także głodni!
— Nie przeczę, sir, ale głód może jeszcze poczekać. Jedzenie przeszkadza opowiadaniu. Słowa chcą wyjść nazewnątrz, a kęs gramoli się do wnętrza; spotykają się, zderzają, a z tego, kalkuluję, nic dobrego nie wynika. Natomiast kropla rumu na języku nie przeszkadza mówieniu.
Pociągnął powściągliwie ze szklanki. Prawdziwy westman rzadko bywa pijakiem.
— Jestem ciekaw, co mi pan opowie — rzekł Lindsey.
Jankes skinął głową i z przemyślnym uśmiechem odparł:
— A ja jestem ciekaw, jak pan to przyjmie.
— A zatem wieści naprawdę ważne dla naszej wyprawy?
— Tak, a nawet ważne z innych względów.
Z miną tajemniczą i szelmowską zaczął opowiadać:
— A więc zajeżdżam do fortu Guadelupa do starego Pirnera — chłop naschwał, ale swoją drogą wybitny osioł, sir.
Odwrócił się i splunął, zapewne na wspomnienie rozmowy z Pirnerem, tak celnie, że strzał ten przeleciał tuż nad Lindseyem i znikł za otwartym okienkiem kajuty.
Lindsey cofnął głowę.
— Proszę! — skarcił ostro trappera. — Czy wystrzał był we mnie mierzony?
— Nie obawiaj się, sir! — odparł trapper spokojnie. — Nie zwykłem nigdy chybiać. Nic panu nie grozi! A więc przybyłem do Guadelupy i znalazłem tam Czarnego Gerarda. Myślałem o tym, aby mnie zaprowadził do Paso del Norte, ale to było zbyteczne, gdyż Juarez przybywał do fortu. A przybył nie bez powodu. Czy wie pan, że walka się już rozpoczęła?
— Nie, nie wiem.
— Otóż Juarez rozpoczął działania. Posiada poparcie Apaczów, którzy pobili na głowę wroga koło Guadelupy. Obecnie prezydent wyruszył na zdobycie Chihuahua; stamtąd pojedzie ku Monclovie, a następnie podąży na spotkanie z panem.
— Gdzie ma nastąpić?
— U zbiegu Rio Sabinas i Rio Salado. Według kalkulacji przybędziecie tam jednocześnie, jeśli pan wyruszy jutro rano, sir.
— Wyruszę jeszcze dziś wieczorem, ile ciemności nie stoją na zawadzie.
— Bynajmniej. Rzeka jest dosyć szeroka, a woda tak błyszczy, że łatwo ją odróżnić od lądu.
— Czy Juarez przybędzie sam, czy też wyśle kogo w zastępstwie?
— Jak kalkuluję, sam przybędzie.
— Oczywiście z dosyć wielkim oddziałem.
— Rozumie się! Nie zabraknie ludzi, gdyż, skoro tylko zjawi się w Chihuahua, nadciągnie mnóstwo wolontariuszy.
— A więc wie pan na pewno, że pokonał Francuzów?
— Na pewno, gdyż sam brałem udział w walce.
— Czy Juarez osobiście dowodził?
— Właściwie tak, aczkolwiek nie brał osobiście udziału w bitwie. Najwięcej zdziałali, przynajmniej z początku, Czarny Gerard, który miał bronić fortu, i Niedźwiedzie Oko, wódz Apaczów.
Sępi Dziób wypowiedział te słowa, mocno akcentując imię Indjanina. Lindsey podniósł głowę:
— Niedźwiedzie Oko? Co za podobieństwo!
— Z Niedźwiedzim Sercem, nieprawdaż? zapytał myśliwy.
— No, tak — odparł Lindsey. — Czy znał pan tego Indianina?
— Dawniej nie znałem, ale teraz to i owszem — mruknął trapper obojętnym tonem.
— Co pan powiada! Zna pan wodza, imieniem Niedźwiedzie Serce? Gdzie go pan spotkał?
— Koło fortu Guadelupy.
— To przypadek. Wielu Indian przybiera imiona zwierząt. Zapewne kto inny przyswoił sobie to imię.
— O nie! Indianin nie przyswaja sobie imienia, należącego do kogo innego.
— A jeżeli ten ktoś należy do innego plemienia?
— Tym bardziej nie.
— Z jakiego plemienia pochodzi pański Niedźwiedzie Serce?
— Jest to Apacz, a Niedźwiedzie Oko jest jego bratem.
— To mnie szczególnie obchodzi, mister Sępi Dziobie. Muszę panu nadmienić, że Niedźwiedzie Serce od wielu lat zaginął.
— Istotnie, sir. Jego brat Niedźwiedzie Oko długo szukał go daremnie i sądził już nawet, że został zamordowany przez białych.
— Ale powiada pan, żeś widział Niedźwiedzie Serce! Tego zaginionego?
— Tak; jego we własnej osobie.
Lord zerwał się z miejsca.
— Co za wiadomości Mister, nie wie pan nawet, jaką nowinę mi przyniosłeś!
Trapper pohamował uśmiech i potwierdził:
— To on, sir.
— Czy nie dowiedział się pan, gdzie przebywał tyle czasu?
— Gdzie mógł przebywać? Czerwonoskórzy są wiecznymi włóczegami.
— Och, ale nie on! Czy sądzi pan, że będzie towarzyszył prezydentowi i razem z nim przybędzie do Rio Sabinas?
— Tak sądzę, sir.
— Dzięki Najwyższemu! Zobaczę go i będę mógł z nim rozmawiać. Dowiem się o jego dawnych towarzyszach i o ich losie. Jeśli wpadnę na jakiś ślad, już nie porzucę go. Czy nikt Indianinowi nie towarzyszył, mister Sępi Dziobie?
— O, tak — odpowiedział powoli trapper z obojętną miną. — Był z nim pewien Hiszpan, niejaki Mindrelio. Indianka, imieniem Karia, pewna sennorita Emma i —
Wzburzony lord podnosił się i opadał na krześle.
— Ta sennorita zdaje się być poślubiona. Przynajmniej bardzo czule obchodzi się z pewnym sennorem.
— Czy zna pan jego imię?
— Nazywa się Helmer i w swoim czasie był znakomitym myśliwym. Słynął pod imieniem Grzmiącej Strzały. Był tam również jego brat, sternik, czy kapitan.
Lord położył rękę na ramieniu westmana. Ręka ta drżała, a drżał także głos, którym zapytał:
— Czy nikogo więcej nie było?
— Muszę się zastanowić, milord. Tak, przypominam sobie jeszcze jednego olbrzymiego draba. Był niegdyś właściwie lekarzem, ale również znakomitym myśliwym. Nazywali go Władcą Skał.
— Zorski?
— Zorski — potwierdził trapper. — Tak się właśnie nazywa.
— Dalej, dalej! Czy nie było jeszcze jednego, jedynego jeszcze?
— Owszem. Starszy pan, którego nazywali don Fernando. Zdaje się, że stary Pirnero powiedział, iż ten sennor jest hrabią Rodriganda.
Lord nie mógł już dłużej panować nad sobą.
— To dziwne, bardzo dziwne! — zawołał. — Czy nikogo więcej nie było, nikogo więcej?
— Jeszcze jeden, ale ten to już naprawdę ostatni. Mimo różnicy wieku, jest niezwykle podobny do starego hrabiego. Zorski i on są na ty. Zdaje się, że Zorski nazywał go Mariano.
— A więc i on uratowany! Boże, dzięki Ci! Opowiadajcie, opowiadajcie.
— Chętnie, milord! Dowie się pan o wszystkim. Atoli, milordzie, znowu gardło mi wyschło i tak stwardniało, że...
— Tu stoi flaszka. Niech się pan uraczy!
Sępi Dziób nie czekał, aż mu powtórzą. Łyknął i zaczął zdawać relację z uzyskanych wiadomości. Lord, a nawet sternik, słuchali z niesłabnącą uwagą. Wreszcie opowieść trappera dobiegła końca.
— Oto wszystko, co wiem. O szczegółach dowie się milord od tych panów, skoro spotkacie się nad Rio Sabinas.
— Tak, bodajbyśmy mogli już wyruszyć! — rzekł lord. — Ale jesteście zbyt zmęczeni?
— Pah, dobry myśliwy nie zna zmęczenia. Skoro pan chce jechać, jestem do pańskich usług. Czy pańscy ludzie na stanowiskach?
— Wszyscy. Nawet kotły są nagrzane, jak pan chyba zauważył.
— Przymocuje się łodzie transportowe do obu parowców. Moje miejsce jako przewodnika jest na pierwszym parowcu. A pańskie?
— Tamże.
Wieczorami nie będziemy zarzucać kotwicy koło brzegu, jak się to zazwyczaj czyni, lecz pośrodku rzeki. Czy pańscy ludzie dobrze uzbrojeni?
— Tak, wszyscy. Zresztą, mam amunicję na łodziach. Nie ma powodu do obaw, mister Sępi Dziobie.
— Tak też sądzę, ale nie będziemy się guzdrać. Niech pan poczyni przygotowania do wyjazdu, pozostałą robotę ja biorę na siebie.
Myśliwy zaczął obchodzić łodzie. Śród zwerbowanej załogi niejednego spotkał znajomego. Zarówno ci, jak i pozostali robili wrażenie ludzi pewnych. Trapper kazał sternikowi drugiego parowca trzymać się tuż za pierwszym, poczem wrócił do lorda.
Wyrzucono liny i umocowano łodzie. Gwizdnięcie dało znak do podniesienia kotwicy. Oba holowniki ruszyły z miejsca.
Było wprawdzie ciemno, lecz gwiazdy, jasno jarzące i blask wody oświetlały wyraźnie drogę.
Sępi Dziób stał na mostku i pilnie wpatrywał się w rzekę; lord, tuż przy nim, wypytywał o setki szczegółów.

∗             ∗

Kiedy się wyjeżdża przeciw prądowi z miasta City, leżącego na lewym brzegu Rio Grande, na prawym brzegu natrafia się wkrótce na miejscowość Mier. Stąd zaś do Revilla i Belleville, gdzie Rio Salado wpada w Rio Grande, jest przeszło pięćdziesiąt mil.
Na całej tej długiej przestrzeni brzegi są gęsto zalesione.
W gęstym cieniu lasu mknął znaczny oddział jeźdźców równolegle do brzegu, w górę rzeki. Wszyscy byli dobrze uzbrojeni, lecz siedzieli na zmęczonych wierzchowcach.
Na czele jechało dwóch jeźdźców. Jednym z nich był Pablo Cortejo, śmieszny pretendent do władzy nad Meksykiem. Rysy jego miały ponury wyraz; o, nie można było powiedzieć, aby był w dobrym humorze. Zresztą wszyscy mieli nietęgie miny; snać udzieliło się im kwaśne usposobienie przywódcy, który oto rozmawiał ze swym sąsiadem.
— Przeklęty pomysł holować na dwóch parowcach! — rzekł Cortejo.
— Toby jeszcze uszło — mniemał drugi. — Bardziej przeklęty jest pomysł nieprzybijania do brzegów. Wszak liczyliśmy na nocny napad. Nic z tego nie będzie.
— Bodajby diabli porwali tego Anglika! — od San Juan mkniemy za nim, ostatni dech wypędziliśmy z wierzchowców, wszystko nadaremnie.
— Chytrością tylko można go będzie schwytać, sennor.
— Twój pomysł diabła wart! Wszak Anglik nie zbliża się do brzegu.
— Niech się nie zbliża. Niech tylko sam przyjdzie.
— Ale w tym właśnie sęk.
— Pozostaw to mnie, sennor!
— A zatem odważysz się?
— Tak. Ale rozumie się, że za umówionym wynagrodzeniem.
— Otrzymasz je. Kiedy staniemy u celu?
— Za pół godziny. Owe miejsce doskonale się nadaje do naszych zamiarów. Byłem już tam niegdyś; spędziłem tam noc całą.
— Zdaje mi się, że masz słuszność. Jeśli schwytamy Anglika, to i resztę mamy w ręku. Ale chodzi właśnie o to, by go schwytać.
— Schwytamy, sennor; ani wątpię.
Istotnie, po upływie pół godziny dotarli do ostrego zakrętu rzeki.
Półwysep, wciśnięty klinem w wodę, grunt miał skalisty, roślinności skąpe. Stąd łatwo było ogarnąć wzrokiem całą szerokość rzeki i, analogicznie, miejsce to było całe widoczne z rzeki. Natomiast las, który zaczynał się o pięćdziesiąt kroków od rzeki, był niedostępny dla oczu.
W lesie, między drzewami, zaszył się oddział Corteja.
Tymczasem lord Lindsey zbliżał się do tego miejsca, nie wiedząc nic o ścigającym statki na prawym brzegu wrogu, który zamierzał go obedrzeć z ładunku.
Słońce chyliło się ku zachodowi, kiedy przedni parowiec dojechał do zakrętu. Lord stał wraz z Sępim Dziobem przy sterniku.
— Jak daleko do Salado? — zapytał trappera.
— Będziemy tam jutro w południe; stamtąd skręcimy w Salado. Znając drogę, na dobrym rumaku można bardzo rychło dotrzeć do wyznaczonego miejsca. Ale spójrzno, milord! Czy nie stoi tam, na jałowym wybrzeżu, jakiś człowiek?
— Stanowczo. Teraz usiadł.
— O nie; nie usiadł, lecz runał. Zdaje się, że jest ranny.
— Teraz znów się podnosi, ale z trudem — dodał Sępi Dizób. — Chwieje się na nogach. Pragnie zapewne, abyśmy go zabrali ze sobą.
— Czy nie wyślemy łodzi? Nie można odmówić pomocy nieszczęśliwemu, leżącemu bezradnie na pustkowiu.
— Posłuchajmy! On woła — rzekł trapper.
Widać było jak nieznajomy przyłożył ręce do ust.
— Juarez!
Wypowiedział tylko to jedno słowo, ale słowo, które wywarło odpowiednie wrażenie.
— Goniec od prezydenta! — rzekł lord. — Musimy go zabrać na pokład. Ja sam udam się na wybrzeże, aby z nim pomówić.
— Nie, milordzie; wszak jesteśmy w strefie dzikich lasów; nie powinien się pan wystawiać na niebezpieczeństwo. Wystarczy wysłać po niego łódź.
Sternik wydal odpowiednie rozkazy. Dwaj ludzie popłynęli ku brzegowi. Tymczasem oba małe parowce zatrzymały się na miejscu. Mimo zapadającego wieczoru, widać było, jak majtkowie wylądowali, przymocowali czółno i zbliżyli się do nieznajomego, leżącego na ziemi.
Rozmówiwszy się z nieznajomym, wsiedli, lecz bez niego, do czółna i wrócili do parowca. Podczas, gdy jeden został w czółnie, drugi wszedł na pokład.
— Czemuście go nie przyprowadzili? — zapytal lord.
— Spadł z konia i ciężko się zranil. Cierpi biedak okropnie, zwłaszcza kiedy się go dotyka. Prosił nas przeto, abyśmy go zostawili w spokoju; przecież i tak umrze, jest bowiem śmiertelnie ranny. Rumak rzucił go na drzewo; wróciwszy do przytomności, z trudem dowlókł się do rzeki.
— Czemu więc dawał nam sygnał, skoro nie chce naszej pomocy? — zapytał Sępi Dziób.
— Jest wysłańcem Juareza, który polecił mu zatrzymać się nad rzeką i wypatrywać lorda Lindseya, aby mu udzielić ważnych wiadomości.
— To nie brzmi prawdopodobnie Juarez wie, gdzie ma nas oczekiwać. Jeśliby wysłał gońca, to to tylko w tym wypadku, gdyby zmienił miejsce spotkania, lub gdyby chciał nas ostrzec przed gorącym niebezpieczeństwem. Zresztą, czemu ranny nie udzielił wam treści swego poselstwa?
— Pragnie osobiście widzieć sir Lindsey‘a, gdyż poselstwo jest zbyt ważne, aby mógł wtajemniczać innych.
— To mi się wydaje podejrzane. Czy widziałeś jego konia?
— Nie.
— Czy nie było wpobliżu jakichś śladów, kopyt?
— Niepodobna było poznać. Grunt jest skalisty.
— Czy nie oglądałeś skraju lasu? Owszem; ale nie zauważyłem nic podejrzanego.
— Będę musiał pojechać — mniemał lord. — Muszę wiedzieć, co kazał mi donieść Juarez.
— Poseł może powiedzieć komu innemu — rzekł z niedowierzeniem Sępi Dziób. — Kto wie, ile się tam kryje ludzi za tymi drzewami.
— W takim razie wcale nie wyląduję. Mogę się wszak rozmówić z nim z czółna.
— A jednak będą mogli trafić pana z lasu kulą. — Rzekłszy to, zakasłał kilkakrotnie i plunął w rzekę. — Ach, milordzie, strzeliła mi bajeczna myśl do głowy. Ja sam pójdę. Podam się za sir Henryka Lindsey‘a i kalkuluję, że nienajgorzej wywiążę się z tej roli.
Mówiąc to, stroił sowizdrzalskie miny. Lord obejrzał go od stóp do głów, obejrzał jego długi nos, jego wyschniętą postać, jego odkrytą, owłosioną pierś, jego porwaną odzież i odparł łagodnie:
— Tak, tak też sądzę, że będzie pan istnym lordem.
— No, godności mi nie brak — rzekł myśliwy. — Jesteśmy jednakowej długości, milord. Czy nie ma pan czasem ze sobą ubioru, jaki się zazwyczaj nosi w Londynie, czy w New Yorku?
— Owszem.
— Cylinder, rękawiczki, kokardka i szkiełko do oka, zwane monoklem, a może nawet parasol?
— Rozumie się.
— Czy nie chciałby mi pan pożyczyć tych drobnostek?
To pytanie pociągnęło za sobą wesołą dyskusyjkę. W rezultacie postanowiono, że Sępi Dziób uda się na ląd jako lord Lindsey.
Trapper znikł w kajucie lorda, a kiedy zjawił się po chwili, ubrany był z całą paradą.
Następnie poszedł po swoją broń.
Tu, pośród odwiecznych lasów, wyglądał nad wyraz cudacznie. Ubranie z szarego sukna, kamaszki-lakiery, szary cylinder, żółte rękawiczki, parasol i binokle na długim, olbrzymim, sępim nosie, rzucałyby się w oczy w wielkim mieście, a cóż dopiero na tym pustkowiu!
— Jedno z dwojga — rzekł. — Albo ten jegomość jest istotnie gońcem Juareza, albo cała ta historia jest pułapką, w którą zamierzają nas wciągnąć. Jeśli podejrzenie moje się sprawdzi, to nie można przewidzieć, jak się przygoda skończy.
— Cóż mamy czynić w tym wypadku, mister Sępi Dziobie?
— Stójcie na kotwicy, dopóki nie wrócę.
— A jeśli pan wcale nie wróci?
— Poczekacie do jutra rana, następnie ostrożnie pojedziecie dalej. Tak, czy inaczej, znajdziecie Juareza. Ale proszę was, miejcie się baczności. Jeśli mnie schwytają w niewolę — znaczy, że zamierzają ograbić nasz ładunek. Spróbują zatem napaść na was w nocy.
— Będziemy czuwać.
— Nabijcie armaty kartaczami, ale czyńcie to tak, aby z brzegu nie zauważono. Dobrze, że działa są powleczone płótnem.
— Ale pan? Obawiam się o pańską całość!
— Nie lękaj się sir! Mnie niepodobna więzić. Jeśli mnie nawet schwytają, to umknę. A następnie pośpieszę do Juareza.
— A w jaki sposób?
Zapytany wystrzelił śliną ku rzece.
— Oczywiście konno.
— Nie posiadając wierzchowca?
— Ja nie posiadam, ale oni tam pewno mają rumaków poddostatkiem. Zresztą, znam dobrze ten zakątek. Teraz jest jeszcze dosyć jasno; zanim noc zapadnie, dotrę do prerii i o świcie, o ile tylko koń okaże się znośny, będę u Juareza. Prezydent nie będzie zwlekał, aby schwytać za czuprynę tych łotrów.
— Ale w jaki sposób będę wiedział, czy się z panem wrogo obejdą, i czy pan umknął?
— Napaść stwierdzicie na własne oczy, a ucieczkę — uszami. Czy zna pan krzyk meksykańskiego sępa?
— Tak; bardzo dobrze.
— Otóż, jeśli wydam taki krzyk, to znaczy, żem wolny. Przy drugim okrzyku — siedzę na koniu, a przy trzecim jestem już zupełnie przeświadczony, że umknę. Skoro zaś usłyszycie zdala czwarty okrzyk, to wiedźcie, że jestem w drodze do Juareza.
— Będziemy bacznie uważać, mister.
— Dobrze. Zatem przygoda może się rozpocząć.
Sępi Dziób sięgnął do kieszeni spodni, świeżych jak prosto z igły, wyciągnął potężną szczyptę tabaki do żucia i odgryzł, ile się dało.
— Ależ sir, lord nie żuje tabaki, — roześmiał się sternik.
— Pah! I lord przecie żyje! — odparł myśliwy. — Czemużby lordowie mieli pozbawić się najsubtelniejszej rozkoszy życia? Wszyscy lordowie żują, ale czynią to tak, że nie znać tego po nich.
Mówiąc to, wziął pod pachą parasol i skoczył do czółna. Wnet potem kazał obu majtkom wiosłować w kierunku wybrzeża.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.