Tajemnica zamku Rodriganda/Rozdział 55

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Tajemnica zamku Rodriganda
Podtytuł Powieść
Rozdział Cudaczny lord
Wydawca Księgarnia Komisowa
Data wyd. 1938
Druk Drukarnia Artystyczna
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Waldröschen
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
CUDACZNY LORD

Małe czółno unosiło się zwinnie na falach i po krótkim czasie przybyło do lądu.
Rzekomo ranny Meksykanin oczekiwał tej chwili z niecierpliwością. Oczy mu błysnęły, gdy, mruknął do siebie:
— Ach, nareszcie! Ależ to dopiero durnie ci Anglicy. Nawet tu, na pustkowiu, nie rozstają się z cylindrem; splin pozbawia ich rozumu. Diabli! Co to za długi nochal!
Sępi Dziób wysiadł z czółna, pozostawiwszy, w nim obu wioślarzy, i zbliżał się powoli do leżącego na ziemi Meksykanina. Kazał wioślarzom uciekać przy pierwszym wrogim objawie. Sam osobiście nie zamierzał szukać ratunku w łodzi.
Ranny udawał, ze z najwyższą trudnością usiłuje podnieść się na łokciu.
— O, sennor, jak ja cierpię! — jęknął.
Sępi Dziób zesunął binokle na koniec nosa, obejrzał leżącego spodełba, dotknął ostrożnie parasolem i rzekł skrzypiącym głosem:
— Cierpi? Where? Boli?
— Naturalnie!
— Ach! Miserable! Bardzo miserable! Jak się nazywa?
— Ja?
— Yes.
— Frederico.
— Czym jest?
— Vaquero.
— Goniec od Juareza?
— Tak.
— Jakie wiadomości?
Meksykanin skrzywił się i jęknął jakgdyby go ból straszliwy chwycił. Tymczasem Sępi Dziób obejrzał miejscowość.
Nie zauważył w pobliżu żadnych śladów. Nawet na skraju lasu nie można było dostrzec nic podejrzanego.
— Czy pan jest lord Lindsey?
— Jestem Lindsey. Co masz do powiedzenia?
— Juarez jest w drodze. Kazał pana prosić, abyś się zatrzymał na tym miejscu i oczekiwał go.
— Ach! Wonderful! Gdzie jest?
— Przyjedzie rzeką.
— Skąd wyruszył?
— Z El Paso de Norte przed dwoma tygodniami. Wcześniej nie można przebyć takiej odległości.
— Pysznie! Dobrze! A jednak pojadę dalej. Skoro Juarez nadjeżdża z prądem, to musimy się spotkać. Dobranoc.
Z godnością odwrócił się i udawał, że zamierza odejść. Lecz w tej chwili Meksykanin zerwał się na równe nogi i objął go z tyłu rękoma.
— Zostań, milord, jeśli panu życie miłe! — zawołał.
Sępi Dziób był dosyć silny, aby się pozbyć napastnika, ale chciał postąpić inaczej. Stanął zesztywniały, jak gdyby sparaliżowany ze strachu, i rzekł ze zdumieniem:
— Zounds! Do kata, cóż to takiego?
— Jesteś pan moim jeńcem! — ryknął Meksykanin.
Samozwańczy Anglik otworzył usta ze zdumienia.
— Ach! Oszustwo! Nie chory?
— Nie — roześmiał się napastnik.
— Łotr! Dlaczego?
— Aby pana schwytać, milord!
Pogardliwie obejrzał Anglika, który nawet nie myślał o sprzeciwie.
— Czemu schwytać? — Zapytał Sępi Dziób.
— Ze względu na transport, który się znajduje na pańskich łodziach.
— Moi ludzie mnie uwolnią!
— O, nie wierz pan! Widzi pan, jak pańscy wioślarze uciekają? A tu, obejrzyj-no się, milord! Wioślarze istotnie odbili od brzegu, skoro tylko zauważyli, że Sępi Dziób pozwolił się schwytać.
Trapper odwrócił się i zobaczył, jak z lasu wyjechał oddział jeźdźców. W kilka sekund później był przez nich okrążony. Udawał zdumienie i w zakłopotaniu potrząsnął gwałtownie parasolem. Jeźdźcy zeskoczyli z koni; Cortejo zbliżył się do jeźdźca. Rozczarowanie odmalowało się na jego twarzy, kiedy zobaczył rzekomego lorda.
— Kto zacz? — zapytał Anglika.
— Och, kto pan zacz? — mruknął zapytany w odpowiedzi.
— Pytam, kim pan jest? — huknął Cortejo.
— Ja się pytam, kim pan jesteś?! — odparł Sępi Dziób. — Jestem Englishman, przednie wykształcenie, przedni ród. Odpowiem dopiero po panu.
— No, dobrze! Nazywam się Cortejo.
Zdumienie rzekomego lorda wzrosło.
— Cortejo? Ach, Pablo?
— Tak się nazywam odpowiedział dumnie kadydat na prezydenta.
— Thunderstorm! To szczególne!
I ten okrzyk także był szczery. Sępi Dziób był naprawdę zdumiony, że widzi przed sobą Corteja; było to zaś zdumienie nader radosne.
— Szczególne, nieprawda? — roześmiał się Cortejo. — Nie spodziewał się pan tego. Ale teraz powiedz pan, kim jesteś, sennor?
— Nazywam się Lindsey odparł zapytany.
— Lindsey? Ach, to kłamstwo! Znam dobrze lorda. Pan nim nie jesteś!
Sępi Dziób szybko się zorientował. Tego doświadczonego trappera niełatwo było zaskoczyć. Wyplunał długie, cienkie pasmo soku tytuniowego tuż koło nosa Corteja i odpowiedział obojętnie:
— Nie; nie jestem nim.
Cortejo cofnął głowę i rzekł gniewnie:
— Miej się na baczności, kiedy chcesz pluć, sennor!
— Tak też postępuje. Trafiam tego, kogo chcę trafić.
— A jednak i to może się zdarzyć.
— Wypraszam sobie! No, więc nie jesteś pan lordem Lindsey‘em?
— Nie.
— Ale czemu podawał się pan za Lindsey‘a?
— Ponieważ jestem nim.
Spokój Sępiego Dzioba wyprowadził Corteja z cierpliwości. Zawołał:
— Do licha! Jakże to zrozumieć? Nie jesteś nim, a jednak jesteś?
Sępi Dziób zapytał obojętnie:
— Czy był kiedyś w Old England?
— Nie.
— Nie dziw, że nie wie. Lordem tylko najstarszy syn, późniejsi synowie — nie lordowie.
— A więc jest pan młodszym synem Lindsey‘a?
— Yes.
— Jak panu na imię?
— Sir Lionel Lindsey.
— Hm, czyżby? Ale nie jest pan wcale podobny do swego brata.
Sępi Dziób, splunął tuż koło twarzy Meksykanina.
— Nonsense.
— Zaprzecza pan?
— Yes.
— Zaprzecza pan, że nie jest podobny do swego brata?
— Zaprzeczam, i to bardzo. Nie ja jestem niepodobny do niego, lecz on nie jest podobny do mnie.
Cortejo nie wiedział, jak się zachować wobec dziwacznych odpowiedzi schwytanego. Miał chęć zareagować brutalnie, atoli pewność siebie i spokój Anglika wywarły na nim wrażenie. Po krótkiej pauzie rzekł:
— Ale ja oczekuję pańskiego brata.
— Lorda Henry‘ego? Czemu?
— Dowiedziałem się, że towarzyszy transportowi.
— Fałsz! To moja funkcja.
— Ale gdzie jest lord Henry?
— U Juareza.
— Ach! A więc wyjechał naprzód! Gdzie przebywa Juarez?
— Wiem tylko, że jest w El Paso del Norte.
— A dokąd wy dążycie?
— Do fortu Guadelupy.
Drwiący, zwycięski uśmiech przemknął przez twarz Corteja.
— Tak daleko nie pojedziecie. Musicie tutaj wylądować i oddać mi wszystko.
Anglik powiódł dokoła wzrokiem. Spojrzenie wydawało się obojętne, prawie roztargnione, ale w istocie było bardzo przenikliwe. Myśliwy badał skupione rumaki. Już po chwili wiedział, którego wybierze.
— Oddać panu? — zapytał. — Dlaczego panu?
— Ponieważ potrzeba mi bardzo tych wszystkich rzeczy, które pan wiezie.
— Bardzo potrzeba? Niestety, nie mogę nic sprzedać. Absolutnie nic.
— Och, sennor, nie mówię o sprzedaży. Podaruje mi pan raczej cały ładunek wraz z łodziami i statkami.
— Podarować? Niczego nie podaruję.
— A jednak; zmuszę pana!
— Zmusi pan? — roześmiał się trapper.
Wzruszył ramionami i splunął tak gwałtownie, że ślina trafiła w górną część kapelusza Corteja, a następnie kapała z szerokiego ronda.
— Do pioruna! — zawołał Meksykanin. — Co panu na myśl wpada? Czy wiesz pan, co to za obraza?
— Precz! — rzekł spokojnie Sępi Dziób. — Jestem Englishman. Gentleman może pluć, gdziekolwiek zechce. Kto chce uniknąć śliny, musi zejść z drogi.
— Ach! Oduczymy pana tych żartów. Musi pan zaraz oświadczyć, że oddajesz nam cały ładunek.
— Nie oświadczę.
— Zmuszę pana! Jesteś moim jeńcem!
— Pfftf! — plunął trapper mimo nosa Corteja, nie przestając kreślić parasolem w powietrzu. — Jeniec? Ach! Znakomicie! Bardzo znakomicie! Już dawno chciałem być jeńcem!
— No, w tym wypadku życzeniu pańskiemu stało się zadość. Powinien pan tylko rozkazać swym ludziom, aby nie jechali dalej.
— Dobrze.
Powiedział to tonem takim, jak gdyby przystał na żądanie Corteja. Wziął parasol pod pachę, przystawił obie ręce do ust i zawołał tak głośno, aby usłyszano go na parowcu:
— Zatrzymać się tu! To Pablo Cortejo!
Nazwany uchwycił go za ramię i rzekł:
— Do diabla! Co panu wpada do głowy? Po co ich pan zawiadomił, kim jestem?
— A po co mi pan powiedział? — zapytał obojętnie trapper.
— Nie po to, aby pan ryczał na cały głos. Zresztą, nie wystarczy, aby łodzie się zatrzymały. Chodzi mi raczej o to, żeby przybiły do brzegu i oddały fracht.
Sępi Dziób potrząsnął głową i rzekł:
— Tego nie uczynią. Zabronię.
— Potrafimy panu przeszkodzić! Ilu ma pan ze sobą ludzi?
— Nie wiem. Nieraz zapominam rozmaitych rzeczy, a przypominam sobie dopiero po pewnym czasie.
— Wkrótce się dowiemy. Rozkaż pan, aby parowce przybiły do lądu!
— Nie rozkażę.
Cortejo położył rękę na ramieniu Sępiego Dzioba i zagroził:
— Sennor Lindsey, lodzie muszą przybić, zanim się ściemni. Jeżeli pan nie wydasz odpowiedniego rozkazu, potrafię pana zmusić!
— Zmusić? Ach! Jakim sposobem?
Sępi Dziób trzymał wciąż parasol pod pachą. Włożył ręce do kieszeni spodni. Jego mina była tak obojętna, jak gdyby nic nie mogło mu grozić.
— Chłostą! — ostrzegł Cortejo. — Każę panu wyliczyć pięćdziesiąt batów!
— Pięćdziesiąt? Tylko?
— Sennor, jesteś pan obłąkany!
— Well! Ale pan także nim jesteś!
— Skoro panu pięćdziesiąt za mało, każę pana tak długo ćwiczyć, dopóki sennor będzie miał dosyć.
Sępi Dziób wzruszył ramionami i zrobił pogardliwą minę.
— Ćwiczyć? Mnie, Englishmana?
— Tak. Możesz być po tysiąckroć Englishmanem i po tysiąckroć synem i bratem lorda, a mimo to każę pana wychłostać, jeśli natychmiast nie usłuchasz mego rozkazu!
— Spróbuj pan!
— Zejść z koni! — rozkazał Meksykanin.
Nie zauważył spojrzenia, jakie rzekomy Anglik rzucił na wspaniałego deresza, z którego zeskakiwał jeden z jeźdźców. Nie zauważył także, że: Anglik wyciągnął do połowy ręce z kieszeni, w których trzymał dwa rewolwery.
— Obiją pana w moich oczach — groził Coretejo — obiją jak nędznego włóczęgę, jeśli natychmiast nie usłuchasz.
— No, zobaczymy, czy pańskie oczy istotnie się tego doczekają!
W tej samej chwili Sępi Dziób wziął parasol w zęby, albowiem mimo niebezpieczeństwa nie chciał tracić nawet parasola. W następnej chwili wyciągnął rewolwery i lufami uderzył Corteja w oczy. Wnet potem rozległy się wystrzały, z których każdy powalił jednego człowieka.
Cortejo leżał na ziemi i nic nie widział. Wywijał rękoma i nogami, ryczał jak jaguar. Najemnicy w pierwszej chwili zastygli z przerażenia. Czyż mogli się spodziewać tak nagłego natarcia po tym flegmatycznym Angliku? Ta chwila wystarczyła dzielnemu myśliwemu.
Skoro wystrzelił po raz ostatni, wydał ostry, krzyk sępi. Po chwili rozległ się drugi krzyk — Sępi Dziób siedział już bowiem na wspaniałym, upatrzonym dereszu. Spiął wierzchowca ostrogami i popędził ku skrajowi lasu. Tu odwrócił się raz jeszcze i, zobaczywszy, że Meksykanie stoją wciąż nieruchomo na miejscu, wydał trzeci, a następnie czwarty okrzyk. Niebawem znikł pośród olbrzymich drzew.
Teraz dopiero Meksykanie zerwali się z miejsc.
— Za nim! Za nim! — zawyli.
Podczas, gdy większość dopadła koni, niektórzy zostali przy Corteju, aby mu udzielić pomocy.
— Moje oczy, ach, moje oczy! — lamentował ranny.
Wyglądał straszliwie. Zranione oczodoły, krwawiły obficie.
— Do rzeki, zanieście mnie, do rzeki! — ryczał. — Ochłody! Ochłody!
Pociągnięto go ku rzece, aby wodą uśmierzyć cierpienia.
Istotnie, zimna woda poskutkowała. Kiedy, przewiązano mu oczy mokrą chustą, przestał lamentować i nawet mógł uczestniczyć w naradzie, którą toczyli jego podwładni.
Pościg za Sępim Dziobem wrócił z niczym. Prześladowcy nie znaleźli śladów. Wprawdzie nie szukali gorliwie — bardziej im zależało na bogato obładowanych łodziach, niż na zwariowanym Angliku, który poza dwoma rewolwerami nie posiadał nic, co mogłoby wynagrodzić trudy.
Jedynie właściciel deresza był rozwścieczony, stratą świetnego rumaka. Ale i on się uspokoił ile, że po sześciu zabitych i pięciu ciężko rannych, a jednym lekko rannym (plon dwunastu strzałów Sępiego Dzioba) pozostały konie. Poszkodowany, wybrał sobie wzamian najlepszego z owych wolnych rumaków.
Z sześcioma trupami nie zadawano sobie wiele trudu. Po prostu rzucono je do rzeki. Ranni zaś stanowili poważną przeszkodę w wyprawie. Trzeba było rozstrzygnąć ich los.
— Znam schronienie, gdzie można ich będzie umieścić — rzekł jeden z owych rycerzy z pod ciemnej gwiazdy.
— Gdzie? — zapytał Cortejo, któremu ból mniej już dokuczał.
— Przede wszystkim trzeba wziąć pod uwagę, że tu, na tym wybrzeżu, nie będą bezpieczni. Z tamtej strony natomiast mam starego znajomego, który o trzy mile od rzeki posiada chałupę. Tam będą mogli bezpiecznie wylizać się z ran.
— Ach, gdybym mógł pójść z nimi! — jęknał Cortejo.
— Kto panu zabrania?
— Czyż mogę od was odejść:
— Czemu nie? Wszak nie widzi pan, a zatem nie będzie z pańskiej obecności żadnego pożytku.
— Być może, jedno oko wyleczy się w ciągu tej nocy.
— Być może. Jednakże lepiej pan zrobisz, jeśli będziesz się pielęgnował, sennor. Zostaw nam rozkazy. Spełnimy je dokładnie.
— Nie. Zostanę z wami.
Meksykanin przestał namawiać. Zapadł wieczór, zapalono ognisko. Usiadł przy nim, zatopiony w myślach. Następnie podniósł się, zerknął na kilku kamratów, zapewne najwybitniejszych, aby poszli za nim.
— Czego chcesz? — zapytał jeden z nich.
— Mam świetną myśl — rzekł. — Ale Cortejo nie powinien jej znać.
— Więc mów!
— Powiedzcie przedtem, co naprawdę sądzicie o Corteju?
Milczeli niezdecydowani. Wreszcie ktoś oświadczył:
— Powiedz ty przedtem.
— No, ja sądzę, że to osioł.
— Ach! Tego po tobie nie można było poznać.
— Gdyby można było, okazałbym się większym osłem. Czy istotnie sądziliście, że taki Cortejo może zostać prezydentem?
— O, nie!
— A więc. W ciemię go bito. Pantera Południa sprzymierzył się z nim, aby go wykorzystać. Czyż nie możemy iść za jego przykładem? Wyrażając się jaśniej, czyż nie możemy zdobyć łodzi na własny nasz pożytek?
— Bez Corteja? Do licha, to byłby połów nielada!
— No, cóż wy powiecie?
— Świetna myśl!
— Tak, świetna! — potwierdzili pozostali.
— I łatwa do wykonania — rzekł przywódca.
— Nie sądzę. Co powie Cortejo?
— Nic, ponieważ go wcale o zdanie nie zapytamy. Gdybym tylko wiedział, że można wam zaufać! Czy sądzicie, że jeden chociażby kur zapieje, jeśli Cortejo zniknie?
— Tak, jego zwolennicy.
— To właśnie my.
— Jego córka.
— Co nas obchodzi córka! Ślepy jest i nie wie, co mu się gotuje. Szybki, pewny cios, a sprawa zakończona.
— Morderstwo? Brr!
— Brednie! Niejeden już umarł! Pomyślcie tylko, jakie skarby są na łodziach!
— Powiadają, że kilka tysięcy strzelb. To bardzo wiele kosztuje.
— Opowiadają nawet o armatach.
— Co tam armaty! Wiem od samego Corteja, że na statku znajdują się wielkie sumy z Anglii. Podobno mnóstwo milionów.
— Do pioruna!
— Tak. Czy oddamy te pieniądze Cortejowi, aby w swym obłędnym dążeniu do władzy wyrzucał je oknem?
— Czy wiesz na pewno, że są pieniądze?
— Z całą pewnością. Wywiadowcy Pantery wyszpiegowali tę wiadomość.
— W takim razie bylibyśmy głupcami, gdybyśmy pieniądze zostawili Cortejowi.
— Zabieramy dla siebie! Cortejo musi zejść z drogi! Skoro chodzi o miliony, nie ma nad czym się zastanawiać. Rzecz najważniejsza — działać po cichu. Wmieszamy się pomiędzy naszych ludzi i wybadamy ich usposobienie, zanim wystąpimy z projektami.
— Lecz Cortejo był naszym przywódcą; nie skąpił nam żołdu i na niejedno przymykał oczu. Czy, dopiero niedawno, nie pozwolił splondrować hacjendy del Erina? Nie chciałbym, aby go zabito. Możemy się starego pozbyć w inny zgoła sposób. Na przykład, sklecimy tratwę i umieścimy na niej wodza. Może sobie pływać, dopóki go nie znajdą.
Propozycja uzyskała powszechną zgodę. Po krótkiej naradzie postanowiono ją wykonać. Ktoś zapytał:
— A co uczynimy z rannymi? Jeśli się z nimi podzielimy, to nasze udziały będą mniejsze. Mniemam, że i oni są zbyteczni
— To prawda.
— Czy nie posadzimy ich wraz z Cortejem na tratwę?
— Nie — odparł któryś, kto nie był do cna wyzuty z sumienia. — To nasi koledzy. Być może, umrą jeszcze w ciągu tej nocy. Niech poleżą: przeczekamy. Wystarczy, jeżeli się pozbędziemy Corteja, gdyż w ten sposób zostaniemy właścicielami zdobyczy. Ale nie możemy pozostać bez przywódcy. Trzeba go wybrać; naradźmy się i wybierzmy, jednego spośród nas.
Pochwalono tę myśl; niebawem wybrano podżegacza na przywódcę.
Skupiono się w grupy i toczono gorące rozmowy. Poszczególne grupy pomału zbiły się w jedno ogólne zgromadzenie. Mówiono tak cicho i skrycie, że ranny Cortejo wreszcie zaniepokoił się poważnie.
— O co chodzi? Co znaczą te szepty? — zapytał z gniewem.
— Pytamy się, co teraz będzie? — odparł przywódca spiskowców.
— Co będzie? Statki pozostały na miejscu, oczekując powrotu Anglika. Przede wszystkim więc trzeba je zdobyć.
— Ale jak? Gdybyśmy mieli łodzie! Czy sądzi pan, że należy sklecić tratwy?
Cortejo namyślał się przez chwilę.
— To niebardzo się przyda. Trudno kierować tratwami. O, gdybym mógł patrzeć, te statki i łodzie nie dalej niż za godzinę byłyby w naszych rękach.
— Niebardzo, sennor. Nie posiadamy łodzi, tratw zaś nie każecie budować?
— Słusznie! Ale kto wam przeszkodzi podpłynąć?
— Istotnie. Lecz nie wszyscy umieją pływać.
— Czy to konieczne? Czy brak drzewa i sitowia? Gdy każdy zbierze sobie przyzwoity pęk, na który będzie się mógł położyć plecami, wówczas chciałbym zobaczyć takiego, który by nie przepłynął.
— Ale proch zmoknie.
— Nie, albowiem strzelby zostaną na brzegu. Wystarczy, jeśli każdy zabierze ze sobą swój sztylet. Podpłyniemy pojedyńczo tak, że nas nie zauważą. Dostaniemy się na parowce i lodzie, zanim załoga spostrzeże, i poradzimy sobie z nią szybko. Potem przewieziemy ładunek na ląd. O, gdybym mógł działać!
— Może pan, sennor! Sporządzimy dla pana większą tratwę i zabierzemy ze sobą.
— Ale nie będę mógł nią kierować.
— Po co? Damy panu do pomocy dwóch czy, trzech ludzi.
— Dobrze. Cierpienia moje są już lżejsze. Mam nadzieję, że jutro odzyskam wzrok w jednym oku; atoli gdybyśmy chcieli do jutra czekać, zdobycz mogłaby nam ujść.
— Dlatego też radzimy jak najprędzej wziąć się do dzieła.
— Świetnie! — rzekł Cortejo. — Czy widzicie jeszcze światła na okręcie?
— Ani jednego.
— Śpią zatem. Sądzę, że nie ma niebezpieczeństwa. To głupcy. Musicie się odpowiednio podzielić, aby każdy wiedział, na który parowiec, lub na którą łódź ma się wdrapać. Musimy także zgasić ognisko, bo może nas łatwo zdradzić. Idźcie i zbierzcie gałęzi i sitowia. Sklećcie dla mnie porządną tratwę.
— Dokąd trzeba będzie pana skierować, sennor?
— Do przedniego parowca. Oczywiście, do rana ładunek pozostanie nienaruszony.
— Czemu to, sennor?
— Muszę go zobaczyć.
— Spiskowcy obrzucili się wymownymi spojrzeniami i rozeszli w różne strony.
Cortejo strzelił kapitalne głupstwo, każąc się podwieźć do parowca. Wszakże nie dowierzał swoim ludziom i sądził, że jego obecność zapewni bezpieczeństwo ładunkowi, mimo że on sam nie weźmie udziału w walce. I — o ironio — ta podejrzliwość dogadzała ciemnym zamysłom spiskowców.
Meksykanie nałamali swymi długimi machete[1] dosyć sitowia i gałęzi. Dla Corteja sklecili małą tratwę.
— Jaka jest jej wielkość? — zapytał ociemniały, kiedy mu oznajmiono, że tratwa gotowa.
— Półtrzecia metra długości i dwa metry szerokości.
— To za mało.
— Och, sennor, to dosyć — odparł przywódca. — Wystarczy dla jednego człowieka.
— A gdzie będą ci, którzy mają kierować tratwą?
— Płynąc obok, tym łatwiej będą nadawać jej wymagany kierunek. Wiekszą tratwę mogliby spostrzec z okrętu. Wystawiłaby pana na niebezpieczeństwo, na które nie możemy was narażać, sennor.
Słowa brzmiały tak szczerze, Cortejo był przekonany.
— Dobrze — rzekł. — Niech i tak będzie. Trzeba teraz poczynić ostatnie zarządzenia. Wiecie już, co jest niezbędne. Muszę wam powtórzyć, abyście nie dotykali zawartości parowców i łodzi. Ładunek do mnie należy.
— Czy nie możemy liczyć na jakąś część transportu, sennor?
— Nie. Wiecie wszak, jaki z tego zrobię użytek.
— Ale pomyśl, sennor, że to nie pańska własność. Zabiera pan ją dzięki naszej pomocy. To jest tak, na przykład, jak okręt wojenny, zagarniający, nieprzyjacielski statek. Wówczas załoga otrzymuje zdobycz pieniężną.
— To też dostaniecie ją.
— Ile? — To zależy od zdobyczy. Dam wam dziesiątą część.
— Czy to nie za mało, sennor?
— Milczcie! Statek wiezie miliony. Z każdego miliona przypadnie na was sto tysięcy. A teraz policzcie, ile pieniędzy przypada na każdego!
— Ach, o tym jeszcze nie pomyśleliśmy. Teraz sprawa wygląda inaczej. Oświadczam, że przystajemy.
— Tak też i myślę.
Gdyby Cortejo mógł widzieć miny swoich ludzi i drwiące ich spojrzenia, na pewno zmieniłby zdanie.
— Zgaście światło! — rozkazał. — Czas już zaczynać.
Usłuchano rozkazu.
Meksykanie byli pewni powodzenia. Drżeli z pożądania skarbów, które miały dostać się w ich ręce.
Zostawiono broń palną, którą woda mogła uszkodzić, i złożono tak, aby każdy zdołał szybko znaleźć swoją strzelbę. Potem zabrali wiązki i zanurzyli się w wodzie w porządku przepisanym. Corteja wsadzono na tratwę, którą mieli kierować dwaj wyborowi pływacy.
— Naprzód! — wydał rozkaz.
Taki był początek wyprawy po złote runo.
Wiązki drzewa ułatwiły pływanie. Przebyto połowę odległości, gdy naraz z pierwszego parowca buchnęły rakiety. Cała przestrzeń dokoła była oświetlona jak za dnia. Z przerażeniem Meksykanie stwierdzili, że załoga czuwa na posterunkach.
— Ognia! — zagrzmiał głos lorda.
Działa huknęły. Przez chwilę rzeka burzyła się i kipiała. Kartacze strzeliły wysokimi wodotryskami. Zewsząd rozległ się krzyk i przekleństwa; wielu zniknęło pod powierzchnią wody.
Kula trafiła także jednego z obu pływaków, którzy kierowali tratwą Corteja.
— Santa Madonna, pomóż! — zawołał. — Ugodzono mnie w ramię. Nie mogę już dłużej!
Puścił tratwę. W tej chwili błysnęła druga rakieta i w świetle jej drugi pływak, jak jego raniony towarzysz, poszedł na dno.
— Trzymaj się mocno zdrową ręką! — radził Cortejo.
— Za późno, sennor — rzekł drugi. — Biedny chłopak utonął. Ugodzono go zapewne nie tylko w ramię.
— Ale ty przynajmniej trzymaj się mocno. Jak tam wygląda? Nic nie widziałem.
— Puszczono z okrętu rakiety.
— Do pioruna! I strzelano kartaczami? Czy trafiono kogo?
— Tak, sennor.
— A więc trzeba co rychlej dostać się na pokład.
— O, z tego nic nie będzie. Wszyscy salwują się z powrotem na brzeg. Oczywiście, mówię o tych, którzy ocaleli.
— Piekło! Zagłada! Wszyscy? A więc napad się nie udał?
— Najzupełniej, sennor!
— O, że też nic nie widzę! Inaczejby nam poszło!
— Nie poszłoby inaczej. Wzrok nie chroni przed kartaczami.
— A więc kieruj ku brzegowi!
— Ani myślę odparł pływak, zmieniając naraz ton. — Nie kieruję już więcej.
— Ach! Czemu?
— Ponieważ zabroniono mi sprowadzać pana na wybrzeże.
Cortejo zastygł z przerażenia. Zrozumiał, na jakie niebezpieczeństwo wystawiała go ślepota.
— Kto zabronił? — Zapytał bez tchu prawie.
— Koledzy — odparł pływak, kierując się ku brzegowi.
— A więc bunt, spisek?
— Nazywaj to pan, jak ci się żywnie podoba! Mogłem pana już dawno porzucić, ale zostanę, dopóki mi się tratwa przydaje.
— Do pioruna! Czemu nie chcą mnie słuchać?
— Ponieważ jesteś już pan niepotrzebny. Przeszkadzasz nam tylko, sennor.
— Pomyślcie o wynagrodzeniu!
— Nie chcemy wynagrodzenia. Wolimy całą zdobycz.
— Ach! Do tego zmierzacie? Człowieku, powiedz mi prawdę! Czy istotnie mam być porzucony?
— Tak.
Straszliwa groza opanowała Corteja.
— Co chcą ze mną zrobić? — zapytał, trzęsąc się ze strachu.
— Z początku zamierzano pana zabić, lecz później postanowiono zdać na łaskę rzeki.
— Człowieku, i zamierzałeś tak postąpić? Ale ja na to nie pozwolę!
Cortejo wyciągnął się na tratwie. Głowa jego spoczywała w pobliżu miejsca, o które trzymał się pływak.
— Jakże sennor to uczyni? — ironizował spiskowiec.
— W ten sposób! — odparł Cortejo i szybko uchwycił rękę pływaka.
— Ach! — rzekł Meksykanin. — Chce mnie pan trzymać? To się panu nie uda. Zobaczy pan, jak łatwo sobie poradzić ze ślepym.
— Nagrodzę cię w dwójnasób.
— To mało. Nie dam się przekupić; nie sprowadzę pana na brzeg. Bądź zdrów!
Byli teraz blisko lądu.
— Nie, nie puszczę cię! — mówiąc to, Cortejo ze zdwojoną siłą ścisnął przegub ręki pływaka.
— No, bo użyję przemocy! — zawołał Meksykanin. Wyciągnął machete z za pasa i przystawił ostrze do ręki Corteja. — Radzę panu puścić, bo odrąbię palce!
Cortejo szybko cofnął rękę.
— Tak roześmiał się spiskowiec. — Płyń sennor, dokąd pragniesz! Ale strzeż się, abyś nie wpadł w ręce Anglików!
Mocnym uderzeniem pchnął tratwę znów na środek rzeki, a sam dopłynął do brzegu.
Cortejo odczuł uderzenie.
— Czy jesteś daleko? — zapytał.
Nie było żadnej odpowiedzi.
— Odpowiadaj! Na miłość Boską, odpowiadaj!
Nasłuchiwał uważnie — żadnego dźwięku!
— Sam! Sam jeden! Ślepy i opuszczony! Żywcem wydany zagładzie! Co począć? Jak się ratować?
Miał jednak dosyć jeszcze energii, aby nie oddawać się rezygnacji.
— Ach — rzekł do siebie. — Kto mi zabroni samemu się skierować do brzegu? A wówczas pójdę do nich i odbędę surowy sąd nad zdrajcami. Wielu tam jest jeszcze między nimi zwolenników moich. A więc naprzód!
Ześlizgnął się z tratwy i, trzymając się jej, zaczął wiosłować, jak mniemał, w kierunku brzegu. Wszelako był ślepym.
Tratwa kręciła się i obracała bez przerwy, spostrzegł to, gdyż prąd miał naprzemian to przed sobą, to za sobą. Niepodobna było utrzymać jednego kierunku.
— Nie idzie! — lamentował, opadając z sił. — Jestem zgubiony; nie ma dla mnie ratunku. Nawet, jeśli będę wołał pomocy, cóż z tego? Usłyszy mnie tylko ten przeklęty lord angielski i wyśle łódź, a wówczas wpadnę w jego ręce. Jedynie jakiś sprzyjający przypadek zdoła mnie uratować. Muszę czekać, aż prąd skieruje mnie do brzegu.
Nieszczęsny wlazł z powrotem na tratwę i wyciągnął się na niej.
Praca w wodzie osłabiła. Corteja znacznie. Oczy bolały bardzo. Zdjął chustę, aby ją zmoczyć we wodzie.
Prąd unosił go tymczasem coraz dalej.
Mimo panujących w dzień upałów, noce w owych stronach są na ogół chłodne. Ubranie Corteja było mokre. Poczuł wnet, jak chwyta go mróz. Do tego przyłączyły się dreszcze i ból, któremu nie ulżyła woda. Wiedział, że nie wolno mu jęczeć, a przecież z bólu chciało mu się na cały głos ryknąć.
Mijały kwadranse; dłużyły się jak wieczność.
Wreszcie odczuł uderzenie. Tratwa przybiła do brzegu. Macając rękoma, natrafił na gałęź; za nią się też uchwycił. Po dłuższych badaniach dotykiem przekonał się, że prąd osadził tratwę na stałym lądzie.
Leżał na tratwie jeszcze przez jakiś czas z tego względu, że oczom jego potrzeba było wody. Dzięki niej bowiem ból się zmniejszył, a gorączka przygasła.
Powlókł się wzdłuż gałęzi i zagajnika w poszukiwaniu wygodnego miejsca.
— Z początku muszę się ukrywać — mruknął — aby mnie nie znaleźli moi ludzie, jeśli zechcą szukać.
Dotykiem przekonał się wreszcie, że dotarł do odpowiedniego miejsca. Położył się na ziemi.
— A więc przynajmniej nie utonąłem! — rzekł. — Szczęście nie opuściło mnie jeszcze. Kto wie, czy nie zdołam ocaleć!
Wysiłek, ból i gorączka tak go opanowały, że pogrążył się we śnie, co prawda niespokojnym, ale bądź co bądź dającym zapomnienie. Wreszcie obudził go chłód. Z wiatru i z osobliwej mgły poznał, że dnieje. I wówczas przekonał się z radością, że lewe oko niezupełnie straciło zdolność widzenia.
Skoro słońce rzuciło pierwsze promienie na wodę i pozłociło jej powierzchnię, wydawało mu się, że dostrzega lewym okiem słoneczną pozłotę.
Nie było to złudzenie. Wprawdzie stan zapalny nie ustąpił, ale z kwadransa na kwadrans polepszał się, a koło południa Cortejo mógł nawet dojrzeć własną rękę, gdy ją trzymał tuż przed oczami.
Upłynęło jeszcze nieco czasu Cortejo zaczął nasłuchiwać. Zdawało mu się, że słyszy tętent konia. Tak, istotnie, teraz rozległo się głośne parskanie.
Kto nadjeżdżał? Kto się zbliżał? Czy wezwać go? To mógł być wróg.
Kiedy łódka z Sępim Dziobem odbiła od parowca, zapanowało gorączkowe oczekiwanie.
Załoga śledziła przebieg wypadków z ogromnym napięciem, dopóki nie rozległ się strzał, a za nim szereg innych.
— O, Boże, zastrzelą go! — jęknął lord.
— O, nie — odparł sternik. — Wprawdzie nie mam lunety, lecz wierzę raczej w to, że Sępi Dziób strzela.
Usłyszano pierwszy krzyk sępi, a za nim drugi.
— Bogu dzięki! Uwalnia się! Czy widzicie go tam na koniu? — zapytał lord, wyciągając przed siebie ręce.
— Tak. Mknie do lasu.
Rozległ się trzeci okrzyk, po chwili czwarty. Jeździec znikł.
— Pojedzie do Juareza! — cieszył się lord Henry. — Dzięki niebiosom! Lękałem się o niego.
Ale nie jest jeszcze całkiem bezpieczny. Spójrzcie, urządzają pościg.
Meksykanie skryli się w lesie.
— Nie dogonią go — zapewniał sternik. — Ale kogóż to niosą do brzegu?
Lord skierował lunetę.
— To Cortejo. Zapewne raniony w twarz, bo ją zmywają. Więcej nie mogę dostrzec.
Załoga łódek słyszała jęki i ryki Corteja; coraz bardziej się uciszały, aż wreszcie zamilkły.
— Rana jest chyba bolesna — rzekł sternik.
— Słusznie. Zasłużył na to — odparł lord. — Dałbym wiele, aby ten człowiek wpadł w moje ręce.
— Juarez nadciągnie i zapewne go schwyta.
— Mam nadzieję. Niestety, ściemniło się zupełnie. Niewiadomo, co się stanie; być może, opuszczą to miejsce, skoro ich plan spalił na panewce.
Przypuszczenie nie sprawdziło się, gdyż niebawem ujrzano, jak Meksykanie wracali z pościgu. Rozbili obóz, i, skoro zmrok zapadł, zapalili ognisko, którego odblask złocił się na wodzie.
— Zostają, milordzie — rzekł sternik. — Czy to gorzej dla nas?
— Nie gorzej, aczkolwiek przypuszczam, że zechcą nam złożyć wizytę. Pragną mnie dostać w ręce, a wraz ze mną ładunek. Omylili się, i dlatego, aby osiągnąć cel, muszą się ważyć na atak. Będziemy czuwać; usłyszymy, skoro się zbliżą. Ustawimy działa we wszystkich kierunkach. Na pewno sklecą tratwę.
Upłynęło pół godziny, gdy naraz ognisko zagasło na wybrzeżu. Złote błyski na wodzie szczezły; rzeka tonęła w mroku. Minęło jeszcze nieco czasu.
Naraz sternik, który bez przerwy obserwował powierzchnię rzeki, zawołał:
— Zdaje się, że nadchodzą!
— Czy mam oświetlić?
— Tak, już czas!
W kilka chwil później syknęły rakiety. Można było dokładnie obejrzeć powierzchnię rzeki. Od brzegu do połowy drogi głowa przy głowie płynęli Meksykanie.
— Ognia! — rozkazał Lindsey gromkim głosem.
W odpowiedzi zagrzmiał potężny huk; po nim nastąpiło trzeszczące pluskanie. Zakołysały się łodzie. Krzyk po krzyku dobiegał z rzeki, po czym zapanowała cisza i mrok.
— Więcej rakiet! — rozkazał sternik.
Wybuchnął nowy słup ognia. W jego świetle sprawdzono, że wystrzały nie chybiły.
Chociaż niewielu wrogów poległo, to jednak ci, którzy ocaleli, ratowali się ucieczką. Jakaś tratwa mknęła z prądem. Leżący na niej człowiek wydawał się martwym. Gdyby Lindsey wiedział, że to Cortejo, nie omieszkałby wysłać za nim czółna.
— Uciekają do brzegu. Zwyciężyliśmy — oznajmił sternik.
— Teraz owszem — odparł lord. — Należy się jednak spodziewać, że ponowią natarcie.
— Czy nie unikniemy tego? Jedźmy stąd po prostu nieco dalej.
— Ale musimy czekać na Sępiego Dzioba.
— On nas i tak znajdzie. Nie zjawi się przecież przed jutrzejszym popołudniem, a do tego czasu wrócimy na miejsce.
— Czy nie sądzi pan, że Meksykanie pojadą za nami? W tym mroku, przez lasy i krzewiny? Niepodobieństwo! Rozbiją sobie głowy.
— Ale czy my się nie narażamy? Nie. Mamy przed sobą niebezpieczny zakręt, to prawda, lecz będziemy się powoli poruszać.
— No dobrze; zgoda.
Sternik wydał rozkazy, które po cichu szły od łodzi do łodzi. Niebawem ruszono z miejsca.
Na brzegu stali Meksykanie głębokich ciemnościach. Przywódca kazał przede wszystkim rozpalić ognisko, aby oddziały mogły odnaleźć swoją odzież i broń.
Teraz dopiero zliczono, jakie straty w ludziach wyrządziły kartacze. Ubyło około trzydziestu ludzi.
— Niech diabli porwą łotrów! — zaklął przywódca. — Czemu puścili rakiety w chwili, kiedyśmy przebyli pół drogi?
— Słyszeli nas — odparł ktoś.
— Nie wierzę; jest chyba inny powód.
— Domyślam się jaki — rzekł trzeci. — Ostrzegło ich zgaśnięcie naszego ogniska. Łatwo było zmiarkować, w jakim celu to uczyniliśmy.
— Słusznie! Musimy ponowić napad, ale tym razem nie zgasimy ognia.
— W takim razie zobaczą nas.
— Bynajmniej. Przepłyniemy jak najdalej na drugą stronę, a następnie damy się unieść prądowi, tak, że zbliżymy się do nich ze strony, z której się nas nie spodziewają. Ale, spójrzcie-no tam!
Wszystkie oczy skierowały się ku rzece. Z kominów obu parowców wyleciały iskry, poczem usłyszano obroty kół.
— Do diabła, jadą dalej! — zawołał przywódca.
— Tak, uciekają.
— Ale możemy ich jutro doścignąć.
— Wlokąc za sobą rannych?
— To nas zatrzyma. Wtrąćcie ich do wody. Co za pożytek z tych drabów, którzy i tak muszą umrzeć!
Propozycja została przyjęta. Mimo błagań i łez ciężko rannych, powrzucano ich do wody; prąd uniósł ciała. Przez dłuższy czas do brzegu dolatywały krzyki.
Kominy długo jeszcze wyrzucały dym i iskry, gdyż rozpalano maszyny drzewem. Meksykanie śledzili wzrokiem te iskry, które wkrótce zniknęły za zakrętem rzeki.
— Co teraz? — zapytał jeden z bandy.
Przywódca posępnie spojrzał na ziemię.
— Pozostaje jedno — przeciąć im drogę. Rzeka zwraca się tutaj ku Salado. Jeśli przetniemy ten kąt, wyprzedzimy ich.
— Kiedy wyruszamy?
— Oczywiście, że nie dzisiaj, lecz dopiero ze świtem. Teraz ułożymy się do snu.





  1. Sztylet.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.