Tajemnice Londynu/Tom I/Część pierwsza/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnice Londynu |
Wydawca | S. H. Merzbach |
Data wyd. | 1847 |
Druk | S. H. Merzbach |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Seweryn Porajski |
Tytuł orygin. | Les Mystères de Londres |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Cały modny Londyn przez kilka dni zajmował się małżeństwem Rio-Santa z lady Ofelią Barnwood, hrabiną de Derby. Była to bardzo dobrana para. Z tém wszystkiém małżeństwo nie miało miejsca. Rio-Santo rozgłosił, że wszelkie jego usiłowania spełzły na niczém. Jedni wierzyli temu, drudzy mniemali, że owszem zbyt mu się dobrze wszystko powiodło.
Wówczas Rio-Santo już nie był obcym w naszéj stolicy. Fantastyczna wyższość, jaką mu zrazu zjednała jego sława, już była ustaloną. Stanowczo uznano go godnym téj sławy. Salony wyrywały go sobie; a obie arystokracye zacięcie o niego walczyły. Wiele zachwycających małżonek milionowych bankierów, z radością gotowe były kompromitować się dla słusznéj nadziei wzbudzenia zazdrości w dumnych magnatkach z Belgrave-Square. — Współzawodnictwa koteryj przybierały charakter namiętności. Markiz spokojnie i nietracąc nic z swéj wyższości przebywał wpośród tych towarzystw, tchnących wzajemną nienawiścią. Uczęszczał do West-End, bo obyczaje cyrkułu magnatów pochlebiały arystokratycznym z przyrodzenia jego skłonnościom; ale nie pogardzał także i City, ani téż ucztami stronnictwa wigowskiego.
Rio-Santo nie był ani członkiem parlamentu, ani artystą, ani doktorem; gorszym może był jak te wszystkie trzy rodzaje ludzi, lecz przynajmniéj uniknął tych trzech przewrotności. — Otwarcie mówiąc, nie był wcale tém, czém się jest zwyczajnie w naszém towarzystwie etykietalném, nie był powtarzamy, składem aptekarza; służyło mu też niezaprzeczone prawo — naśladowania pszczoły, to jest, wybierania bez wyjątku.
Odznaczającém się jego zatrudnieniem było markizostwo, milionowe bogactwo i jak można największa chęć odróżnienia się od innych. — Nie znamy wyborniejszego nad to zajęcia, i nie jesteśmy w stanie opisać nadzwyczajnéj rozrzutności dowcipu i dyplomacyi obu nieprzyjacielskich obozów, które go do siebie przyciągnąć isiłowały. Znalazły się młode damy, które poświęcały się jak prawdziwe rzymianki; znalazły się także kobiéty w pewnym wieku, które poukładały już cudowne plany. Jedna wigowska autorka posunęła się tak dalece, iż dała mu do zrozumienia, że go uwieczni za pośrednictwem romansu, w czternastu częściach i sześciu tomach in octavo. Rio-Santo wychwalał to poświęcenie się młodych pań, nie wiedział o planach podstarzałych wdów, a wigowskiéj autorce darował turecką fajkę upraszając, aby uwieczniała pamięć wszystkich, wyjąwszy jego.
Prowadził on jednak jak najściśléj życie eleganckie w całém znaczeniu tego wyrazu. Samowładnie nadawał ton wszystkiemu. Słowa jego przytaczano za prawdziwą wyrocznię. Kiedy mu się przypadkowo żadne nie wymknęło, dobre dusze poczytywały sobie za obowiązek pożyczyć mu kilku własnych. Kto mówił o nim, mógł być pewnym, że zainteressuje kobiéty, a niektórzy wysłużeni uwodziciele, na jego rachunek wynajdywali zachwycające historyjki, któremi jakby witrychami do wszystkich buduarów otwierać probowali.
Przypisywano mu także mnóstwo szczęśliwych przygód, których liczba przechodziła wszelkie prawdopodobieństwo; ale wierzyć potrzeba, że był dyskretnym, bo każdą opowiedzianą przygodę o nim, ćmił pewien rodzaj niepewności, niezbędnej dla skutku i wrażenia anekdoty, a nigdy nie można było przekonywającymi dowody poprzeć pięknych dykteryjek, których był bohaterem.
Powszechne prawidło jest, lew który ma zamiar uchodzić za tyrana serc, nie jest lwem czystej krwi; musi to być koniecznie jakieś pospolite czworonożne zwierzę, może osiół, przywdziany skórą króla zwierząt. Ale margrabia de Rio-Santo był prawdziwym lwem, posiadającym więcéj lwiéj natury, niż wszystkie inne lwy. Poświęcał miłości pewne godziny, lecz za zasłoną, strzegąc się mocno rozgłaszania rzeczy, które przechodząc z ust do ust tracą na wdzięku. Kto inaczéj czyni, postępuje jak samolub. Rio-Santo nie jasno bezwątpienia przedstawił sobie tę zagadkę; wziął ją mimo wiedzy za prawidło postępowania, a ponieważ uważał je za dobre: podług tego więc postępował, bo wszystko dobre miało zaród w bohaterskiém jego sercu. Było tam także i złe, ale tylko złe pochodzące z samego wyskoku dumy, które prowadzi za sobą zuchwałą zbrodnię i śmiałe występki. Co do niższego rzędu skłonności, co do rzeczy prawdziwie hańbiących, lub złączonych z niegodziwością i śmiesznością, Rio-Santo wolnym był od wszelkiego zarzutu.
Po hrabinie Derby kochał on zapewne inne kobiety. — Mielibyśmy wiele do czynienia chcąc ułożyć dokładny wykaz jego szaleństw.
Pewnego dnia spotkał miss Maryą Trewor i pomyślał, że — to dziécię blade, niepewnych rysów, ta prawie mglista piękność, jest bardzo mało znaczącą osobą. A może nawet i tak wiele nie myślał. Marya także uczuła się nie swoją w obec człowieka, którego szczególna opinia obudzała w niéj instynkt bojaźliwéj słabości. Gdy się drugi raz zeszli, miss Marya śpiéwała, — a jéj słodki, lecz słaby głos, obił się o ucho Rio-Santa, jak niepewne echo. Rio-Santo przemówił, a jego przejmujący i dźwięczny organ boleśnie dotknął słuchu miss Trewor. Dla czego? Marya nie umiała sobie tego wytłumaczyć.
Po-raz trzeci nakoniec spotkali się na koncercie w salonach lady Ofelii. Rio-Santo tego wieczora był blady, milczący i rzucał w około siebie, nic jednak nie widząc, roztargnione spojrzenia. Miss Trewor siedziała przy miss Dyannie Stewart, najlepszéj swéj przyjaciółce, w sali gry, do któréj nie wkroczył był jeszcze batalion graczy; rozmawiały po-cichu. Dyanna była krewną i towarzyszką młodości Franka Perceval, którego podróż oddaliła od miss Trewor, jego narzeczonéj. Nie potrzebujemy wspominać, że obie młode dziewice o nim rozmawiały. Rio-Santo stał oparty o kolumnę, której wydatność przez pół go ukrywała, chciał wszystko słyszeć, ale nic nie słyszał. Marya odwróconą była od niego, a więc nie mogła go widzieć. Powoli, młode dziewice, które zrazu rozmawiały po-cichu, coraz żywiéj i głośniéj mówić zaczynały, bo mniemały, że wolne są od wszelkich niegrzecznych podsłuchiwaczy. Rozmowa ich jak szmer doszła do ucha Rio-Santa. Nie uważał na nią i marzył ciągle, korzystając z niejaką chciwością z téj chwili spoczynku, którą go udarowała ciekawa uwaga tłumu.
Rio-Santo był bowiem najdoskonalszym marzycielem. Niezadowolony niezliczonémi uciechy, którémi go obsypywała rzeczywistość, przyzywał on często do siebie starannie ukrywane zdolności swéj przeważnie poetycznéj organizacyi, a kołysany wywoływanemi marzeniami, doznawał pewnego rodzaju przyjemności snu pięknego. Miewał na to swoje dni, i wpośród wszelkiego rodzaju szczęścia w którém smakował nieprzestannie swojémi zmysłowémi usty, to szczęście było mu może najdroższe, najzazdrośniéj miłowane. Z rozkoszą czuł nadchodzącą godzinę jego pożądliwych uniesień; zagłębiał się w nich bez wahania całém sercem, a na dnie ich znajdował spokojne, — i zarazem nieskończone upojenie, jakiego rzeczywistość wywołać w nim nie umiała.
Samo z siebie wynika, że Rio-Santo nie wybierał zwykle zgiełku jakiéj uczty na usypianie w swych urojonych rozkoszach, ale koncert i jego marzenia pogodziły się z sobą. Melodya orkiestry zawiodła go niejako w zakątek czarodziejskiego pałacu jego wyobraźni, którego w milczeniu i samotności nie szukał. Marzenia jego chętnie nasycały się wspomnieniami; a muzyka wywoływała te wspomnienia radośne, wśród których jak cienie przesuwały się niepewne uczucia słodkiéj miłości, która piérwsza przebudziła mu serce i żarem tchnęła na obojętność lat młodocianych.
W chwili, o któréj mówimy, Rio-Santo marzył, a marzył o miłości. W oddaloném zwierciadle jakieś zachwycenie, nakształt teatralnéj dekoracyi, przedstawiało się jego duszy; widział on jasno ową dziewicę, wznoszącą ku niemu z zaufaniem, czule i lękliwie, wzrok swój anielski. Orkiestra wtórowała melodyi, osnutéj na jednym z owych prostych a czułych motywów, jakie natchnieni bardowie zielonéj Irlandyi, znajdują w dzikich zaroślach. Rzecby można, że arya ta, zostawała w bezpośrednim i rzeczywistym stosunku z młodą wymarzoną dziewicą, a to być bardzo mogło, bo chodziło o wspomnienie. Twarz Rio-Santa wyrażała pewien rodzaj zachwycenia, połączonego z melancholią.
Gdy orkiestra ostatnim swym akkordem pokryła ostatnie drgania głosu śpiewaka, jedna łza przebiła się przez długie i na-pół spuszczone czarne rzęsy jego powieki.
— Maryo, szepnął, słodka moja Maryo!
— Biédna Maryo! zawołała w tejże chwili miss Dyanna Stewart, dziewica z którą rozmawiała miss Trewor. Potem dodała z lekkim uśmiechem:
— Kochasz go więc bardzo?
Na imię Maryi, Rio-Santo otworzył oczy, a spojrzenie jego padło pałające na przyjemny profil miss Trewor. Ludzie, a między innemi ci mianowicie, których niepohamowana wyobraźnia ma zwyczaj błąkać się gdzie ją kaprys uwodzi, i żadnéj nie ulegać kontroli, mogą widzieć jeden i ten sam przedmiot w rozmaitych i zupełnie przeciwnych sobie postaciach. Wrażenie chwili zmienia, że tak powiemy, szkło przez które patrzą. Między ich okiem, a tém co widzą, tworzy się pewien rodzaj tajemniczego złamania światła, mogący upiększyć szpetność, lub zeszpecić piękność. Rio-Santo widział już był miss Maryę, a jednak zdawało mu się, że ją widzi po raz piérwszy. Może delikatny i wdzięczny uśmiech miss Trewor znalazł swe miejsce we śnie, który opanowywał w téj chwili Rio-Santa; może jakie dalekie podobieństwo przyszło w pomoc temu imieniu Marya, i do szczytu podniosło urojenia markiza. Dla téj, lub innéj przyczyny, uczuł, że bije jego serce i wyrywa się ku téj zachwycającéj dziewicy, która tak stosownie uosabiała chwilową jego fantazyę. — Pochłaniał ją wzrokiem, jak przyszłą zdobycz, a zepsuty powodzeniem, nie pomyślał nawet o środkach odniesienia tryumfu.
Miss Trewor przez chwilę wahała się udzielić odpowiedzi na zapytanie Dyanny.
— Smutna jestem od chwili jego wyjazdu i niecierpliwie oczekuję jego powrotu, rzekła nakoniec.
Rio-Santo zwolna napawał się harmonią tego głosu, którym wczoraj byłby pogardził. Podzielał jego słodycz, zachwycał się delikatnością jego dźwięku, bo ta delikatność kazała mu szukać w ciemnym zakątku pamięci jakiejś struny nietkniętéj od lat kilku, która zadrgała i wydała dźwięk zapomniany.
Poruszył się. — Miss Trewor obróciła się, a blade jéj lica zapłonęły, bo odgadła, że słyszano jéj odpowiedź. Potém przejęta na-nowo instynktem trwogi, która ją dawniéj już przejmowała na widok markiza, zadrżała od stóp do głów i ścisnęła dłoń Dyanny.
— Pójdź, rzekła, uprowadzając zdziwioną przyjaciółkę do salonów, w których dawano koncert.
Czyżby miał się wczołgać jaki wąż po za twój fotel? spytała wesoło miss Stewart.
— Był tam jakiś mężczyzna, szepnęła Marya.
Dyanna żywo się obróciła i spotkała także pałające spojrzenie Rio-Santa, które ścigało odchodzącą jéj towarzyszkę. Przybrała poważną minę.
— Jakże on na ciebie patrzy! rzekła z naiwną zazdrością. Między jego okiem a tobą rozciąga się jakiś niby ognisty promień.
Marya mocniej zadrżała.
Rio-Santo opuścił kolumnę i rzucił się na fotel, zajmowany poprzednio przez miss Trewor. Długo tam zostawał, i do sali koncertowéj wszedł dopiéro wtedy, gdy cisnący się tłum graczy zmusił go do ustąpienia z tego miejsca.
— Biedna Marya! rzekł wstając; do téj pory, żadnéj tak nie kochałem.
W kilka dni potem, Rio-Santo przedstawiony został, lady Campbell i lordowi Trewor. Lady Campbell umyślnie zdała się stworzoną dla ocenienia wszystkich przymiotów markiza; także oddanie piérwszeństwa ze strony Rio-Santa, pochlebiało jéj, bo przewidywała, że wpłynie na podwyższenie jéj przewagi w świecie. — Trewor-house w istocie stał się nagle wyrocznią mody. Każdy chciał tam być wprowadzonym, a młodzi dżentlemenowie, których widzieliśmy przybywających do Londynu jednocześnie prawie z Rio-Santem, najpiérwsi ubiegali się o ten zaszczyt. Zaiste, major Brougham, doktor Muller, sir Paweł Waterfield i piękny kawaler Angelo Bombo byli to ludzie dla których drzwi wszędzie stały otworem.
Zaledwie wprowadzeni do lorda Trewor, otoczyli lady Campbell i nieustannie jéj nadskakiwali. Ci cztéréj dżentlemenowie mieli wprawdzie między sobą owe powierzchowne i zgodne z okolicznościami, tak łatwo na świecie zawiązać się dające stosunki, ale nie istniała między nimi żadna widoczna poufałość. Mimo to jednak można było powiedzieć, że dali sobie słowo aby popiérać insteresa Rio-Santa u lady Campbell. Może to był traf.
Rio-Santo, zresztą, niczyjéj nie potrzebował pomocy. Im dowcipniejszą była która kobiéta, tém mniéj miała nadziei ujść złudzeń jego ducha; jakoś mniemamy, żeśmy już powiedzieli, iż lady Campbell co do delikatności i wyszukania w swym dowcipie nie ustępowała nikomu. Szybko więc i zupełnie ujarzmioną została. Po upływie kilku dni, uważała Rio-Santa jak przyjaciela rodziny, po upływie miesiąca, patrzyła tylko jego oczami. Że zaś lady Campbell była w istocie głową domu brata swojego, wszystkie więc zamieszkałe tam osoby, ulegały mniéj więcéj wpływowi markiza, wszystkie, bo nawet i sama miss Trewor.
Powinniśmy powiedzieć także, iż Rio-Santo nie działał wprost na miss Maryę Trewor. Lady Campbell sama przyjęła na się trudny obowiązek usposobienia, mimo wiedzy, giętkiego serca swéj ładnéj siostrzenicy. Ta godna kochania kobiéta, w rzeczy saméj przejęta doskonałością markiza, nie mogła milczeć. Żywa jéj przyjaźń i uwielbienie torowały sobie drogę wszelkiemi otworami. Przedstawiła ona Rio-Santa swéj siostrzenicy, jako wzór do studjów, jako przedmiot rozbioru, jako najwyższy typ, który raz poznany, uzupełni jéj znajomość świata. Dobrym, jest mawiała, dobrym, chociaż wyższego umysłu, a to nadaje dobroci charakter jakiejś wzniosłości; czyni dobrze, chociaż ma tyle sposobności do czynienia źle. Co miesiąc, ogromne summy sypie własną ręką w worek nieznanego jakiegoś duchownego, a tysiące nieszczęśliwych mają chléb... Był niestałym, lekkim w miłości, ale któż to rozgłaszał? Rywale? kłamstwo! Kobiéty? zemsta! a wreszcie dla czegóż mordowano go tyłu hołdami? Czyliż miał, dobrze rzecz rozważywszy, brać na seryo wszystkie te łaski, którémi tak marnotrawnie był obsypywany?... I wiele podobnych rzeczy.
Taka mowa sprawiła, że miss Trewor wstydziła się i żałowała piérwotnego przestrachu na widok markiza. Przejęta więc została pewnym dla Rio-Santa rodzajem podziwu, połączonym wprawdzie z jakąś nieopisaną bojaźnią, lecz już nie z odrazą.
Wiedziała, że Rio-Santo kochał ją, a kiedy kobieta wie o tém i z odrazy przechodzi do lepszego jak obojętność uczucia, można według powszechnego zapewnienia dostrzegaczy założyć się, że nawzajem kochać go będzie. — Jest to pytanie czasu. Obaczymy, czy z miss Maryą nasi dostrzegacze nie byliby podwoili swéj stawki.
Rozchodziła się po Londynie wieść szczególna i daleka od wszelkiego prawdopodobieństwa.
Mówiono, że Rio-Santo chce się żenić. Żenić się jak najpospolitszy śmiertelnik, skończyć, skruszyć swoje berło, połamać ostrogi, zmienić poezyę na prozę, włożyć bawełnianą szlafmyca na swoje koronę!
Był to niezręczny wynalazek, śmieszność, niepodobieństwo, ale niestety prawda.
Gdy się ta wieść rozeszła, Rio-Santo prosił o rękę miss Maryi Trewor.
Przeciw zwyczajowi swemu, napotkał wiele przeszkód, z których najmniejszą nawet nie można było pogardzać. Naprzód lady Campbell, ta najczystsza prawość, mimo dobréj chęci odmówiła wsparcia markizowi. Wzajemna miłość Franka Perceval i jéj siostrzenicy była jéj dziełem; pracowicie przygotowała ona ich związek. Opuścić sprawę Franka w czasie jego nieobecności, byłoby czystą zdradą, a lady Campbell niezdolną była do tego. Powtóre, lord Ja mes Trewor, stary dżentelmen rycerskiéj wiary, dał już słowo Frankowi. Potrzecie nakoniec, miss Trewor sama kochała Franka Perceval.
Dla tego téż markiz otrzymał na trzech powodach ugruntowaną odmowną odpowiedź.
Niezbyt to uczuł, bo długie nawyknięcie do powodzeń wstrzymywało go od rozpaczy, ale twarz jego pokryła się ponurą smętnością; niby zniechęcony ucałował rękę lady Campbell, i oddalił się nagle jak człowiek lękający się okazać słabym wobec nieszczęścia.
Wróciwszy do domu, uroił w swojéj głowie jak najczarowniejszy podarek ślubny, jaki tylko wybujała wyobraźnia młodéj i zalotnéj dziewczyny wynaleźć może.
Lady Campbell była niepocieszoną. Gorzko żałowała słowa danego Frankowi, który bez wątpienia był bardzo znakomitym człowiekiem, jednak niczém, w porównaniu z Rio-Santo. Ale żal jest to rzecz arcy zbyteczna, a lady Campbell nie lubiła tracić czasu. Napróżno przymuszała się do żalu, napróżno szukała rozmaitych na wzbudzenie go środków. Szczęściem, kobiéty z delikatnym dowcipem mają zawsze pod ręką ostateczne źródło, to jest: same siebie oszukują.
Lady Campbell pogrążona w rozpaczy, naturalnie mniemać mogła, że Marya jest niepocieszoną. Nie było to zupełnie tak samo, przecież była to rzecz przypuszczalna. Smutek miss Trewor raz przyznany, można było tłómaczyć rozmaitemi sposoby; wybór ich był dozwolony, lady Campbell więc wybrała. Powiedziała sobie, że jéj siostrzenica kocha, że kocha Rio-Santa, i że odmowna odpowiedź jaką mu dano stanowi całą troskę młodéj dziewicy.
Powtarzała to sobie po kilka kroć i nie wierzyła, aż nakoniec i dała temu wiarę. Uwierzywszy, miała niezaprzeczone prawo udzielić swe zdanie komu innemu; lecz komuż miała zakommunikować wrażenia, których doznała, jeżeli nie swéj ukochanéj siostrzenicy, swej przybranéj córce?
Za piérwszém wyznaniem, Marya spadła z obłoków. Ale ludy Campbell posiadała tak dobrą wiarę i tak była wymowną, że Marya, słaba, przyzwyczajona nie badać nigdy ściśle serca swojego, nawykła nadto przyswajać sobie wszelkie myśli ciotki, Marya mówimy, dała się przekonać.
Okoliczność ta zdawać się może dziwną, ale codzień przytrafiającą się.
Od téj pory lady Campbell znowu przyszła do siebie, odzyskała cały pokój duszy. Wyznajmy jednak, że położenie rzeczy zupełnie się teraz zmieniło. — Nie chodziło tu już o nią; lecz o jéj siostrzenicę. Byłaby winną, gdyby ulegając własnym skłonnościom złamała dane słowo, ale z jéj siostrzenicą rzecz się miała inaczéj!... I sumiennie powiedziawszy, nie można w ten sposób poświęcać szczęścia młodéj dziewicy. Daleka od wahania się, owszem mniemała, że honorowo teraz postępować winna, a to co dawniéj mniemała być słabością, dziś poczytała za ścisły obowiązek: wyznała sobie, ze w takich okolicznościach, nie należy stawać na połowie drogi, i ze koniecznym jéj obowiązkiem jest wspierać wszelkiemi siłami Rio-Santa.
Najciekawszą jednak było rzeczą, ze dobra lady Campbell z tego powodu uznała potrzebę powiedziéć swéj siostrzenicy piękną perorę o miłości. — Ale raz tym sposobem zaspokoiwszy moralność, przyrzekła miss Maryi wspierać nowe jéj miłostki, a tak, bez myśli nawet, wykonała śpiéw pochwalny na cześć Rio-Santa.
Miss Trewor, prawdę mówiąc, żyła wówczas w pewnym rodzaju ciągłego ogłuszenia, pełnego trudów i nudów. Rio-Santo szczególne sprawił na niéj wrażenie, którego określić sobie nie umiała. Lady Campbell nazywała to miłością; musiała to więc być miłość.
A jednak obraz Franka Perceval pozostał wyryty w jéj sercu. Biedna Marya wahała się, nic wiedząc o tém, a może wiedzieć nie chcąc. Przyciśniona wyrocznią lady Campbell, dla niéj niewątpliwą, a przytém kierowana słabością charakteru, zasypiała w téj dziwnéj, prawie fantastycznéj wątpliwości.
Pozostawała jeszcze do przezwyciężenia oppozycya, z jaką lord Trewor, niewzruszony jak skała i pomny na dane słowo, wystąpiłby zapewne przeciw temu nowemu układowi. Wprost i otwarcie nie można było o tém myśleć, ale mówiąc między nami, było to bagatelką. — Kto zdołał sam siebie oszukać, omamić sumienie młodéj dziewicy, a przecież zachował spokojność duszy, słusznie spodziewać się może, że zawróci głowę starcowi, którego noga częściéj stąpała po polach bitwy, niż po ugrzecznionych kobiercach dyplomatycznych salonów.
Rio-Santo zatem mógł wkrótce oświadczyć uczucia swoje miss Maryi Trewor, która całą następną noc marzyła — o Franku Perceyal.
Wyznać należy, że młody ten dżentelmen zły wybrał czas na swą podróż. Tak się zwykle dzieje w jego wieku, kiedy rodzice, dla pokazania wszystkim swéj wyższej mądrości, odraczają pożądany związek pod pozorem, że jeszcze zawcześnie.
Biédny pozór, biédna mądrość! Dla szczęścia jedna jest tylko chwila, a kiedy jéj dozwolą my przeminąć, mówiąc: jeszcze czas, lub co podobnego, szatan wtedy śmieje się i woła: basta! Frank Perceval, przyjęty przez całą rodzinę Trewor, był prawie urzędowym narzeczonym Maryi, ale Marya była jeszcze zbyt młodą! Za rok, mówiono mu... Frank pytał sam siebie, jak zdoła czekać trzysta sześćdziesiąt pięć dni i nie umrzeć siedmset trzydzieści razy. — Jeden z przyjaciół jego, bo kiedy człowiek ma kark skręcić, zawsze mu przyjaciel w tém pomaga, doradził mu, aby najął pocztę i wyjechał do Szwajcaryi. Frank zwiedził Szwajcaryę. Bawił tam rok cały, najął znowu pocztę w Genewie i tak wyrachował, że trzechsetnego sześćdziesiąt piątego dnia stanął w Londynie.
Nie można być akuratniejszym, a traf winien mu był jednę z swych przyjemnych niespodzianek, które zachowuje niekiedy dla podróżujących kochanków.
W chwili gdy stanął w domu, gospodyni podała mu list przed tygodniem już datowany, w którym go lord Trewor zapraszał do siebie na wieczór.
Frank zaledwie miał czas przebrać się, bo tego właśnie wieczoru był bal w Trewor-house.