Tajemnice Londynu/Tom III/Część druga/VIII
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnice Londynu |
Wydawca | S. H. Merzbach |
Data wyd. | 1847 |
Druk | S. H. Merzbach |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Seweryn Porajski |
Tytuł orygin. | Les Mystères de Londres |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom III Cały tekst |
Indeks stron |
Zuzanna cała oddychająca poezyą swego śpiéwu, nie postrzegła Briana de Lancester. Biédna poganka, przesyłała w niebo katolicką melodyę, a głos jéj szedł do Boga jak wonne kadzidło. Dźwięczne słowa pięknego włoskiego języka ulatywały z ust jéj na krystalicznych tonach fortepianu, którego klawisze poruszone zręcznémi palcami, ciskały potoki harmonii, przez pół niby śpiéw pokrywające, jak tkanina koronek, z pod których twarz miła milszą się jeszcze wydaje.
Brian stał niepomny na siebie samego. Jakże Zuzanna w téj chwili była piękną! Patrzył na nią, słyszał ją. Ten głos cudowny, ten śpiéw Bozki, ta piękność promieniejąca i natchniona, wszystko to otoczyło go jakby czarami i pobudziło do uwielbienia bez granic.
Ostatnie drganie głosu Zuzanny zgasło pod grzmotem akkordów. Następnie zamilkł i fortepian. Piękna dziewica podniosła wzrok rozczulony i w zwierciedle spotkała pałające spojrzenia Lancestra.
Zadrżała i zapłonęła, nie wstydem, lecz rozkoszą. Brian złożył pocałunek na jéj ręku.
Usiedli obok siebie na sofie i przez kilka chwil milczeli. Zuzanna była szczęśliwą, bo widziała Briana. Brian zaś doznawał jeszcze świeżego wrażenia: milcząc uwielbiał i w głębi duszy.
— Czekałam cię milordzie, przemówiła nakoniec Zuzanna; piérwszy raz przychodzisz tak późno.
— Czyś się pani za mnie modliła? spytał Brian jakby unikając odpowiedzi; aniołowie muszą zapewne śpiéwać tak, jak ty Zuzanno!
Zuzanna nie spuściła oczu.
— Ilekroć modlę się, odrzekła, to zawsze za ciebie Brianie!... Ale któż cię tak długo zatrzymywał? Bardzo mi smutno, kiedy nie jesteś przy mnie... O gdybyś kiedy nie miał przyjść!...
— Wtedy chybabym nie żył Zuzanno.
Oko pięknéj dziewicy błysnęło promieniem szczęścia.
— Dziękuję, rzekła, przytłumionym głosem. Wierzę ci Brianie i dumna jestem twoją miłością.
Podała rękę Brianowi i spytała:
— Skąd przybywasz milordzie?
Zdziwionym wzrokiem przebiegła Lancestra od stóp do głów, bo też w rzeczy saméj dziwnie wyglądał.
Rozpierzchły włos zakrywał mu część twarzy. Krople krwi i potu spływały mu z czoła.
Nieład w jego ubiorze tém bardziéj uderzał, że zwykle cechowała go staranna przyzwoitość w niczém nie ustępująca przepisom mody. Cienki czarny frak w kilku miejscach był rozdarty; rozwiązaną chustkę na szyi zaledwo utrzymywał słaby i wszelkiego stylu pozbawiony węzeł. Błyszczące zwykle bóty pełne były plam błotnistych, a koronkowy napierśnik pognieciony i podarty w kilku miejscach, wisiał na poszarpanym kołnierzu aksamitnéj jego kamizelki. Kapelusz, który wszedłszy postawił na krześle, wszelki postradał kształt, a przez podarte rękawiczki widać było podrapaną skórę na jego ręku.
Powiedziałbyś, że wraca z jakiéj rozpusty, lub z niebezpiecznéj i z trudnością wytrzymanej bójki.
Zapytanie Zuzanny, nagle wyrwało Briana de Lancester z nadziemskiéj sfery, po któréj bujał od kilku minut. Wstał czém prędzéj i spojrzał w lustro.
— Przebacz, milady, przebacz; na honor nie sądziłem, aby mię tak znieważono.
— Ależ na imię nieba! milordzie, co ci się przytrafiło? zawoła Zuzanna niespokojna.
— Coś bardzo ważnego, z uśmiechem odpowiedział Lancester; co tylko może być najważniejszego, milady... Dopuściłem się zbrodni Stanu.
Księżna de Longueville nie zrozumiała tego.
— Zbrodni stanu! powtórzyła — tonem objawiającym że nie pojmuje tego.
— Tak jest milady, mówił dalej Brian, poprawiając tymczasem rozrzucone włosy i ubiór, ale to nie tłómaczy mię bynajmniéj, i błagam cię pani, chciéj wierzyć, gdybym się był przejrzał w zwierciedle nim zapukałem do drzwi twoich...
— Ależ milordzie, przerwała księżna, z lekką oznaką niespokojności, to mię wcale nieobjaśnia...
— Słusznie, odpowiedział Brian, który pojmował głęboką niespokojność Zuzanny; żądasz pani wiedziéć w czém obrazić mogłem majestat królewski...
— Obrazić majestat królewski! przerwała znowu Zuzanna, dla któréj te ostatnie słowa były rodzajem klucza do zrozumienia piérwszéj odpowiedzi Briana; ależ milordzie wystawiłeś się na straszne niebezpieczeństwo.
— Tak milady... śmiercią to mogę przypłacić, niedbale odpowiedział Lancester, a ponieważ właśnie o tém mówiemy, mogło się przytrafić, żebym wcale nie powrócił...
Zuzanna zbladła. Lancester dodał z uśmiechem.
— Ale tylko mój biegun, bieédny Ruby, życiem ten wypadek przypłacił... Czy znałaś pani mego Ruby? Było to szlachetne zwierzę!... król Steeple-chase!... Dziś rano odbył on ostatni swój kurs i nie mogę powiedziéć, że zawcześnie skończył... Ruby, na honor, prześcignął cały szwadron konnéj gwardyi!
— I mniemasz pan, że się już niczego niepowinieneś obawiać? spytała księżna śmiertelnie blada.
Brian przyprowadził ją napowrót do sofy i usiadł przy niéj.
— Wszystko pani powiém, rzekł miłym i wesołym głosem. Ale abyś pani przebaczyła mi moję przygodę, musisz wiedzieć, że od trzech dni szukam po całym Londynie niepodobnego do znalezienia przedmiotu...
— Jakiego przedmiotu, milordzie?
— Jest to mój sekret, milady, poważnie odpowiedział Lancester, szukałem więc i nie mogłem znaleźć. Rzecz okropna! bo przedmiot ten koniecznie mi był potrzebny; chciałem go... Dziś rano, przyszło mi na myśl, że może będę go mógł pożyczyć, skraść, jeżeli milady wolisz, najłaskawszemu Monarsze naszemu Wilhelmowi. Była to myśl szczęśliwa. Każę więc siodłać mojego Ruby, biednego Ruby! i galopem ruszam do zamku Windsor... Tam szczęście zrazu mi sprzyjało. Króla nie było w zamku. Otworzono mi wszystkie drzwi i dostałem się aż do pokoju zapełnionego przedmiotami podobnémi do tego, którego potrzebowałem...
Zuzanna niecierpliwie słuchała, bo serce jéj ściskało się, bo chodziło o Briana. Chciwym wzrokiem badała twarz jego, każde słowo chwytała, usiłując odgadnąć, coby to był za kosztowny przedmiot, dla którego ośmielił się nawet narazić na gniew króla.
Brian udawał, że nie uważa na tę niecierpliwość.
— Było tam mnóstwo tego rodzaju przedmiotów, rzekł znowu poważnie. Miałem wolny wybór, ale jak na nieszczęście żaden nie był takim, jakiego szukałem...
— Nie raczysz-że milordzie powiedzieć mi o czém mówisz? z przymileniem zapytała księżna.
— To moja tajemnica, powtórzył Lancester z uśmiechem. Widząc, że w Windsor próżnémi będą moje poszukiwania, znowu siadłem na koń i dzielny mój Ruby ruszył daléj. Pędził jak wiatr, a po godzinie czasu ujrzałem chińskie kioski i pagody zamku Kew... Tu natrafiłem na trudności. Sztandar królewski powiewał na zamku: król był w Kew.
W miarę jak postępowało opowiadanie Briana, głos jego orzeźwiał się, a fizyonomia, zwykle tak poważna, przybierała wyraz udzielającéj się wesołości. Zuzanna zdawała się do niéj stosować, podzielała każdy jego uśmiech i każdą oznakę tak dobrego humoru.
— Podczas bytności króla w zamku, mówił daléj Lancester, ogrody i tarasy zamknięte są dla publiczności, mianowicie od czasu jak jeden szaleniec strzelił z pistoletu do młodéj księżniczki Aleksandryny Wiktoryi[1], córki zmarłego księcia Kent. Przy każdéj bramie stoi straż, a piesi gwardziści bez ustanku krążą po tarasie. Jednakże, moja pani, przyszedłem aż pod sam pałac, pomimo okopów pięknego trawnika, na którym wznosi się wielka japońska oranżerya. Tego téż właśnie było mi potrzeba.
— Ale dla czego milordzie, na co?
— Zaraz się pani dowiész... Przebyć baryery było to igraszką, dzięki dzielnemu mojemu Ruby... Biedny Ruby!... Bez przeszkody dostałem się pod taras, od którego przedzielał mię już tylko wał i nizki mur... Ruby stąpał pewno. Zszedł więc w wał, ja stanąłem na siodle i za jednym skokiem znalazłem się na trawniku, o trzydzieści kroków od straży.
— Ależ naraziłeś twoje życie, Brianie! rzekła Zuzanna tracąc uśmiech.
— Taka tylko stawka zachęcie mię może do gry, odpowiedział Brian, i lekka chmura na chwilę pokryła jego wesołość.
Księżna spojrzała na niego wzrokiem pełnym słodkich wyrzutów.
— Jestem niewdzięczny dodał, i zapomniałem, ze nie powinienem był narażać mego, naszego szczęścia. Nie tak to łatwo pozbyć się można dawnych nałogów, moja pani... długo nienawidziłem życie!... Teraz, kocham cię Zuzanno i Bóg świadkiem, śmierć zbyt byłaby dla mnie dotkliwą, bo rozłączyłaby mię z tobą; ale takim się już urodziłem. Między mną, a tém czego pragnę, nie ma żadnéj przeszkody... a ja chciałem wejść do zamku.
— Ostatnie wyrazy wymówił lekko, i z wesoło daléj opowiadał:
— Bacz mi nakoniec przebaczyć milady, żem wywołał twój przestrach i na chwilę spłoszył z twéj twarzy zachwycający uśmiech. Straż, o któréj wspomniałem, spała wsparta na karabinie... Był to poczciwy pieszy gwardzista, który zapewne pił całą noc za zdrowie Najjaśniejszego Króla Wilhelma. Przebywszy wał, szedłem poważnie ku japońskiéj oranżeryi, przybierając minę niby mieszkańca zamku; ale na zakręcie alei, spotkałem się twarz w twarz z dwiema damami: była to owdowiała księżna Marya-Ludwika-Wiktorya Kent i córka jéj księżniczka Aleksandryna Wiktorya. Ukłoniłem się z uszanowaniem, według mojego obowiązku i szedłem daléj. — Gdym się oddalał, młoda księżniczka, prześliczne dziécię, spojrzała za mną zdziwiona, bo wyznać winienem, że niedawno wykonany skok wprowadził moję toaletę w nieład nie bardzo zgodny z etykietą królewskiéj rezydencyi... Obróciłem się i ujrzałem, że młoda księżniczka biegnie do stojącego na straży gwardzisty i że za nią zdąża dostojna jéj matka. Byłto znak niepomyślny...
— A zatém uciekałeś milordzie?
— Owszem milady, szedłem spokojnie ku oranżeryi. I wszedłem tam. Długo i starannie wybierałem. Skoro wyszedłem, aleje napełnione były gwardzistami... Milady, dodał Lancester, wstydzę się prawie wyznać Francuzce, że my angielscy dżentlmenowie praktykujemy, po większéj części z niejaką wyższością, nie zbyt rycerską sztukę starożytnych szermierzy... Kilku gwardzistów bez broni chciało mi zatamować drogę. Obaliłem jednego p drugim na ziemię; to wywołało ogromną zgrozę. — We wszystkich oknach zamku pojawiło się mnóstwo widzów. Zewsząd dowódcy wołali, aby mię ujęto żywcem lub martwego i nim zdążyłem nad brzeg tarasu, dwóch ze straży do mnie strzeliło.
— Boże łaskawy! zawołała Zuzanna bledniejąc; i nie jesteś raniony milordzie?
— Nie pani, wesoło odpowiedział Lancester; na tém wyraźnie zbywa dramatycznéj części mojéj przygody. Najmniejszéj nawet nie mam rany, z którąbym się mógł pochlubić... i tylko mój kapelusz dostał kulą od jakiegoś w czerwonym fraku.
Zuzanna czém prędzéj wstała i wzięła kapelusz, który rzeczywiście w środku był przestrzelony.
— Mój Boże! zawołała, jakże blizkim byłeś śmierci! I dla czego milordzie, na imię nieba, dla czego?
— Resztę mojego opowiadania, zaczął znowu Lancester, stanowią po prostu wyścigi z przeszkodami. Z muru tarasowego skoczyłem na grzbiet mojego Ruby, który przesadził przez wał, jakby u swych kopyt miał pazury dzikiego kota, i natychmiast ruszył galopem... Uderzono w bębny. Uczczono mię jeszcze kilku strzałami i w rzeczy saméj wyznać muszę, że prawa nie miałem za sobą... Musiałem wyglądać jak złoczyńca przybyły do zamku w bardzo niegodziwych zamiarach. Ale Ruby nie wdawał się w żadne rozprawy i pędził daléj... Szlachetne to zwierzę zrobiło tego poranka przeszło trzydzieści mil! Para mu tryskała z nozdrzów, robił bokami, a jednak nie ustawał w biegu. Z czarodziejską prawie szybkością przebiegłem obok konnych gwardzistów, którzy mi drogę przeciąć chcieli i widziałem już tylko przed sobą pikietę złożona z trzech kawalerzystów chcących zajść mi z przodu. Z prawéj strony była krata parku, a oni zmierzali z lewéj... Piérwszy dopiéro raz, od czasu jak posiadałem mojego Ruby, spiąłem go ostrogami. Zrobił skok godny podziwienia: znalazłem się w parku po drugiéj stronie kraty.
„Strzelaj! zawołano za mną: strzelaj do mordercy Jego Królewskiej Mości!“
Mniemano, niech mi Bóg przebaczy, milady, żem chciał zamordować starego króla! Trzéj konni gwardziści razem strzelili przez kratę. Uczułem, że Ruby zadrżał podemną, ale nie zatrzymał się... Dopiéro o cztéry mile stamtąd w środku Regents-Park, kiedy już wolny byłem od wszelkiéj pogonią biédny Ruby padł nagle w jednéj alei. Chciałem go podnieść, ale już nie żył.
— Konni gwardziści trafili go? rzekła Zuzanna drżąc na samą myśl, ze Brian tak blizkim był śmierci.
— W istocie dosięgła go jedna kula, smutnie powtórzył Lancester; biédny Ruby!... Ale posiadam to, czego szukałem, dodał wyjmując z kieszeni bogato w złoto oprawną puszkę... i jestem kontent milady.
Zuzanna żywo pochyliła się, aby widziéć ów tajemniczy przedmiot, dla którego Lancester narażał się na tak straszne niebezpieczeństwo. Brian z uśmiechem otworzył puszkę. Była w niej biała z niebieskiemi żyłkami kamelia.
Zuzanna położyła rękę na sercu, oczy jéj zaszły łzami.
— O! milordzie, milordzie!... rzekła, i to dla mnie?
— A dla kogożby milady? odpowiedział Lancester, którego pełne czułości spojrzenie spoczęło na spuszczonym wzroku księżnéj.
Wzięła kamelię i pochyliła swe czoło, Lancester złożył na niem pocałunek.
Ja to Zuzanno pozbawiłem cię piérwszego kwiatu, szepnął; płakałaś go... Kaźdy jego odcień został tu (i wskazał na serce); wiele było do niego podobnych, ale ja koniecznie potrzebowałem takiego samego... Byłbym go zerwał nawet pod paszczą armaty.
Lancester powiedział to po prostu i bez nadęcia. Francuz byłby może to samo uczynił przez fanfaronadę, Brian zaś przywiązywał do małéj rzeczy tak prawdziwą wartość, że dla niéj byłby poruszył cały świat.
Zuzanna ustami dotknęła kwiatu.
— On mię nie opuści, milordzie, rzekła.
Piérwszy kwiat, po którym płakała Zuzanna, był podobny do kamelii pochodzącéj z oranżeryi królewskiéj. Zuzanna nosiła go, chociaż wysechł, przez długi czas, w małéj złotej sylwetce. Raz pokazała go Brianowi, a ten przez niezręczność, czy też mimowolną powodowany zazdrością, zgniótł go w palcach na miazgę.
Dla tkliwego serca nie było to drobnostką. Na widok zniszczonego kwiatka, Zuzanna zalała się łzami, a Brian rozpaczał jakby jaką zbrodnię popełnił.
Zuzanna dawno już zapomniała o kwiatku. — Cały jéj smutek ograniczył się na chwilowéj trosce, jakiéj doznajemy rozłączając się z długo lubionym talizmanem. Ofiara Briana głęboko ją wzruszyła, ale nie tyle przez pamięć na postradany kwiat, jedyną pamiątkę lat młodocianych; jak raczéj jako dowód miłości na nic nie zważającéj, nie odwołalnéj, posuniętéj aż do szaleństwa. Okoliczności towarzyszące téj ofierze, mocny wpływ wywarły na energiczny jéj charakter, pełny śmiałości i szybki w przedsięwzięciach. Płochość celu otoczona pokonanémi niebezpieczeństwy, nadawała téj przygodzie romantyczny połysk, którymby może pogardziła jaka lady zużytego serca, ale który powinien był zelektryzować duszę nową, jeszcze nie przesyconą zaraźliwą atmosferą salonów.
Zuzanna wyjęła z zanadrza złotą sylwetkę otworzyła ją i umieściła tam kwiat. Brian zatrzymał jej rękę.
— Co! rzekł smutnie, czy on zastąpi miejsce tamtego?
— Będę lubiła ten podobnie jak i tamten, milordzie.
— Jak tamten!... zwolna powtórzył Brian de Lancester; i kiedyś, pokażesz go może komu milady... a ten ktoś weźmie kwiat zeschły, jak ja wziąłem tamten... Czyżeś mi pani nie powiedziała, że i tamten był także pamiątką?...
Zuzanna zapłonęła i spuściła oczy.
— Pamiątką po mężczyznie! dokończył półgłosem Lancester.
— Tak milordzie po mężczyznie, odpowiedziała Zuzanna.
Brian puścił jej rękę. Zuzanna zamknęła sylwetkę.
— Po mężczyznie pięknym, szlachetnym i dumnym! dodała księżna z cudownym uśmiechem; po mężczyznie, którego kochałam, milordzie, gorąco i z całej duszy mojej, po mężczyznie, którego jedynie tylko w życiu kochałam.
— A mężczyzną tym, milady, spytał Brian zacisnąwszy zęby, był...
— Brian de Lancester, milordzie.