Tajemnice Paryża/Tom II/Rozdział XXVII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Tajemnice Paryża
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mystères de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXVII.
WILCZYCA.

W kilka minut po wyjściu Gualezy z więzienia i Wilczyca odzyskała wolność, gdyż wobec widocznej poprawy, darowano jej kilka dni, pozostałych do odsiedzenia. Ta kobieta, dotąd pogrążona w zepsuciu i spodleniu, niepohamowana w zapędach, zmieniła się zupełnie. Ciągle jej stał przed oczami obraz życia, pędzonego wśród pokoju, samotności i pracy, obraz, skreślony przez Gualezę, nad którym rozmyślając, obrzydziła sobie swój dawny sposób życia.
Gualeza, nadając chwalebny kierunek dzikiej miłości Wilczycy, zrobiła ze zgubionej dziewczyny uczciwą kobietę.
Ufna w pomoc, przyrzeczoną przez Gualezę w imieniu nieznanego dobroczyńcy, Wilczyca po uwolnieniu myślała tylko o tem, żeby jak najprędzej zobaczyć Marcjala i przekonać się, czy on podziela jej życzenia. Od kilku dni żadnej nie miała o nim wiadomości. Spodziewając się znaleźć go na Wyspie Grabieżnika, pojechała fiakrem do mostu W Asnieres i przebyła go na kwadrans wprzód, nim pani Seraphin i Gualeza, idące brzegiem, stanęły naprzeciw wyspy.
Zwykle, jeżeli Marcjal nie zawoził jej sam na wyspę, brała łódkę od starego rybaka Ferot.
Wkrótce przybyła do domu rybaka: Ferot stał przed drzwiami i naprawiał sieci. Zobaczywszy go, już zdaleka zawołała:
— Łódki, łódki, ojcze Ferot, tylko prędko!
— Dziś niepodobna; mój syn popłynął ds Saint-Ouen Na całym brzegu łódki nie znajdzie.
— Ale gdzie Mancjal? mów, gdzie?
— Poczekaj tylko. Otóż spotkałem się z jego matką oko w oko, tak blisko, żem nie śmiał od niej uciec i powiadam do niej: Już dwa dni nie widziałem Marcjala, czy poszedł do miasta? Spojrzała ma mnie takiemi oczami, ależ to oczy! jakby mnie chciała niemi przeszyć.
— Co dalej? co dalej?
Ojciec Ferot rzekł po chwili milczenia:
— Słuchaj, jesteś dobra dziewczyna, jeżeli mi przyrzekniesz milczenie, powiem ci wszystko, co wiem.
— Ojcze Ferot, mów, bo mnie krew zabije.
— Co za dziewczyna! co za gorączka! Słuchaj więc, najprzód trzeba ci wiedzieć, że Marcjal jest w coraz większej niezgodzie ze swojem rodzeństwem i gdyby mu co złego zrobili, wcalebym się nie dziwił. Kiedym dziś rano spotkał się z jego matką, powiedziałem do niej: już od dwóch dni nie widać waszego syna, łódka jego jest uwiązana, czy poszedł do miasta? Na to wdowa.spojrzała na mnie ponuro i mówi: Chory, leży na wyspie i tak chory, że z tego nie wyjdzie. Ja pomyślałem sobie: Czy być może? przed trzema dniami... A to co? — zawołał Ferot, przerywając sobie — gdzie idziesz? Gdzie ta dziewczyna leci?
Wilczyca, słysząc, że życie Marcjala w niebezpieczeństwie ze strony mieszkańców wyspy, przejęta trwogą, uniesiona wściekłością, nie słuchała dalej starego rybaka i pobiegła wzdłuż brzegu Sekwany.
Dom doktora Griffon, gdzie czasowo mieszkał stary hrabia Saint-Remy stał przy brzegu, blisko miejsca, dokąd nadbiegła Wilczyca. Hrabia i doktór Griffon rozmawiali przed domem. Uderzeni wyrazem rozpaczy, malującym się na jej twarzy, poszli za nią.
Zadyszana, zaczerwieniana, z pałającem okiem stanęła nad wodą w miejscu najbliższem wyspy. Przez, nagie gałęzie wierzb i topoli ujrzała dach domu, gdzie może Marcjal konał. Na ten widok z dzikim jękiem zerwała z siebie chustkę, czapek, suknię i tylko w spódnicy skoczyła do wody, szła póki mogła zgruntować, a potem zaczęła płynąć ku wyspie.
Wtem z drugiej strony rozległ się krzyk.
Wilczyca zatrzymała się ze drżeniem; utrzymując się jedną ręką nad wiodą, drugą odrzuciła w tył gęste włosy, słuchała. Znowu krzyk, ale słabszy, błagalny, konwulsyjny, skonał na wodzie i wszystko ucichło.
— To on! — zawołała Wilczyca, rzucając się naprzód i płynęła dalej z największym wysiłkiem. Zdawało się jej. że poznała głos Marcjala.
Hrabia i doktór, obok których przebiegła, nie mogli jej dogonić i wstrzymać od rzucenia się do wody. Widząc jak walczy z prądem, zawołali:
— Nieszczęśliwa, tonie! Lecz próżna bojaźń. Wilczyca płynęła jak wydra i po chwilce, zbliżywszy się do wyspy, dostawała gruntu. Uchwyciła się za pal od tamy, aby wydobyć się z wody, kiedy zauważyła płynące z prądem ciało młodej dziewczyny, ubranej po wiejsku. Wilczyca jedną ręką trzymając się pala, drugą uchwyciła tę kobietę za suknię, przyciągnęła ją do siebie, a obdarzona niezwykłą zręcznością i siłą podniosła Gualezę, której jeszcze nie poznała, wzięła ją na ręce jak dziecię i wyszedłszy z wody złożyła na trawie.
— Odważnie! odważnie! — wołali pan de Saint-Remy i doktór Griffon; — zaraz przejdziemy most w Asnieres i łódką przybędziemy ci na pomoc. I obaj pobiegli ku mostowi.
Słowa te nie doszły do uszu Wilczycy.
Musimy tu powtórzyć, że z prawego brzegu, gdzie znajdował się Mikołaj, Tykwa i wdowa, nie można było widzieć, co się dzieje po drugiej stronie rzeki.
Kiedy więc Wilczyca pociągnęła ku sobie Gualezę, mordercy, nie widząc już ciała dziewczyny, mniemali, że je fale pochłonęły. W kilka minut potem prąd unosił drugiego trupa, którego Wilczyca nie spostrzegła, ciało gospodyni notarjusza, już w niem ostatnia iskra życia zgasła.
Mikołaj i Tykwa, tyleż co Jakâb Ferrand pragnęli śmierci świadka i wspólniczki ich zbrodni; kiedy więc łódka z klapą zanurzyła się z Gualezą, Mikołaj skoczył do łódki siostry i zachwiał nią gwałtownie, pani Seraphin straciła na chwilę równowagę, bandyta strącił ją w wodę i dobił bosakiem.
Zadyszana, zmęczona, Wilczyca klęczała obok Gualezy i starała się rozeznać jej rysy; osłupiała, poznając towarzyszkę więzienia, tę, co tak dobroczynny, tak zbawienny wpływ wywarta na jej przeznaczenie.
— Gualeza! — krzyknęła Wilczyca — co za przypadek! Przychodziłam powiedzieć Marcjalowi, ile mi zrobiła złego i dobrego przez swoje słowa i obietnice, a znajduję ją tu umarłą! Nie, nie — zawołała, nachylając się do jej ust — nie! jeszcze oddycha.
Podniosła się, wzięła Gualezę na ręce i z tym lekkim ciężarem pobiegła do domu, nie wątpiąc, że wdowa i jej córka jakkolwiek złe i nie ludzkie, nie odmówią żadnej pomocy.
Kiedy Wilczyca przybyła na najwyższy punkt wyspy, skąd można było widzieć oba brzegi Sekwany, Mikołaj, wdowa i Tykwa już się oddalili... Pewni, że podwójne morderstwo zostało dokonane, spieszyli do Czerwonego Janka.
W tej samej chwili człowiek, który ukryty przy brzegu widział tę okropną scenę, oddalił się spiesznie, przekonany, że zabójstwo spełniono. Był to Jakób Ferand.
Jedna z łódek Mikołaja przywiązana była u brzegu, w miejscu, skąd pani Seraphin i Gualeza odpłynęły.
W tej właśnie chwili Saint-Remy i doktór Griffon przechodzili most w Asnieres i spieszyli do łódki.
Wilczyca niemało zdziwiona, znalazła dom Marcjalów zamknięty. Złożyła omdlałą Gualezę w altanie i zbliżyła się do domu. Znała okno Marcjala, widząc okiennice obite blachą, zamknięte i przymocowane dwiema żeiaznemi sztabami, odgadła część prawdy, jęknęła głucho i z całych sił krzyknęła: Marcjal! Mancjal! Nikt nie odpowiedział. Przestraszana tem milczeniem, chodziła wkoło domu, jak dziki zwierz, szukający wejścia do jamy. Od czasu do czasu krzyczała: Marcjalu! gdzie jesteś? I z wściekłością wstrząsała kraty okna od kuchni, uderzała w mur pięściami, wybijała drzwi. Wtem głuchy głos dał się słyszeć z domu. Zadrżała, nadstawiła ucha. Odgłos zamilkł.
— Usłyszał mnie, muszę wejść, choćbym miała zębami drzwi przegryźć. I znowu raz po raz krzyczała.
W kuchni usłyszała krzyk dwojga dzieci, zamkniętych w piwnicy.
Wdowa, przekonana, że w czasie jej nieobecności nikt nie przyjdzie, zostawiła klucz we drzwiach.
Gdy Wilczyca otworzyła, dzieci wybiegły.
— Wilczyco, ratuj mego brata Marcjala! — wołał Franciszek — chcieli go zabić. Od dwóch dni go zamknęli.
— Ty, Franciszku, daj mi siekiery, żebym wybiła drzwi Marcjala.
— Jest tu siekiera do łupania drzewa, ale za ciężka dla ciebie — odpowiedział Franciszek.
— Za ciężka! — rzekła Wilczyca i lekko podniosła tę masę żelaza, a wbiegając szybko na schody, wołała do dzieci: Idźcie po dziewczynę i połóżcie ją przy ogniu. W mgnieniu oka już była u drzwi Marcjala. Jestem tu! — krzyknęła — ja, twoja Wilczyca! — I podnosząc młot, mocnem uderzeniem wstrząsnęła drzwiami.
— Drzwi zabite gwoździami z tamtej strony, powyrywaj gwoździe — wołał Marcjal słabym głosem.
Natychmiast rzuciła się na kolana i ostrzem młota, palcami wydarła z podłogi kilka ćwieków.
Nareszcie drzwi się otworzyły. Marcjal blady, z zakrwawionymi rękami, padł prawie nieżywy w objęcia Wilczycy.
— Nareszcie widzę cię, trzymam cię, mego! — wołała Wilczyca z dziką energją,obejmując Marcjala i wspierając go, niosąc go prawie.
Wilczyca przybyła mu ma ratunek w chwili, gdy czuł, że już umiera, nietyle jeszcze z głodu, co z braku powietrza, które nie mogło się odświeżyć w izdebce małej, bez komina, hermetycznie zamkniętej.
— Marcjalu, to ja, twoja Wilczyca! Jak ci jest?
— Odżyłem, wychodzę z grobu, wychodzę z niego, dzięki tobie jednej!
— Ale twoje ręce, twoje biedne ręce! jakże pokaleczone! kto ci je tak pociął?
— Mikołaj i Tykwa, nie śmiejąc otwarcie zmierzyć się ze mną, zamknęli mnie w tej izbie, żeby mnie głodem umorzyć. Chciałem im nie dać zabić okiennic, wtenczas siostra pocięła mi ręce toporkiem.
— O potwory!
— Lecz co z tobą było? całaś zmoczona.
— Wiedziałam, że jesteś w niebezpieczeństwie, nie znalazłam łódki...
— I przepłynęłaś? — zawołał Marcjal z zapałem — o moja dzielna kobieto! ale chłód cię przejął, drżysz. Wejdź tam, weź płaszcz Tykwy i okryj się, idź zaraz. W mgnieniu oka Wilczyca wróciła okryta płaszczem.
— Dla mnie narażałaś się na śmierć, mogłaś utonąć! — rzekł Marcjal, patrząc na nią z tkliwem uniesieniem.
— Przeciwnie, nietylko nie utonęłam, ale jeszcze wyratowałam młodą dziewczynę, która tonęła.
— I ją także ocaliłaś? gdzie jest?
— Na dole z dziećmi. O Boże, gdybyś wiedział co za szczęśliwy traf! Siedziała ze mną w więzieniu u św. Łazarza. Kochałam ją i nienawidziłam, a wszystko z twojej przyczyny.
— Z mojej przyczyny? Nie rozumiem cię...
— Tak, bo dzięki niej pojęłam, że wtedy tylko mogłabym być szczęśliwą, gdybym była z tobą, kochająca i kochana. Ale cóż. Takich, jak ja, niekocha się długo, dla mnie niema przyszłości... — i biedna dziewczyna rozpłakała się serdecznie.
— Dla mnie niema już innej kobiety na świecie, prócz ciebie, Wilczyco. Cokolwiek zrobiłaś, czem byłaś nikomu nic do tego. Ja ciebie kocham, ty mnie kochasz i winienem aż życie. Nie opuszczę ciebie odtąd, ale nie chcę także opuścić Franciszka i Amandyny, od dzisiejszego dnia powinienem być ich ojcem, pojmujesz, Wilczyco, że to wkłada na mnie nowe obowiązki: muszę zostać porządnym człowiekiem, biorąc ich do siebie. Chcieli z nich zrobić łotrów; żeby ich ocalić wezmę ich z sobą.
— Tak jest, schronimy się z tobą i dziećmi do lasu, gdziebyśmy mieli ładny domek, a potem własne dziatki, którebym kochała, ale jak kochała! Tylko — dodała Wilczyca z drżeniem — musiałbyś nazywać się moim mężem, bo inaczej nie dostalibyśmy tego miejsca.
Marcjal, nie rozumiejąc słów kochanki, patrzył na nią zdziwiony.
— O jakiem miejscu mówisz? — zapytał.
— O miejscu leśniczego.
— Któżby mi je dał?
— Protektorowie dziewczyny, którą uratowałam.
— Nie znają mnie wcale!
— Ale ja mówiłam jej o tobie, a ona poleci nas swoim dobroczyńcom.
— Ach — zawołał Marcjal, zrywając się nagle — a my zapomnieliśmy o niej, leży na dole, może umiera.
— Uspokój się: Franciszek i Amandyna są przy niej.
Marcjal wsparty na ramieniu Wilczycy, zszedł z nią pospiesznie na dolne piętro.
Franciszek z Amandyną przenieśli Marję do kuchni i złożyli przed ogniem, kiedy stary hrabia Saint-Remy z doktorem Griffon, zapomocą łódki Mikołaja przybyli na wyspę. Staraniem dzieci, dobry ogień palił się już na kominie i doktór natychmiast zajął się ratowaniem młodej dziewczyny.
— Czy jest nadzieja? — zapytał hrabia.
— Ręce i nogi zimne — odpowiedział doktór — bardzo wątpię.
— Ach! — zawołał hrabia — umrzeć tak młodo!
W tej chwili Marcjal Zszedł, oparty na ramieniu Wilczycy. Widząc bladość Marcjala, jego ręce zbroczone krwią skrzepłą — hrabia zawołał:
— Kto to jest?
— Mój mąż — odpowiedziała Wilczyca, patrząc na Marcjala z wyrazem dumy i szczęścia nie do opisania.
— Masz, panie, żonę dobrą i śmiałą — rzekł hrabia — widziałem jak z rzadką odwagą ratowała tę dziewczynę.
— O tak, panie, dobra i odważna jest moja żona — odparł Marcjal z tkliwem uniesieniem — tak, odważna! bo i mnie również ocaliła życie.
— Tobie? — rzekł hrabia zdziwiony.
— Patrz pan na jego ręce, biedne ręce — przerwała.Wilczyca, ocierając łzy.
— Ach, to okropne! Nieszczęśliwy ma ręce posiekane! — zawołał hrabia. — Zobacz no, doktorze.
— Nic strasznego, żadne ścięgno nie jest obrażone, za tydzień będzie zdrów — rzekł doktór po zbadaniu.
— A Gualeza, panie? wszak nie umrze? — spytała Wilczyca. — O! niechaj nie umiera! ja i mąż mój tyle jej zawdzięczamy! — A zwracając się do Marcjala dodała: — Biedna dziewczyna! oto ją widzisz, o n6iej ci mówiłam. Panie doktorze, wszak ona nie umrze?
— Nie wiem — odpowiedział Griffon — lecz najprzód powiedz mi, czy może tu zostać, czy tu znajdzie potrzebną usługę?
— Tu! — zawołała Wilczyca — tu ją zabiją! — Milcz, milcz — rzekł Marcjal półgłosem.
Hrabia i doktór spojrzeli zdziwieni na Wilczycę, Marcjal po namyśle rzekł ponuro:
— Dziewczyna nie może pozostać w tym domu, ja sam ta nie zostanę, ani moja żona, ani te dzieci.
W pół godziny potem, Marja, która jeszcze nie wróciła do przytomności, znajdowała się już w domu doktora pod macierzyńską opieką ogrodniczki i Wilczycy. Doktór obiecał przyjechać raz jeszcze wieczorem, żeby ją odwiedzić. Marcjal, z Franciszkiem i Amandyną poszli do Paryża. Wilczyca została, postanowiwszy nie odstępować Marji, póki ta nie wyjdzie z niebezpieczeństwa.
Pusto było na wyspie Grabieżnika.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.