Tajemnice Londynu/Tom III/Część druga/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnice Londynu |
Wydawca | S. H. Merzbach |
Data wyd. | 1847 |
Druk | S. H. Merzbach |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Seweryn Porajski |
Tytuł orygin. | Les Mystères de Londres |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom III Cały tekst |
Indeks stron |
W tydzień po wypadkach, które opowiedzieliśmy, Zuzanna znajdowała się sama w swoich salonach i rozmawiała z Brianem de Lancester. W ręku trzymała książkę, a wilgotne jéj oczy błąkały się po soplach lodu zewnątrz wiszących u szyb okna.
W swéj postawie miała więcéj jak przedtém spokojności, w spojrzeniu zaś więcéj zastanowienia. Na piękném jéj czole malował się zawsze jednaki rozsądek, ale mniéj niepewności, i coś więcéj, że tak powiemy, ziemskiego. — Zdawała się bardziéj ulegać pospolitym warunkom. Można ją było lepiéj rozumieć: każdy jéj postępek, nie był już tyle zagadkowym.
Bo od tygodnia Zuzanna spiesznémi kroki naprzód postąpiła w swém życiu: nagle skończył się niemy byt nieszczęśliwych jéj dni. Znalazły się dwie istoty, co wywołały i mile przyjęły naiwne wylanie się jéj duszy. Przez mglistą atmosferę niewiadomości i balu, który ją tak długo uciskał, przebiły się piérwsze promienie słońca.
Od tygodnia widywała ona prawie codzień lady Ofelię i Briana de Lancester.
Lady Ofelia, powoli obznajomiła ją z życiem. Nie usiłowała podchwycić niespodzianie jéj tajemnicy, jakkolwiek, z taktem kobiéty wielkiego świata, od piérwszego rzutu oka odgadła, że jakaś dziwna tajemnica kryje się pod tym tytułem księżniczki noszonym przez dziewicę wprawdzie dumną i szlachetnego rodu, imponującą, ale obcą tysiącom szykownych formuł i wszystkim tym małym prawidłom, które stanowią składnią w grammatyce wielkiego świata; odgadła także tajemnicę w tém wdowieństwie dziewicy: bo Zuzanna duszą i ciałem była dziewicą; a lady Ofelia nie mogła o tém nie wiedzieć, gdyż długo i często rozmawiała z nią o miłości.
Ale szanując tajemnicę Zuzanny o mało co nie odgadła prawdy.
Między lady Ofelią a Zuzanną istniał jakiś rodzaj jakby z przeznaczenia wynikłéj wzajemnéj czułości. Pokochały się od piérwszego poznania. Po upływie tygodnia były siostrami.
Lady Ofelia, nie tak młoda i doświadczeńsza, przyjęła rolę starszéj siostry, a słodki ten i cierpliwy mentor zastępował jéj matkę, jeśli matkę zastąpić można. Zuzanna, mniéj wykształcona, ale silniejsza i większą uposażona siłą duszy, była chwilowo uczennicą, aby późniéj może zostać nauczycielką.
Osobliwsze i zarazem zachwycające były rozmowy tych dwóch kobiét, jedna bowiem za kazdém słowem doznawała jakiegoś nowego, lub nieznanego uczucia; a druga, dla któréj życie nie miało już tajemnic, podziwiała, rozczulona, rozwijające się w głębi dziewiczego i pałającego serca pojęcia o rzeczach światowych.
Bo Zuzanna, jak matka nasza Ewa, w zupełnie dziecinnéj niewiadomości dochodziła lat kobiéty. Od tygodnia dopiéro kosztowała owocu umiejętności dobrego i złego. — Dotąd brakowało jéj wszelkiéj moralnéj nauki, jak nie mniéj wszelkiéj sposobności uczenia się za pomocą porównań i uwag. Dziką była wśród przesadzonéj naszéj cywilizacyi, a chociaż nie strawiła młodości w więzieniu, jak słynny Kasper Hauzer, zupełnie jednak żyła odosobniona. Zdradziecko i nie bez celu rozciągnięto zasłonę przed jéj wzrokiem. Ukrywano przed nią starannie wszystko o czém kobiéta wiedzieć powinna.
A odkąd ustała ta tyrania, od czasu jak powieszono jéj ojca, Zuzanna nagle rzucona w najzupełniejszą nędzę, wśród niczém niewzruszonego Londynu, jak widzieliśmy, zasypiała w otrętwiałéj rozpaczy. Biédna dziewica, dla walczenia z nędzą, nie miała ani religii, która pociesza, ani uczucia honoru, które nas niekiedy utrzymuje. Nie znała nawet wyrazu religia, bo ojciec jéj żyd na pozór, a w rzeczy saméj niedowiarek jak wielu chrześcijan, strzegł się wychować ją w wiadomości tego co podnosi i ukształca serce.
Nauczono ją tańczyć, śpiéwać, ubiérać się.
Od najmłodszych lat zawiązano jéj oczy, aby zostawszy kobiétą, mogła nie wiedząc o tém, upaść bez wstydu i śmiałą nogą deptać po drodze hańby.
Biédna dziewica byłą ofiarą cierpliwego i zgrozą przejmującego wyrachowania. W podobnéj szkole byłoby się ukształciło na potwory wiele kobiét, które świat ubóstwia, wiele aniołów budoarowych. Ale Zuzanna jakby cudem jakim wyszła z niéj czysta; chociaż bez odrazy patrzeć mogła na zgrozę, któréj nie znała. Zuzanna była czystą, chociaż tydzień dopiéro dzielił ją od czasu, w którym nie znała wstydu.
Miłość była jéj strażnicą, miłość, a może także, mimo jéj wiedzy, sumienie, ów niebieski promień, który Bóg umieszcza w głębi każdéj duszy. Ale sumienie jest często głuchém echem wyuczonych cnót i sztucznie przyswojonéj moralności; Zuzanna przeciwnie nic nie umiała.
Pod przewodnictwem lady Ofelii z zachwyceniem wychylała ona kielich wiadomości podawany przyjacielską dłonią. Słuchała, odgadywała i skwapliwie rozdarła zasłonę powiewającą przed jéj oczami.
Szlachetna jéj dusza umiała czytać wgłębi serca lady Ofelii, umiała dzielić jéj nieszczęście i oddała jéj całą resztę serca nienależącą do Briana.
Ale jednocześnie gdy namiętnie nasycała się widokiem rozwijającéj się przed nią nowéj sfery, uczyła się obawiać, wstydzić i wątpić.
Wstyd nagle w niéj zakwitnął, i nowym ozdobił powabem jéj czoło. Nauczyła się poznawać granice, jakie nieubłagana społeczność zakreśliła na kwiecistéj drodze szczęścia; daléj znowu przykład lady Ofelii, tak pięknéj i dobréj, wskazywał jéj niebezpieczeństwa otaczające kobiétę, jakiemi są: niestałość, żal, opuszczenie.
Jak powiedzieliśmy, była sama w salonie, który jej służył za budoar. Ubiór jéj doznał zmiany podobnie jak całe jéj jestestwo. Niezupełnie podobny do ubioru, które nasze damy wspólnie z pokojówkami podzielają, nie objawiał już jednak téj śmiałéj dziwaczności, która wprawdzie bardziéj podnosi piękność, lecz ujmuje jéj wdzięku. Bogate jéj krucze włosy spływały w miękkich splotach wzdłuż lica, a z tyłu utrzymywał je tylko szyldkretowy grzebień. Czarna jedwabna suknia spięta po szyję, więziła przecudne rysy jéj łona, a wierzch jéj zdobił wązki koronkowy kołnierzyk.
Ten skromny ubiór, któremu Zuzanna dodawała zachwycającéj elegancyi, wracał jéj nawzajem młodość zwykle przyćmioną zbytkiem strojów. Była to teraz prawdziwie młoda dziewica. Około pochylonego jéj czoła krążyła jakaś słodycz, czułość, jakiś powab idealny.
Kto ją taką widział, musiał ją kochać.
Bo jakże była piękną! wszystko w niéj było szlachetne, wdzięczne, doskonałe i pełne niewymownego pociągu.
Przed nią leżała na pół zamknięta książka, Wikary Wekfildzki. Jéj wskazujący palec spoczywał na stronie, gdzie mistress Primrose opłakuje ucieczkę córki.
Zuzanna nie zupełnie jeszcze rozumiała szlachetną poezję téj nienaśladowanéj powieści.
— Spokojna miłość wzruszała ją, a nieszczęścia które ją niegdyś przytłaczały, za nadto przeważały nad nieszczęściami wikarego, żeby ją żywo zajmować mogła domowa troskliwość poczciwego Primrose.
Ale boleść matki opłakującéj córkę, ta boleść tak prawdziwa i głęboka, z taką prostotą i zarazem zręcznie odmalowana przez Goldsmitha, przejęła jéj serce. Łzy zabłysły w jéj oczach.
Bo też po raz piérwszy pozazdrościła szczęścia tym co mają matki. Z właściwą sobie żywością wyobraźni, jednym rzutem oka poznała całą słodką rozkosz, całą nieskończoną radość i czystą szczęśliwość macierzyńskiéj miłości.
Bo ta miłość macierzyńska była dla niéj wyrazem, do którego łączyły się myśli gorzkie i pełne pogardy. Jéj matka odbiegła ją jeszcze w kolebce, umknęła daleko od dziecięcego uśmiechu, i nie troszczyła się ani o jej żal, ani o miłość.
Tak przynajmniéj odmalował ją żyd, który był ojcem Zuzanny.
Nigdy dotąd nie powątpiewała o rzeczywistości tego obrazu; ale teraz, nowy kierunek jej myśli skłaniał ją mimowoli do przebaczenia i czułości.
O jakżeby kochała swą matkę, i jakże to słowo „matka“ pieściło jej ucho! Uniewinniała ją, żałowała, i błagała o przebaczenie za samą nawet myśl, że ją posądzała o winę. — Widziała ją szczęśliwą i uśmiechała się do jéj radości; widziała cierpiącą i marzyła jak się marzy o szczęściu, o przywileju podzielania jéj łez.
Godziny upływały. Zuzanna zatopiła się cała w pocieszającéj myśli o matce oddalonéj przypadkiem, lub nieszczęściem od kolebki swego dziecka, potém umysł jéj zbyt długo zboczający ze zwykłéj drogi, nagle zwrócił się do Briana de Lancester.
Brian opaźniał się tego dnia. Piękna dziewica zwykle nie potrzebowała wyglądać jego obecności; nigdy nie dał tak długo czekać na siebie.
Świetny excentryk w rzeczy saméj spoczywał często u nóg księżny de Longueville. Kochał ją tém mocniéj i żywiéj, im więcéj się dotąd opierał miłości. Widok Zuzanny obecnej i myśl o Zuzannie nieobecnéj zapełniały jego życie.
Skarby młodości i gorące uczucia są częstokroć udziałem dusz, których lodowata powłoka nie wygładziła się na słodkich miłostkach młodzieńczego wieku. Szalenie i bezwarunkowo kochają ci tylko, którzy kochają późno i po długiéj dla tego uczucia wzgardzie. Brian przestraszony chciał uciec się do myśli, która cały byt jego owładnęła; ale myśl ta teraz słabszą była od jego miłości i za jeden uśmiech byłby się może zrzekł swych planów względem brata.
Zuzanna wkrótce mogła ugiąć Briana pod owe jarzmo kwieciste, któremu żadne inne zrównać nie może; ale nie myślała o tém. Kochała równie, a nawet więcéj jak Brian, bo miłość swą tak dalece posunęła, że czułość Briana przechodząc nagle najśmielsze jéj nadzieje, zasmucała ją i przerażała.
Pytała siebie — ona tak doskonała na ciele i duszy: — i czémże jestem, aby mię tak kochał?
Nie była to przesadzona skromność, bo Zuzanna, córka natury, nie umiała poniżać się z obowiązku; ale raczéj było to nieograniczone uwielbienie, że powiemy cześć i przekonanie, iż świat nie posiada nic, coby godném było Briana.
Wreszcie czuła teraz i to coraz mocniéj ile nieszczęścia ukrywał w sobie świetny pozór nowego jéj położenia. W miarę jak poznawała świat, pojmowała próżnią i niebezpieczeństwa tego odosobnionego bytu, który jéj narzucono. Widziała, że jest kupioną i uwięzioną niewolnicą. Domyślała się, że ją otaczają tajemni szpiedzy, drżała na samą myśl, że co chwila nadejść może człowiek, co jéj jak pan rozkazywać będzie.
Pamiętała biédna dziewica scenę odegraną przy łożu Franka Percewal, i chociaż z tego powodu usiłowała stłumić w sobie głos sumienia, coś jéj jednak ciągle szeptało, że przyszła w pomoc niecnéj intrydze, i że pocałunek złożony na czole umierającego wiele łez wytoczył...
Wówczas szlachetna jéj dusza, nagle oburzona, doradzała aby zrzucić z siebie i podeptać nogami to skryte jarzmo. Ale Zuzanna mocno kochała, a przytém ludzie potężni, którzy Briana de Lancester do jéj nóg przywiedli, czyżby go niezdołali równie prędko zniszczyć, jak ją nagle podnieśli? Wreszcie czémże bez nich była... nieszczęśliwą istotą, w śmierci tylko ratunku szukać mogącą!
Miała więc umierać teraz kiedy zaledwie szczęścia kosztować poczęta?...
Nie, nie śmiała tego uczynić. Często, gdy Brian był przy niéj, usta jéj otwierały się wraz z sercem: tylko co nie odkryła wszystkiego człowiekowi, który miał prawo wiedziéć o wszystkiém. Lecz czyliż nie ostrzeżono ją, że niebezpieczeństwo nie tylko jéj saméj grozi i że tajemniczy miecz stowarzyszenia spaść także może na głowę Lancestra?
Milczała, pewna że w pobliżu niéj jest otwarte ucho, które ją słucha. Myśl ta zabijała jéj radość, i zatruwała szczęśliwe chwile obecności Briana; ale skarżyć się nie mogła, mimo więc swéj dumy i szczerości pokrywała uśmiechem tłoczącą ją troskę.
Ale nie tu był jeszcze koniec jéj cierpień. Lancester prosił o jéj rękę. Zrazu mocno ją to uradowało, bo cóż piękniejszego wymarzyć mogła nad związek ze śmiercią tylko rozłączyć się mający? Ale każdy dzień nową był dla niéj nauką. Poznała, że świat temu związkowi, który mniemała być tak pięknym i prostym, przepisał nieprzełamane prawidła, i zadrżała na samą myśl swego położenia ubarwionego tytułem księżniczki. Lękała się o Briana; bo tylko o niego lękać się umiała.
On, wracał codzień bardziéj nalegający, a biédna Zuzanna nie wiedziała jak się ma opierać.
Była księżną de Longueville, któżby więc uwierzył, że odmówienie z jéj strony wypływało z delikatności?
Brian rzekł dnia jednego:
— Nie chcesz się zniżyć aż do mnie.
Te słowa rozdarły jéj serce, ale milczała.
Dziś rozmyślała nad tém wszystkiém, oczekując Briana, który nie przybywał. Była bardzo smutną. Książka, którą czytała wypadła jéj z ręki, oschły łzy rozczulenia, a smutek osiadł na jéj czole.
— Może on już więcéj nie przyjdzie, szepnęła.
Wzniosła w niebo piękne oczy i załamała ręce.
— O Boże, Boże! zawołała; — nauczę się służyć ci... jakem się nauczyła modlić do ciebie... miej litość nademną!...
Modlitwa wléwa nadzieję i pociechę. Zuzanna odzyskała znowu cichą swą wesołość, w spojrzeniu jéj pozostał tylko lekki jeszcze odcień melancholii.
Wstała i przebiegła palcami po klawiszach przepysznego fortepianu, który owdowiała księżna de Gèvres kazała postawić w jéj buduarze.
Akkorda rozlegały się zrazu kapryśnie, pełne niepokoju i namiętności; powoli, z pośród harmonijnego ich powikłania, złączyły się w czystą, miłą, religijną melodyą.
Potém głos Zuzanny, słodki i czysty jak jéj dusza, połączył z harmonią cudowne swe dźwięki.
Zanuciła jednę z owych pieśni Palestryny, pełnych tajemniczéj pobożności i żarliwéj modlitwy, których my synowie Tamizy, ani utworzyć, ani odśpiewać, ani może czuć nie umiemy. Zapomniała o swym smutku, a uniesiona wrodzoną poezyą, całą duszę wylała w śpiéwie; mniemałbyś, że słyszysz jednego z owych uwieńczonych mistrzów sztuki włoskiéj, którzy uniesieni ogniem natchnienia rozlewają wśród wyniosłych sklepień katolickich kościołów harmonijne fale pobożnego śpiewu.
Z czoła jéj tryskały promienie. Wzrok zatopiony w zachwyceniu, zdawał się postrzegać Matkę Zbawiciela, do któréj kierowaną była modlitwa jéj i śpiéw. Była piękna, jak marzenie Rafaela, jak wizya Dantego.
Od minuty prawie, drzwi były otwarte, na ich progu stał Brian de Lancester, z rozpierzchłémi włosami, twarzą potem oblaną, w ubiorze bez ładu. Na widok Zuzanny, któréj rysy przesyłało mu wiszące na przeciwko zwierciadło, z trudnością powściągnął na sobie oznaki głośnego podziwienia. Zbliżył się na palcach, i oparł obie ręce na grzbiecie fotelu Zuzanny.