Tajemnice stolicy świata/Tom II/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnice stolicy świata |
Podtytuł | Grzesznica i pokutnica |
Wydawca | Księgarnia Jana Breslauera |
Data wyd. | 1871 |
Druk | Drukarnia Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Anonimowy |
Tytuł orygin. | Die Geheimnisse einer Weltstadt oder Sünderin und Büßerin |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Nim wracając do Europy obaczymy, czy udało się nieszczęśliwéj Małgorzacie odebrać dziecko uciekającéj przed nią hrabinie żebraczce, zwróćmy uwagę na dobrze znany nam bryg parowy „Germania,“ który téj saméj nocy gdy Fursch i Rudy Dzik zrabowali skarbiec w Monte Vero, całą siłą pary i z rozwiniętemi żaglami gnał po cichych falach morskich, pragnąc zbliżyć się nad ranem do skalistéj bramy, po za którą leży zatoka Rio Janeiro.
Działo się to podczas przecudnéj, spokojnéj nocy, zawisłéj nad nieprzejrzanemi wodami. Niebo z jasno połyskującemi gwiazdami na mocno błękitném tle, majestatycznie sklepiło się nad pluskającemi falami, z pośrodka których kiedy niekiedy wysoko przerzucały się latające ryby. Księżyc niby ognisty wodotrysk, przeglądał się w morzu, które fałdował wiatr łagodny.
Odbywający służbę majtkowie „Germanii“ półgłosem nócili pieśń żeglarską, à nieruchoma postać sternika Marcina stała u steru jak kamienny posąg. U mniejszego masztu na przodzie wybornego parowca — który właśnie miał wykonać jedno ze swoich arcydzieł, bo tylko w przeciągu dziesięciu dni odbył podróż z ostatniéj stacyi na angielskiém wybrzeżu do Caho Frio, które jak mglisty pas późnym już wieczorem ukazało się jednemu z majtków będących w masztowym koszu, tak, iż uradowany zawołał: „Ziemia!” — stał z żałożonemi na piersiach rękami, wysoki, wspaniały hrabia de Monte Vero, na wezwanie swojego inspektora Schönfelda osobiście śpieszący do Rio, dla przekonania się, czy prawdą jest rzecz niepodobna do wiary, i aby nagłém pojawieniem się zgnębić nikczemnych oszustów, którzy dla zrabowania go głosili, że umarł.
Eberhard czuł dobrze, że w téj haniebnéj gmatwaninie prócz Furscha i jego wspólników, tkwią jeszcze inne osoby, a oparty o maszt, podobnie jak wówczas gdy pośród gwałtownéj burzy zbliżał się do brzegów Anglii, przemyśliwał o możności tego, że Leona wspomaga owego straszliwego zbrodniarza, który jeżeli mu teraz wpadnie w ręce, nie ujdzie zasłużonéj kary.
Czoło miał zmarszczone, oczami pełnemi poważnych marzeń spoglądał w dal leżącą w matowo srebrzystym pomroku księżycowego blasku. Lekki wiatr bujał po pełnych włosach Eberharda i końcach jego halsztucha. Przyjemność mu sprawiało to orzeźwiające chłodne powietrze, nocą pierś jego owiewające, pierś, w któréj zaspakajające myśli o dopełnionych obowiązkach i czynach dla ludzkości, nie mogły stłumić myśli bolesnych własnéj jego osoby dotyczących.
Hrabia Eberhard de Monte Vero, pomimo że tysiące serc biło dla niego wdzięcznością i miłością i za niego się modliło, czuł się jednak osamotnionym, bo nie znalazł jeszcze klejnotu życia swojego, utraconego szczęścia. O gdyby go teraz ujrzał, gdyby teraz odszukał!
Byłże to domysł nieszczęścia które się temu klejnotowi przytrafia? Czy też ukazał mu się obraz ciężko doświadczonéj grzesznicy?
Nieopodal od niego siedział skurczony murzyn Sandok, pochylony na poręcz okrętową, i patrzał w stronę swojéj dalekiéj, dalekiéj i na zawsze utraconéj ojczyzny. Spoglądał to na połyskujące fale, to na horyzont. Ale nie mógł dojrzeć dalekiego brzegu, z którego porwano go, gdy był jeszcze chłopięciem. A gdyby teraz rzeczywiście mógł tam powrócić, gdyby mu teraz zostawiono do wyboru podróż do ojczyzny i swojego pana, który stał z boku przy maszcie, Sandok bez namysłu byłby upadł przed Eberhardem wołając:
— O, massa — massa — Sandok nie chce iść precz — Sandok nie może iść precz!
Murzyn kochał hrabiego de Monte Vero bardziéj niż ojczyznę, którą zaledwie byłby teraz poznał; ale któż mu mógł mieć za złe, że w spokojnéj nocnéj chwili wodził wzrokiem po szerokiém morzu, które wiecznie toczącemi się wałami bardzo łatwo w każdém sercu budzi uczucie tęsknoty?
Północ dawno już przeminęła. Nastąpiła zmiana warty — okrętowi śpiewacy, którzy półgłosem na „Germanii“ nócili, odeszli do swoich kajut, i cichość głęboka zapanowała teraz na niepowstrzymanie po falach pędzącym parowcu. Na horyzoncie, a szczególniéj na wschodzie, ku któremu spoglądał Sandok, występowały lekkie mgły, księżyc pokrywały mniéj więcéj przezroczyste zasłony.
Wtém murzyn nagle odskoczył od czarnych poręczy okrętu — oczy jego słupem stanęły — usta poruszały się, jak gdyby chciał krzyknąć, a strach mu nie dozwalał — podniósł ręce i wskazał w stronę, w któréj mgły się podniosły — kolana pod nim się uginały.
Czyliż nikt inny z osady nie widział okropności, w którą osłupiałe wpatrywał się zaniemiały Sandok? Czy strażnik w masztowym koszu zasnął, a Eberhard jako kapitan swojego okrętu, czy tak zapadł w myśli, że nic nie widział?
Nakoniec Sandok cofnąwszy się o krok i zbliżywszy do pana, odzyskał przytomność i potrafił wymówić:
— Massa — massa! grobowym rzekł głosem, tak, iż się majtkowie rozśmieli: Okręt zmarłych — massa, tam płynie!
Słowa murzyna brzmiały przerażająco. Wzruszają one każdego żeglarza, bo od dawna trwa u nich przesąd, że gdy okręt zmarłych mgłą nieco przykryty po falach płynie, to zdarzy się jakieś nieszczęście, burza albo zatonięcie, śmierć czyjaś lub zatrzymanie się na mieliźnie.
— Boże broń nas, okręt zmarłych! zawołali w téj chwili razem wszyscy majtkowie. Jedni modląc się poklękali, inni wybladli żegnali się.
I Eberhard także postrzegł ten przerażający obraz powietrzny.
Pędził on w dali wystając z pośrodka mgły — tułów miał czarny i długi — na wzór fregaty miał trzy ogromne maszty, których górne części kryły się we mgle — na jego pokładzie nie widać było żadnego majtka, żadnego kierownika, tylko na przodzie bujał okropny szkielet z uśmiechającą się głową — śmierć!
Posuwał się cicho jak duch.
Osada „Germanii“ pozakrywała twarze, chowając się przed tym strasznym widokiem — ale Eberhard nieznający bojaźni śmierci, w którego symbolu znajdowała się także trupia głowa, spokojnie patrzał na ten zamglony obraz.
— Marcinie, wypal z działa w tylnym pokładzie do okrętu zmarłych, obaczymy czy jego blanki wytrzymają kulę! zawołał przez tubę.
Starowierca sternik, ten prawdziwy z ciała i kości szczur morski, pełen wszelkich cnot i wad dzielnych marynarzy, przeraził się tym rozkazem, bo i sam właśnie odmawiał Ojcze Nasz. Chociaż zawsze bez wahania się spełniał rozkazy swojego pana, obecny jednak tak mu się wydał wyzywającym los, że mimowolnie błagająco poruszył rękami.
Hrabia de Monte Vero zapewne ten znak postrzegł. Pewnym krokiem przeszedł obok klęczących i modlących się majtków, i sam wszedł do przestrzeni okrętu zawierającéj armaty w tylnym pokładzie.
Marcin prędko udał się za nim.
— Panie Eberhardzie, zawołał błagalnym głosem, gdy się znalazł sam na sam z hrabią: zlituj się, nie kuś losu — to niedobrze!
— Głupiec jesteś Marcinie! Jeżeli mnie albo tobie grozi na prawdę niebezpieczeństwo, zapewne gotów zawsze jesteś odważnie narazić życie twoje, a teraz boisz się mglistego obrazu, zjawiska, które wydają wyziewy, i które zniknie, skoro powietrze zadrży od wystrzału?
— Okręt zmarłych ukazuje się tylko wtedy, kiedy ma nastąpić niebezpieczeństwo śmierci, panie Eberhardzie; wierz pan w dawne doświadczenie żeglarzy!
— Na twoje stanowisko, sterniku Marcinie! rozkazał pan „Germanii,“ i własną ręką zapalił lont.
Marcin nie śmiał już więcéj odzywać się. Wszedł na wyższy pokład — w oddaleniu zawsze jeszcze unosił się duchowy okręt...
I po nocą pokrytém morzu rozległ się z gwałtownym hukiem strzał — kula gwiżdżąc poskoczyła po falach właśnie w kierunku mglistego obrazu — grzmot huczał straszliwie — a okręt umarłych rozpłynął się.
Eberhard wyszedł z armatniéj przestrzeni znowu na górę. Majtkowie powstali i udali się na swoje miejsca, ale całą osadę gniotła jakaś duszność.
Gdy świtać zaczęło, już można było dokładnie rozpoznać wskazówki Rio Janeiro, ową skałę przy wejściu do portu, zwaną Cukrowym kapeluszem, a tuż na lewo, kolosalną głowę Śpiącego olbrzyma[1], skalisty symbol Brazylii.
Ponieważ ranek był bardzo jasny, więc w kilka godzin późniéj można było rozpoznać palmy na górach i teraz rozjaśniło się oblicze Sandoka, stojącego za Eberhardem.
Biało połyskująca warownia Santa Cruz jaśniała od słońca, spuszczono żagle, a „Germania“ pędzona siłą kół leciała jak strzała ku obwarowanéj wyspie Lages, przed którą musiał stawać każdy do zatoki Rio Janeiro płynący okręt, aby podług przepisu celni urzędnicy zrewidować go mogli.
Na wyspie od dawna widziano bryg „Germania“ i w godzinę po zawołaniu „Stoop!“ okręt już się prawie nie ruszał — a kierowana przez czterech wioślarzy murzynów łódź z oficerem i dwoma celnikami, przybywająca z wyspy, zbliżyła się do „Germanii.“
Hrabia de Monte Vero spojrzał ku zatoce, leżącéj w rozległéj panoramie po za wyskokami skał i ku wyspie Lages i przypatrywał się jak fale te podnosiły do zanurzenia łódź celniczą. Ale czteréj murzyni muskularnemi rękami tak pewno i silnie robili wiosłami, tak taktownie i spokojnie, że łódź szybko przerzynała fale. Jeden szczególniéj murzyn wpadł mu w oko, bo wyglądał wyższy i silniej zbudowany niż jego towarzysze.
— O massa, zawołał ucieszony Sandok, nie mogąc ukryć radości z powrotu do Brazylii i Monte Vero: tu piękniéj niż tam w zimnym kraju! Tam na brzegu w łodziach i między palmami...
— Myślę, żebyś tu chętniéj pozostał?
— Prawda, ale z massą!
— Nie ciesz się tém Sandoku, za kilka dni znowu z powrotem popłyniemy do Europy.
— Z powrotem do zimnego kraju? O biada!
Murzyn bardzo poważnie w liberyi wyglądający, zrobił smutną minę i znowu przystąpił do poręczy, pragnąc Widzieć, jak czteréj murzyni łódź celniczą z nadzwyczajną szybkością po drobnych falach morza do „Germanii“ zbliżali.
Eberhard mimowolnie uśmiechnąć się musiał, widząc, że oficer pilnie coś z urzędnikami rozmawiał i że ta rozmowa niewąpliwie jego osoby dotykała. Stał zaś tak, że ci panowie wybornie poznać go mogli, a tyle znano go w całém Rio, iż urzędnicy ani na chwilę powątpiewać nie mogli, że mniemany umarły, to rzeczywiście on, który swój czarny parowiec przed wyspą Lages zatrzymał.
Jeden z czterech czarnych majtków łodzi z czyhającą uwagą spojrzał na parowiec — był to ów uderzająco silnie zbudowany. I on także zauważył hrabiego de Monte Vero i widocznie ze swoim kolegą kilka słów przemówił, odnoszących się do stojącego przed nimi okrętu.
Wreszcie łódź podpłynęła do „Germanii“ prawie spokojnie stojącéj, bo małe fale poruszyć jéj nie mogły. Majtkowie zarzucili drabinę, a oficęr i dwaj urzędnicy celni weszli na parowiec.
— Bogu dzięki panowie! zawołał hrabia de Monte Vero. Robicie wielkie oczy — a znajdujecie się na okręcie, który nie jest zadném mamidłem, ten zaś, który z wami mówi, jest człowiekiem z ciała i krwi.
— Rzeczywiście dziwna to historya — witamy panie hrabio! Pojawienie się pańskie mocno nas cieszy; a co powie najjaśniejszy pan? rzekł oficer uprzejmie kłaniając się.
— Najjaśniejszy pan powie: Monte Vero zmartwychwstał, bo też tak jest rzeczywiście! Ale moi panowie, dodał witając celnych urzędników, mocno pragnąłbym puścić się daléj. Na pokładzie znajduje się tylko osada i ja — ballast „Germanii“ stanowią działa i ammunicya:
— Istnieje więc trudne do wiary oszustwo? ciekawie wtrącił jeden urzędnik.
— Żart, który się wyjaśni; dla tego osobiście pośpieszyłem tu z Europy — lecz co to jest? patrzcie-no panowie! Jeden z waszych wioślarzy upadł i wije się jakby miał dostać żółtéj febry! nagle zawołał Eberhard, wskazując na łódź, w któréj jeden czarny, to wijąc się, to bijąc rękami leżał pod ławą; trzéj zaś inni czarni z objawami bojaźni na bok się usunęli.
— Zdaje się, że chory, powiedział oficer — to nowy wioślarz nieprzywykły do swojego zatrudnienia, który przeszłéj nocy musiał z nami czterykroć wypływać na morze, może się przeziębił i zachorował.
— Przecięż nie są znowu tak bardzo wrażliwi? przerwał jeden z celników, rzucając niedowierzające spojrzenie na kurczącego się murzyna.
— On na prawdę chory, patrzcie panowie jak mu się twarz zmieniła, jak przewraca oczami i zaciska białe zęby. Te nieszczęśliwe stworzenia nie są zabezpieczone od zmiany powietrza, a on nagi aż do czerwonéj fai, pokrywającéj jego niższe części! z wyrazem politowania powiedział Eberhard.
— Bardzo często tylko skutki lenistwa skłaniają tych czarnych łotrów do takich manewrów, utrzymywał celnik, który od lat wielu zwiedzał na łodzi przybywające okręty i przytém nabył rozmaitego doświadczenia. Prawie niepodobna uwierzyć czego się dopuszczają murzyni dla wzbudzenia litości, albo dla przeprowadzenia niekiedy swoich zamiarów.
— I ja także rozmaitych już doświadczeń pod względem czarnych nabyłem.
— To się rozumie panie hrabio; kto ma tak wielu czarnych i białych poddanych, ten nabył rozległych doświadczeń! odpowiedział celnik, a tymczasem oficer i drugi urzędnik zajęci byli mocno rozmową z Marcinem, pragnąc dowiedzieć się bliżéj o oszustwie, bo jego powodu i wykonania wcale pojąć nie mogli.
— Ale nie mogę uwierzyć, aby muskularny murzyn miał udawać, abyśmy mieli do czynienia z jedną z tych leniwych i zgubionych istot, lubiących tylko wódkę i próżniactwo, dodał Eberhard; niewolnik który...
— Ten murzyn nie jest już niewolnikiem, chociaż chodzi boso podobnie jak jego towarzysze, on jest wolny, a przeszłość jego nieosobliwa...
— Nie chcę ani białego ani czarnego człowieka za jakiś błąd przeszłości potępiać i zawsze mu niedowierzać!
— Panie hrabio, twoja dobroć i miłość ludzkości znane są światu!
— Nie, mój drogi; co uczyniłem i czynię, jest tylko obowiązkiem, który każdy spełniać powinien!
Murzyn, w którym zapewne czytelnicy już poznali straszliwego szatana, w którym nie wiedziano co bardziéj podziwiać, czy olbrzymią siłę, któréj dowiódł pod szubienicą, czy też żądzę krwi, która go skłaniała do przegryzienia gardła swojemu panu, Marcellino leżał na dnie łodzi i wił się jak wąż raniony. Raz skręcał się w kłębek, drugi raz kurczowo i sztywnie wyciągał swoje czarne, muskularne członki — jego niebieskawe, zaczerwienione usta nie wydawały przytém żadnego głosu, boje przejmował ból straszliwy, a białe, wielkie zęby tak mocno zacisnął, że prawie jedną kość stanowiły. Białka oczu tak okropnie świeciły z czarnéj jak heban twarzy, a niby w śmiertelnéj trwodze pięściami przyciskał piersi i ciało.
Trzéj inni murzyni przerażonym wzrokiem śledzili ruchy Marcellina — widocznie nie chcieli się do niego zbliżyć, ani go nawet dotknąć!
— A jakże tam z tym czarnym? zawołał do nich celny urzędnik.
— O, massa — czarne wymioty! odpowiedzieli.
Tak w Brazylii nazywają żółtą febrę, najbrzydszą chorobę, która rzeczywiście objawia się podobnemi symptomami, jakie można było postrzegać na Marcellinie.
— Przenieście chorego tu na parowiec! rozkazał Eberhard.
— Co? pan hrabia chciałbyś...
— Ratować biedaka, nim będzie za późno; pozostawcie mi panowie tego murzyna, postaram się udzielić mu lekarskiéj pomocy i zawiozę go do wyspy Villegaignon, gdzie „Germania“ stać będzie do jutra rana, a jak wyzdrowieje, będzie mógł ztamtąd łatwo powrócić na wyspę Lages, na swoje stanowisko wioślarza.
Nadszedł oficer, który chcąc się okazać usłużnym pełnemu wpływu hrabiemu, na którym niemiłe wrażenie wywierał chory i rzeczywiście szkaradnie wyglądający murzyn, zezwolił na przeniesienie go, a nakoniec i trzéj pozostali murzyni zdecydowali się przeprowadzić go po okrętowych schodkach.
Była to niezupełnie lekka praca, bo chory murzyn był ciężki i cały od potu ślizki. Nakoniec dostali się z nim na pokład „Germanii.“
— Zanieście chorego do małéj kajuty, która przytyka do mojéj! zawołał Eberhard, i z wielką litością zbliżył się do czarnego. Sandok, poproś tu okrętowego lekarza!
Gdy majtkowie przy pomocy murzynów z celniczéj łodzi przenosili Marcellina na dół do kajuty, Eberhard pożegnał urzędników, którzy oddalili się z najuniżeńszemi zapewnieniami radości, jaką im sprawił widok hrabiego.
Wkrótce wrócili także na łódź trzej murzyni, ujęli wiosła i posuwali ją po falach.
Po téj przerwie poruszyła się także i „Germania“ i obok wyspy Lages zbliżała się do wjazdu do zatoki otoczonéj zielonemi, pagórkowatemi brzegami.
Wewnątrz zatoki każdy okręt dla wyładowania i innych formalności, musiał przepływać obok wyspy Villegaignon, ktôréj warownie broniły całego wjazdu i przylądka.
Późno po południu podpłynęła tam „Germania“ i teraz Eberhard rzuciwszy okiem na rozwijające się przed nim wspaniałe pola, a potém posiliwszy się, wszedł do dolnéj przestrzeni, obaczyć chorego murzyna, i w godzinach potrzebnych na opłynięcie wyspy, przy ktôréj „Germania“ nocować musiała, napisać kilka listów, tudzież nieco w swojéj kajucie wypocząć.
Lekarz okrętowy, człowiek jeszcze młody, zupełnie uspokoił hrabiego co do stanu zdrowia Marcellina.
— Zadałem mu lekarstwo i kazałem okryć go kocami, powiedział; nie ma on wcale żółtéj febry, czy się nie objawi jaka inna choroba, o tém z pewnością, jeszcze sądzić nie można, lecz zdaje mi się, że ten rzeczywiście olbrzymiéj natury murzyn jutro zupełnie zdrów będzie. Racz pan hrabia sam się o tém przekonać!
— Lekarz zbliżył się do drzwi, prowadzących do małéj kajuty, leżącéj obok kajuty Eberharda, i otworzył je.
Był to wprawdzie nizki, ale bardzo wygodny pokoik okrętowy. Okno z grubego, matowego szkła przepuszczało doń łagodne światło. Pod niém stało łóżko, jak zawsze na wielkich okrętach, zrobione z dosyć długiéj skrzyni drewnianéj, przymocowanéj do ściany. Resztę urządzenia stanowiło kilka krzeseł i stolik.
Marcellino leżał na poduszkach starannie okryty kocami. Ten niegodziwiec, z duszą czarniejszą niż jego skóra, myślał o morderstwie i udawał śpiącego.
Eberhard zbliżył się, aby mu w twarz zajrzeć — chciał przekonać się, czy jéj muskuły są zupełnie spokojne.
Wtém Marcellino otworzył oczy. Przez chwilę patrzał na szlachetną, troskliwą twarz hrabiego de Monte Vero, który go wziął do siebie, gościnnie otworzył mu drzwi swoje, który temu murzynowi przez wszystkich odrzuconemu, wszelkiéj pomocy udzielił.
— O, massa! grubym głosem powiedział Marcellino, a oczy mu zabłysły, wielki massa — Marcellino chciałby wiedzieć nazwisko szlachetnego massa!
— Wyglądasz już teraz lepiéj! rzekł Eberhard zadowolony utrzymaniem murzyna przy życiu, masz silną postać — czy chcesz pozostać wioślarzem na celniczym statku?
— O, massa — ciężka służba! Marcellino chciałby pracować na inném miejscu, w plantacyi cukru.
— Jeżeli będziesz pilny i dobry, to spełni się twoje życzenie!
— Biedny murzyn myśli, że nikt inny tak mówić nie może, tylko szlachetny massa z Monte Vero! mówił Marcellino patrząc czatująco.
Eberhard nie przeczuwając tego co było w sercu czarnego, uśmiechnął się, skłonny do łatwo objaśnić się dającego zaufania.
— Zgadłeś Marcellino, jestem Eberhard de Monte Vero, i możesz udać się zemną!
— Eberhard de Monte Vero! powtórzył czarny nieco głos zmieniając — dziękuję, massa, biedny murzyn pójdzie z massą do lasów — o, już teraz Marcellino jest zdrów zupełnie!
Ten przez Fursoha nastawiony morderca, który zrobił minę najwdzięczniejszego na świecie murzyna, jednak wpatrując się w Eberharda, pod kocem morderczą broń bezpiecznie w swojéj fai ukrywał, powstał aby ucałować lekką szatę człowieka, dla którego przygotowywał sztylet — ten szatan w ludzkiéj postaci, jeszcze pożądliwszy krwi niż ów złoczyńca, którego w téj chwili był kreaturą, przycisnął usta do odzieży najszlachetniejszego z ludzi.
— Nie tak Marcellino, ty wcale nie będziesz niewolnikiem, — który się poniża, ale człowiekiem wolnym, który się uczciwie żywi, pracą rąk swoich — możesz także i ożenić się, abyś w moich osadach razem z braćmi wesoło mógł pracować, a wdzięczności twojéj dowiedziesz mi, gdy będziesz pilny i wierny!
— Marcellino uczyni wszystko co massa mówisz! powiedział murzyn i odrzucił z siebie nakrycie.
— Poleź do jutra, poczém będziesz mógł wstąpić ze mną do Rio, trzymaj się Sandoka, który cię o wszystkiém objaśni. Do urzędników celnych na wyspie Lages napiszę list, donosząc co się z tobą stało.
Marcellino podziękował kilku słowami, gdy Eberhard z lekarzem wychodzili z kajuty i pożegnawszy go, podnieśli portyerę udając się do pracowni, leżącéj przy owym cudownym salonie, w którym hrabia de Monte Vero niegdyś ugaszczał Anglików.
Pracownia Eberharda była niewielka, ale z należytym komfortem urządzona.
Pod ścianami rozciągały się sofy, których miękkie wysłanie zapraszało do wygodnego wypoczynku. Jedne drzwi wiodły do salonu, do którego przytykała sypialna kajuta hrabiego. Lampa dawała jasne światło, rzucając szczególniéj blask na biurko przymocowane przy ścianie i jak prawdziwe arcydzieło z ciemnego drzewa pysznie wyrzeźbione. Po obu jego stronach znajdowały się pyszne kryształowe lustra, w ściany wprawione. Podłogę okrywał miękki, kosztowny kobierzec, a kilka u spodu przymocowanych stołów stało przy sofach.
Eberhard usiadł przy biurku, kiedy już na dworze ściemniać się zaczynało, a wyspa Villegaignon coraz wyraźniéj występowała ze swojemi fortami, oświetlonemi strażniczemi okrętami i masztami innych na kotwicy stojących statków.
Sandok, wiedząc dobrze, iż pan jego nie lubi, aby mu w tych godzinach przeszkadzano, usiadł niedaleko steru i rozmawiał ze sternikiem Marcinem, który na wszystko dawał baczenie i jak zawsze do rozmowy mieszał swoje stare: „Niech pioruny zatrzasną — Boże przebacz mnie grzesznemu.“
Zaległa głęboka ciemność — z wyspy dano sygnał działowy, oznajmujący, że port już zamknięto. W masztowym koszu strażniczego okrętu zaświeciła czerwona latarnia, na znak dla biegu „Germanii?“
Eberhard napisał kilka listów, uporządkował papiery na biurku leżące, zapalił cygaro i położył się na sofce wgłębi swojego pokoju, puszczając wygodnie w powietrze niebieskawy dymek — tak na wpół leżąc, na wpół siedząc, zwrócił głowę ku drzwiom, które tylko stanowiła portyera.
Zaledwie kilka minut upłynęło na rozmyślaniu i odpoczynku, przez portyerę ukazała się ostrożnie i cicho głowa Marcellina, którego oczy okropnie i złowrogo poruszając się szybko pokój przeglądały — kręcony jego włos był równie czarny jak twarz — tylko czerwone usta i białka oczu odbijały się od téj barwy.
Marcellino ujrzał spoczywającego hrabię de Monte Vero, który go także mógł widzieć, bo miał głowę zwróconą w tę stronę pokoju. Oczy murzyna świeciły okropnie jak oczy tygrysa, postrzegającego swoją ofiarę i gotującego się do śmiertelnego skoku.
Nadeszła stanowcza chwila — na dworze zaległa noc, przyjazna ucieczce — ten czarny szatan pływał tak dobrze, iż w razie potrzeby niezwłocznie mógł się rzucić w nurty. Nagrodę miał zapewnioną. Fursch następnego wieczoru miał go oczekiwać na brzegu.
Olbrzymi murzyn nachylił się — jego chciwa krwi ręka drżąc dziko i niecierpliwie sięgła do czerwonéj fai opasującej jego lędźwie i pochwyciła sztylet, który tak mądrze umiał w nim ukryć, iż niktby nie był trafił na ślad jego.
Cicho wydobył ostrą, błyszczącą broń, głowa zaś pozostała nieruchoma między obu częściami portyery, niespuszczając z oka spoczywającego Eberharda.
Potém, czarna bestya, skulona, ostrożnie stanęła jedną nogą w pokoju — kobierzec nie dopuścił żadnego szelestu — stanęła więc i druga noga — cicho i powoli wcisnęła się i cała postać przez portyerę. W prawéj ręce błyszczał długi, trójkańczasty sztylet.
Marcellino szybkiém spojrzeniem na lampę, przekonał się, że cień jego wtenczas gdy przechodzić będzie do miejsca, wktórém leżał Eberhard, nie może go zdradzić, bo pozostawał za nim — stał więc przez chwilę w głębi, czekając, czy spoczywający nie powstanie i mimo całéj ostrożności nie postrzeże go.
Eberhard nie ruszał się — czy spał? Nie, to być nie mogło, bo wypuszczał dymek z cygara — mocno był w myślach pogrążony.
Czarny po cichu, podsuwając się jak kot, stawiał jedną nogę za drugą.
Była to chwila okropna, duszna chwila.
Byłoż rzeczywiście przeznaczeniem hrabiego de Monte Vero, tego Samarytanina ludzkości, tego wzniosłego w swoim czasie człowieka, umrzeć w téj godzinie z ręki szatańskiego wspólnika?
Tak się morderca spodziewał — i wszystko zdawało mu się sprzyjać. O! gdybyśmy byli mogli zawołać na nieruchomie marzącego, gdybyśmy mogli ustrzedz od wymierzonéj już broni murzyna, któréj miał paść ofiarą!
Nadaremny trud. Marcellino zbliżył się do niego niesłyszany, z głową naprzód pochyloną, z szeroko rozwartém okiem, patrząc chciwie na spokojnie leżącego na sofie i trzymając w pięści sztylet.
Jeszcze krok i stałaby się okropność. Już noga murzyna stanęła tuż przy sofie — już w tył pochylił górną część ciała, a długie uzbrojone ramię wzniósł po nad głowę dla zadania gwałtownego ciosu — już druga ręka zbliżyła się do głowy nieruchomie leżącego, aby mu w chwili gdy uderzy prawa, przeszkodzić wołać i zerwać się — bo czarny djabeł z góry wszystko obliczył, a był do tyla wprawnym mordercą, iż nie mógł nie wiedzieć, co czyni tak z nienacka napadnięty. Prócz tego nie przeceniał siły Eberharda, która wyrównywała jego sile, ale powiedział sobie także, że pchnięcie zdradzieckie pozbawia wszelkiéj siły i odwagi.
Już ostra trójkańczasta stal, pewnie prowadzona ręką Marcellina, zabłysła w powietrzu — już potwór chwytał za twarz spoczywającego — gdy wtém Eberhard, który dokładnie widział w lustrze wszelkie poruszenia czarnego djabła, w chwili największego niebezpieczeństwa całą siłą pochwycił prawicą rękę Marcellina, który mimo całéj przebiegłości, zaślepiony chęcią mordu, nie pomyślał o lustrze — jak w żelaznych kleszczach trzymał ramię tego szelmy, a drugą wyrwał mu sztylet i skoczył z sofy.
— Niewdzięczniku! dla czego całowałeś kraj mojéj sukni? dla czego prosiłeś, abym cię zabrał do osad? w sprawiedliwym gniewie zawołał Eberhard, jak wielki sędzia do stojącego przed nim przez chwilę niewiedzącego co począć murzyna.
Ale ten już obrachował sobie wszelkie korzyści, jakie mu jeszcze pozostały, zastanowił się szybko, czy odważy się rzucić na hrabiego, z którym był sam w kajucie i zamordować go — lecz Eberhard zdawał się być i do tego przygotowanym, bo miał sztylet w ręku.
— Chceszże niegodziwcze, twoich czarnych braci zrobić zupełnie strasznemi i znienawidzonemi istotami? zawołał hrabia groźnym przejmując go wzrokiem.
Marcellino postrzegł, że jest wzięty w niewolę — ale za żadną cenę nie chciał pozostać w mocy człowieka, przy którym po raz pierwszy chybił celu, jaki go nęcił, bo szybko powiedział sobie łotr, że hrabia przez zemstę odbierze mu teraz życie — i spojrzał z boku na wyprostowanego przeciwnika, który go ani na chwilę nie spuszczał z oka.
— Jeżeli mi się opierać będziesz, albo rzucisz się na mnie, polegniesz ugodzony własną twoją bronią! rzekł Eberhard z cudowną spokojnością i stałością, która tego wielkiéj duszy człowieka, jak to nieraz widzieliśmy, nawet w tak wzburzających, okropnych położeniach nigdy nie opuszczała i bardziéj niż wszystko inne świadczyła o wielkości jego duszy.
Marcellino namyślał się, czy ma się rzucić hrabiemu do nóg i udać żal, czy też korzystając z nocnéj pory, odważyć się na walkę — aż nadto ufał swoim siłom, ale sztylet tak ostrzegająco błyszczał w ręku hrabiego, a jego spokojnie stanowcze oblicze tak było przygotowane do czynu i odważne, iż Marcellino postanowił uciekać.
Nagłém, gwałtowném poruszeniem wyrwał ramię swój ręki z uścisków hrabiego i jak cień wyskoczył z kajuty.
Eberhard, jakkolwiek nie miał zamiaru ścigać murzyna, którego morderczy zamiar zniweczył, podniósł jednak portyerę i wszedł na schodki, wiodące na górny pokład. Dosyćby mu było zawołać, aby zatrzymano uciekającego, który jak kot szybko i zręcznie przesunął się po schodach, a majtkowie pochwyciliby go i na ziemię obalili — ale milczał, bo sądził, że ten murzyn pozostając na pokładzie „Germanii“ nie ujdzie mu, a jeżeli umknie, to użyje kąpieli, która za karę narazi życie jego na niebezpieczeństwo, gdyż w koło wyspy, do któréj zbliżył się jego parowiec, leżało tyle okrętów, iż zanurzającemu się przez skoki bardzo trudno i prawie niepodobna będzie, wydobyć się z pomiędzy nich na czystą powierzchnię wody.
Marcellino tymczasem dostał się na pokład, spojrzał prędko na majtków, i upatrzywszy szybko wolne miejsce, rzucił się śmiało przez poręcze na wodę.
Przerażeni majtkowie poskoczyli — lecz w pośród ciemności panującéj w koło nie można było rozpoznać czarnego djabła.
Nazajutrz rano „Germania“ przybiła do bulWarku w Rio Janeiro.
- ↑ Góra ta widziana od strony morza, przedstawia kształty człowieka leżącego na grzbiecie, którego zarysy głowy szczególniéj zwodniczo przedstawiają się.