Tajemnice Paryża/Tom II/Rozdział II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Tajemnice Paryża
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mystères de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.
OSKARŻENIE.

W dniu porwania Marji przez Puhaczkę i Bakałarza, jakiś człowiek przyjechał o dziesiątej wieczorem do folwarku Bouqeval i oznajmił pani George, że pan Rudolf przysłał go, żeby ją uspokoić co do zniknienia jej wychowanki, która za parę dni znowu powróci, dodał zarazem, że Rudolf, dla bardzo ważnych przyczyn, prosi panią George, aby do niego nie pisała przez pocztę do Paryża, jeżeli więc ma co napisać, aby oddała list swój posłańcowi, który go doręczy.
Człowiek ten był przysłany przez Sarę.
Takiem podejściem Sara, uspokoiwszy panią George, miała nadzieję opóźnić o dni kilka chwilę, w której Rudolf dowie się o porwaniu Gualezy. Przez ten czas Sara spodziewała się skłonić notarjusza Ferrand do podstawienia dziecięcia, o którym to zamiarze jużeśmy mówili.
Nie dość tego. Sara chciała się także pozbyć pani d‘Harville, obawiała się jej bardzo i raz już byłaby ją niezawodnie zgubiła, gdyby jej Rudolf nie ocalił. Sara, nie mając żadnego materjalnego dowodu na to, że Klemencja naznaczyła schadzkę Karolowi Robert, powzięła plan niegodny, umyśliła posłać list bezimienny, któryby spowodował zerwanie stosunków między Rudolfem a markizem d'Harville, albo przynajmniej tak silne obudził w duszy markiza podejrzenie, żeby zakazał swej żonie przyjmować nadal księcia. List był treści następującej:
„Zostałeś bezwstydnie oszukany. Tamtym razem żona twoja, ostrzeżona, że za nią idziesz, zmyśliła, że przychodzi na ulicę Temple w celu dobroczynnym, istotnie zaś szła do znakomitej osoby, która najęła w tym domu pokój na czwartem piętrze pod imieniem Rudolfa. Nie gardź tem ostrzeżeniem, bo możnaby myśleć, że jesteś aż nazbyt przyjacielem księcia“.
Sara oddała bilet ten na pocztę miejską o piątej po południu tego samego dnia, kiedy była u notarjusza.
Tegoż samego dnia Rudolf rozkazał był panu Graun przyspieszyć przyjazd Cecylji, sam zaś wieczorem poszedł do pani d‘Harville zawiadomić ją, że ma dla niej dobroczynną intrygę, jej godną.
Zaprowadźmy czytelnika do pani d‘Harville. Następująca rozmowa przekona go, że markiza korzystała już ze szlachetnych rad Rudolfa, bo zamiast być, jak dawniej, niezmiernie oziębłą dla męża, okazywała mu szlachetne i tkliwe współczucie. Właśnie oboje wstali od stołu i przeszli do salonu. Wyraz twarzy Klemencji był łagodny, uprzejmy, d’Harville zdawał się mniej smutny niż zwykle. Bo też nie odebrał jeszcze bezecnego paszkwilu Sary.
— Gdzie będziesz dziś wieczór? — zapytał żony.
— Nigdzie nie wyjadę. A ty co robisz?
— Wiem, że wolisz zostawać sama, kiedy nie wychodzisz.
— Ponieważ jestem bardzo kapryśna — odpowiedziała Klemencja z uśmiechem — dziś radabym podzieliła samotność z tobą, jeżeli ci to zrobi przyjemność.
— Czy istotnie? — zawołał markiz wzruszony. — Jakżeś dobra, że uprzedzasz życzenie, którego nie śmiałem objawić.
— Zapomnijmy o przeszłości — rzekła do męża.ze słodkim, anielskim uśmiechem.
— Czy kiedykolwiek zdołasz zapomnieć o niej, Klemencjo? — odpowiedział smutnie — ja śmiałem ciebie podejrzewać! Do takiej ostateczności doprowadziła mnie ślepa zazdrość!
— Źle zrobiłeś, jak widzisz.
— Co za zmiana, mój Boże! czy to sen? Już nie tak ozięble na mnie patrzysz, mówisz do mnie głosem prawie tkliwym. O! powiedz, że to prawda, że to nie złudzenie...
— Nie, bo i ja potrzebuję przebaczenia.
— Ty?!..
— Czyż nie byłam dla ciebie czasem przykrą, a nawet okrutną? Czy nie powinnam była zastanowić się, że trzeba było rzadkiej, prawie nadludzkiej odwagi, żeby postąpić inaczej? Cóż w tem dziwnego, iż będąc nieszczęśliwy, szukałeś pociechy w miłym związku? Kto cierpi, wierzy w dobroć innych. Dotąd jedyna twoja wina w tem, żeś wierzył w moją dobroć, odtąd chcę cię przekonać, że się nie zawiodłeś.
— O! mów, mów! — zawołał markiz, składając ręce, jakby w zachwyceniu.
— Ponieważ zgodziłam się na tę sytuację, trzeba mi było uszlachetnić ją poświęceniem. Powinnam była pocieszać cię w nieszczęściu, o niem tylko pamiętać! Stopniowo Przywiązałabym się do ciebie, skutkiem może samych starań moich i poświęceń; twoja wdzięczność byłaby mi nagrodą i wtedy... Ale mój Boże! co ci jest? płaczesz?
— Tak, płaczę, płaczę z rozkoszy. Nie wiesz, jak nowe uczucia budzą w mej duszy twoje słowa! Dziś poznaję wielkość mego występku, żem ciebie przykuł do mego losu!
— Albercie, możesz mieć zupełną, ślepą wiarę w to, co mówię. Postanowienie moje jest niezmienne, nigdy mu nie uchybię, przysięgam...
— Przysięga! — zawołał markiz, coraz bardziej uniesiony niespodziewanem szczęściem, — przysięga! poco? Czyliż twoje spojrzenie, wyraz dobroci, co cię jeszcze piękniejszą czyni, czyż bicie mego serca nie dowodzi mi, że mówisz prawdę? Ty nie znasz tej namiętności. Czyż mogłem ci o niej mówić? byłaś dla mnie tak zimną! A ja wart jestem szczęścia, zawszenm cię tak kochał! i tyle cierpiałem w milczeniu. Ten skarb, moje najdroższe dobro, niezadługo do mnie będzie należał... I mówiąc to, namiętnie całował jej ręce.
Klemencja, w rozpaczy, że mąż jej nie zrozumiał, w pierwszej chwili nie mogła zwyciężyć wstrętu i strachu i nagle cofnęła rękę. Na jej twarzy jawnie odmalowały się te uczucia, markiz nie mógł się dłużej łudzić. Był to dla niego cios okropny.
Rozpacz wyryła się na jego twarzy, markiza podała mu rękę, wołając:
— Albercie, przysięgam, że będę ci najlepszą przyjaciółką, najczulszą siostrą, ale niczem więcej! Przebacz, że niechcący obudziłam w tobie nadzieje, których nigdy nie mogę spełnić.
— Nigdy? — zapytał markiz, wpatrując się z rozpaczą w żonę.
— Nigdy! — odpowiedziała.
Po chwili bolesnego milczenia, pan d’Harville rzekł z goryczą.
— Przebacz, żem się omylił, przebacz, żem się oddal szalonym nadziejom. O jakżem ja nieszczęśliwy!
Wtem wszedł lokaj i oznajmił:
— Jego Książęca Mość, książę Gerolstein, każę zapytać, czy go pani markiza może przyjąć.
Klemencja spojrzała na męża.
Pan d’Harville odzyskał zimną krew i rzekł żonie:
— Bezwątpienia — prosić.
Za chwilę wszedł Rudolf.
— Jakżem szczęśliwy — rzekł książę — żem panią zastał w domu, a to tembardziej, że i ciebie tu spotykam, kochany Albercie! — dodał, obracając się do markiza i biorąc go serdecznie za rękę.
— Istotnie bardzo dawno nie miałem przyjemności widzieć Waszej Książęcej Mości.
— A czyja wina? Kiedym tu był ostatnim razem, pytałem o ciebie, lecz nie było cię w domu. Jesteś zbyt platoniczny w przyjaźni, przekonany, że cię kochają, nie dbasz o dowody przywiązania.
W tej chwili lokaj przyniósł markizowi na srebrnej tacy list, list bezimienny Sary. Markiz, dotknięty takiem uchybieniem etykiecie, odsunął tacę, mówiąc:
— Później, później.
— Ależ, kochany Albercie, nie rób ze mną ceremonij — rzekł Rudolf uprzejmie. — Przeczytaj list, proszę cię.
Rudolf rozmawiał z markizą, gdy tymczasem pan d’Harville po dwakroć czytał list Sary. Wyrazu twarzy nie zmienił, tylko mu ręka konwulsyjnie drżała, lecz po chwili wahania włożył bilet do kieszeni. Potem rzekł z uśmiechem do Rudolfa:
— Muszę prosić księcia o pozwolenie mi, abym dał natychmiast odpowiedź na ten list, ważniejszy, aniżeli myślałem.
— Kochany Albercie, powróć, gdy list napiszesz, albo wyznacz mi czas, kiedy przyjść do ciebie, mam ci tysiąc rzeczy powiedzieć.
— Zbytek łaski, Mości książę — odpowiedział markiz z głębokim ukłonem. I wyszedł, zostawiając żonę z księciem.
— Markiz zdaje się czemś zaprzątnięty — rzekł Rudolf — uśmiechał się jakoś z przymusem.
— W chwili przybycia księcia był mocno wzruszony i zaledwie zdołał ukryć swój stan.
— Może nie w porę przyszedłem?
— O! Mówiłam panu d’Harville, jak postanowiłam na przyszłość z nim postępować, obiecywałam mu, że znajdzie we mnie pocieszycielkę.
— Jak go to musiało uszczęśliwić!
— Z początku tyleż co i mnie, bo jego radość, łzy, wzruszyły mnie, jak nigdy dotąd. Wyznaję, że niema nic przyjemniejszego, jak obdarzyć kogoś niespodziewanem szczęściom! — Lecz jakim sposobem ten dowód przychylności naprowadził na przykrą rozmowę?
— Bo, niestety — rzekła, rumieniąc się, Klemencja — d‘Harville z moich słów powziął nadzieję, których nigdy spełnić nie mogę.
— Rozumiem, on tak czule panią kocha.
— Im więcej zrazu wzruszyła mnie jego wdzięczność, tem bardziej zastraszyła mnie potem jego mowa.
— Lituję się nad nim, lecz nie mogę pani ganić. Ale miejmy ufność, że z czasem pozna wartość przywiązania pani i poprzestanie na niem. Teraz myślmy o innych nieszczęśliwych. Obiecałem pani dobry uczynek, któryby panią zajął, jak romans. Przyszedłem dotrzymać słowa.
— Już! Co za szczęście! — Jakżem dobrze zrobił, że nająłem pokoik w owym domu na ulicy Temple. Niema pani pojęcia,ile tam poczyniłem odkryć ciekawych, zajmujących! Byłem wczoraj w Temple. Pani nie wie, co to jest Temple?
— Nie wiem.
— Jest to bardzo oryginalny rynek, chodziłem tam dla kupna wielu sprawunków z moją sąsiadką z czwartego piętra. Ta sąsiadka, to śliczna drobniuchna gryzetka, nazywa się Rigoletta, zawsze się śmieje i nigdy nie miała kochanka.
— Cnotliwa gryzetka, to nadzwyczajne!
— Wróćmy do naszej intrygi. Chodziłem tedy z Rigolettą kupić niektóre rzeczy dla Morelów i, przewracając przypadkiem szufladki w starem biurku, znalazłem bruljon listu, w którym jakaś kobieta żaliła się, że oszustwo dłużnika doprowadziło ją do ostatniej nędzy. Kupcowa powiedziała mi, że kupiła to biurko od jakiejś młodej jeszcze kobiety, zdaje się, dawniej bogatej, lecz z dumą znoszącej teraźniejszą nędzę.
— Jak dziwny zbieg okoliczności — rzekła z zajęciem pani d‘Harville — jakże jestem ciekawa.
— To jeszcze nie wszystko. Na rogu tego listu znajdowały się zanotowane słowa: Pisać do księżny de Lucenay.
— Co za szczęście! może dowiemy się czego przez księżnę.
— Trzeba się pytać, czy nie zna jakiej wdowy młodej jeszcze, której szesnastoletnia córka nosi imię Klary. Pamiętam imię...
— Imienniczka mojej córki! Zdaje mi się, że mam nowy powód do zajęcia się losem tych nieszczęśliwych kobiet.
— Zapomniałem jeszcze dodać, że brat wdowy przed, paroma miesiącami odebrał sobie życie. I zostały doprowadzone do takiego stanu przez oszustwo notarjusza, ohydnego łotra: jest to niejaki Jakób Ferrand.
— Notarjusz mego męża! — zawołała markiza, — notarjusz mojej macochy! To nie może być! niepodobna, wszyscy go mają za najuczciwszego w świecie.
— A ja mam dowody, że tak nie jest. On pozbawił tę wdowę majątku, wypierając się przyjęcia depozytu pieniędzy, które brat jej, według wszelkiego prawdopodobieństwa, u niego złożył.
— Jakaż to czarna zbrodnia!
— Takiej zbrodni — zawołał Rudolf — nic nie łagodzi. Morderca zabija odrazu, szybko, a on zabija pomału, w mękach rozpaczy i nędzy. Niech nasza wdowa umrze ze zgryzoty, z rozpaczy, a córka jej młoda, piękna, zostawiona bez opieki i przytułku, nawykła do dobrego bytu, niezdolna sama zapracować na życie, wkrótce będzie musiała wybierać między hańbą a głodem!
Klemencja nigdy nie słyszała Rudolfa mówiącego z taktem oburzeniem, z takim gniewem, słuchała w milczeniu jego mowy, natchnionej silną nienawiścią przeciw złemu.
— Wybacz pani — rzekł Rudolf po chwili milczenia, — nie mogłem pohamować oburzenia na myśl o nieszczęściach, które mogą spotkać te kobiety. Ach, wierzaj mi pani, malując skutki nędzy, trudno nawet jest przesadzić.
— Lecz przedewszystkiem trzeba je odkryć! Jakże niecierpliwie czekam jutra!! Prosto od księżny de Lucenay pójdę do ich dawnego mieszkania, wybadam sąsiadów, wszelkiemi sposobami będę się o nie dopytywała, wszędzie pójdę. Biedne kobiety! zdaje mi się, że mnie jeszcze bardziej zajmują, gdy myślę o mojej córce.
Rudolf, wzruszony tak tkliwą litością nad nieszczęśliwemi, smutnie się uśmiechał na widok tej młodej, pięknej kobiety, co w szlachetnem czynieniu dobra szukała zapomnienia domowej niedoli.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.